Wouk Herman - Nadzieja cz.1 - PDF Free Download (2024)

HERMAN WOUK NADZIEJA Tom 01 Siłom Obronnym Izraela, przede wszystkim zaś tym, którzy padli, i tym, którzy przeżyli; tym, którzy teraz stoją na straży, i tym, którzy będą stać tak długo, aż z łaski Bożej Izrael będzie współżył w pokoju z wszystkimi sąsiadami zadedykowana jest ta opowieść o Nadziei

SYRIA ARABIA SAUDYJSKA Brama

Muzaum

> Mandalbauma

Rockaraflara

Wzgórza, Iwlątynrw Vr"]Brama SyjoAaka Stara Miasto! Morze Czerwone

°D»m»mk .- I Nadzieja jest fikcją literacką osadzoną w historycznych realiach. Postacie znanych Izraelczyków oraz inne osobistości, zmarłe lub jeszcze żyjące, występują w powieści pod prawdziwymi nazwiskami. Ich sylwetki są zasadniczo prawdziwe, chociaż dialogi i sceny, w których występują obok bohaterów fikcyjnych, zostały oczywiście wymyślone. Wykorzystanie

jakiegokolwiek innego prawdziwego nazwiska jest przypadkowe. Jakiekolwiek podobieństwo fikcyjnych postaci do autentycznych osób, żyjących lub zmarłych, jest niezamierzone i przypadkowe. Zadaniem uproszczonej mapy regionu, którego granice wciąż jeszcze podlegają zawiłym dyskusjom, jest jedynie ilustracja tekstu. Dalsze wyjaśnienie dotyczące pewnych różnic pomiędzy faktami a fantazją znajdują się w Notkach historycznych na końcu książki. PROLOG

Wysunięta placówka

Ha'm'faked! Cisza. Ha'm'faked! Ha'm'faked! (Dowódco! Dowódco!) Pełniący wartę sierżant brutalnie szarpał ramię dowódcy kompanii. Kapitan Hagany, Zew Barak, urodzony jako Wolfgang Berkowitz, przewrócił się na drugi bok i nieco podniósł ciężkie powieki. • Co jest? • Znów nadchodzą, kapitanie. Barak usiadał i spojrzał na zegarek. L’Azazel! Minęło tylko dziesięć minut, więc jak mógł mu się przyśnić ten długi, zwariowany sen, że jest razem z Nachamą, swoją marokańską żoną, w Wiedniu swego dzieciństwa, wiosłując po jeziorze, kręcąc się na diabelskim kole, jedząc ciastka

w kawiarni na Ringu? Obok niego na ziemi wokół śpią bojownicy. Za workami z piaskiem i szańcami usypanymi na szczycie wzgórza chodzą uzbrojeni w karabiny wartownicy, spoglądając w dół na wąską, zalaną księżycowym światłem szosę z Tel Awiwu do Jerozolimy, wijącą się tutaj przez górską przełęcz. Zew Barak podniósł się ze znużeniem, wystawiając się na zimny, nocny wiatr. Nie ogolony, brudny, w podniszczonym mundurze bez dystynkcji dwudziestoczteroletni kapitan wyglądał na niewiele starszego, od swych podkomendnych. Ruszył teraz za sierżantem na skalny uskok, między karłowate drzewka, gdzie wartownik, kościsty chłopak w wełnianej czapce Palmachu, wskazywał w dół, na szosę. Barak wpełzł na skałę i przez lornetkę spoglądał na poruszające się cienie. — No dobrze — z ciężkim sercem zwrócił się do sierżanta — idź i obudź ludzi. Już po kilku minutach stało przed nim półkolem trzydziestu rozczochranych młodych mężczyzn. Wielu z nich miało brody. Ziewali i przecierali oczy. — Tym razem to całkiem spora grupa, chyba coś koło setki — powiedział Barak całkiem spokojnie, chociaż czuł, że w tej nierównej walce, po całych miesiącach ocierania się o śmierć, teraz naprawdę może zginąć. Ostatnio często słyszał ten wewnętrzny ostrzegawczy głos. Ale na razie jeszcze żyje, jest tylko bardzo zmęczony i wystraszony, musi jednak podtrzymywać na duchu tych znużonych, znajdujących się w trudnym położeniu młodzików. — Mamy mnóstwo amunicji i już przedtem udawało się nam ich odeprzeć. To wzgórze stanowi klucz do miasta Kastel, a więc, choćby nie wiem co, musimy się utrzymać! Zrozumiano?

Przygotujcie się do akcji. Po chwili znów otoczył go oddział — w hełmach i z bronią w ręku. Teraz już żadnego ziewania; zawzięte młodzieńcze twarze pod rozmaitymi nakryciami głowy, od blaszanych „misek'' z pierwszej wojny światowej po hełmy brytyjskie i niemieckie stalowe; widać także kilka zniszczonych wełnianych czapek. — Żołnierze, jesteście znakomitą jednostką! Dowiedliście tego. Walczcie tak samo jak poprzednio, a znów ich odeprzecie. Pamiętajcie, że Rosjanie mieli takie hasło: , Jeśli musisz zginąć, weź ze sobą dziesięciu Niemców''. A więc niech każdy z nas, który będzie musiał zginąć, weźmie dwudziestu wrogów! Znajdujemy się ponad nimi i walczymy o nasze życie, nasze domy i przyszłość narodu żydowskiego! Zarośnięta, okrągła twarz kapitana, blada w świetle księżyca, zrobiła się zła. — A teraz jestem zmuszony powiedzieć coś jeszcze. Wczoraj, kiedy straciliśmy tę pozycję i musieliśmy wycofać się ze wzgórza, kilku naciągaczy udawało, że zwykłe draśnięcia, krwawiące zadrapania, są prawdziwymi ranami. Nawet kazali się znosić innym chłopakom. — Głos kapitana Baraka podnosi się i twardnieje. — Więc teraz ostrzegam was, 12 jeśli któryś upadnie, wrzeszcząc, że został trafiony, natychmiast obejrzę jego ranę i gdy okaże się, że symuluje, zastrzelę. Słyszycie, co mówię? —

Cisza. — Powiedziałem, że zastrzelę! Kiedy rozchodzili się na swe stanowiska bojowe, Barak, widząc ich

wystraszone, chłopięce spojrzenia, domyślił się, że mu uwierzyli. Pewien surowy porucznik z Glasgow użył kiedyś tej groźby, w czasach gdy Barak

znajdował się na północnoafrykańskiej pustyni, służąc w brytyjskiej armii w ochotniczej Brygadzie Żydowskiej. To ukróciło symulanctwo i porucznik nie musiał do nikogo strzelać. Nękany złymi przeczuciami, Barak wiedział, że potrafiłby zastrzelić naciągacza. Od miesięcy już wynosił rannych z pola walki, wkrótce sam może zostać zabity lub ranny i wtedy trzeba będzie wynieść jego. Słabo widoczny w świetle księżyca wartownik na skalnym uskoku sygnalizuje: „Jeszcze nie nadchodzą". To jest najgorsze —oczekiwanie na cios;

zbyt wiele czasu na myślenie o niemiłych

ewentualnościach. Od czasu uchwały Narodów Zjednoczonych, wprowadzającej podział Palestyny, i krótkiej radości, jaka zapanowała w jiszuwie, niewiele było miłych ewentualności. Podział na Państwo Żydowskie i Państwo Arabskie; gorzkie, drastyczne okrojenie syjonistycznych marzeń, ale Barak pomyślał, że w porządku, niech już tak będzie, byleby tylko skończył się ten rozlew krwi! Żydzi zaakceptowali rezolucję, ale Arabowie ją zlekceważyli i już od pięciu miesięcy pomiędzy miejscowymi Arabami a Haganą*, zbrojnym podziemiem żydowskim, toczyła się wojna. Wkrótce miało być jeszcze gorzej. Za trzy tygodnie — 15 maja 1948 roku, będącego od dawna ustaloną datą — zakończy się mandat brytyjski, a brytyjskie wojska i administracja w całości wycofają się z Palestyny i wtedy zostaną odkryte wszystkie karty. Pięć sąsiednich krajów arabskich złożyło ślubowanie, że jeszcze w tym samym dniu do Palestyny wkroczą ich wojska, aby w ciągu tygodnia lub dwóch zetrzeć z powierzchni ziemi syjonistyczny twór. Arabowie zawsze uważali popierającą syjonizm brytyjską Deklarację Balfoura za potworne bezprawie i teraz będą mieli szansę odwrócić jej kartę. Barak zastanawiał się, jak długo jiszuw będzie mógł

stawiać opór tym wszystkim zmechanizowanym siłom zbrojnym. Hagana — „Obrona", półoficjalne ugrupowanie militarne powołane z myślą o obronie osadników żydowskich przed atakami arabskimi. 13 Jednakże kapitan Hagany już dawno nauczył się żyć z dnia na dzień, od walki do walki. Żydzi w Świętym Mieście są oblężeni. Wysunięta placówka na szczycie wzgórza, której teraz broni, została zdobyta, stracona i znów odbita przez Haganę desperackim wysiłkiem, mającym udostępnić szosę. Od czasów rzymskich ta górska przełęcz stanowiła główne połączenie wybrzeża z Jerozolimą, rodzinnym miastem Baraka. Od twierdzy w Latrun, gdzie zaczyna się wąwóz, przez całe życie pokonywał dziesięciomilowe wzniesienie do Kastel i Jerozolimy, teraz jednak, kiedy tylko konwoje z posiłkami docierają do przełęczy, są niszczone i dziesiątkowane. Tak więc Hagana zorganizowała mającą przerwać oblężenie operację pod kryptonimem, który Barak uważa za aż nadto trafny: NACHSZON — zgodnie z imieniem księcia z plemienia Judy, który pierwszy wszedł do Morza Czerwonego, kiedy Mojżesz rozkazał wodom, aby się rozstąpiły. Żydzi ogromnie potrzebowali podobnego cudu, aby dał im nadzieję, ale... Nagle sygnał od wartownika: „Nadchodzą!'' Barak wykrzykuje ostatnie rozkazy i serce bije mu jak młotem, kiedy oddział staje w pogotowiu, szykując się do odparcia ataku. Nagle pojawiło się mrowie Arabów strzelających z karabinów maszynowych do worków z piaskiem i ciskających granaty wybuchające ogniem, które zasypują wszystko gradem opadającej

ziemi. Część z atakujących pada i toczy się w dół po zboczu. Reszta wspina się dalej. Stojący na wzniesieniu Barak dowodził walką, trzymając w rezerwie kilku najlepszych żołnierzy. Gdy wreszcie akcja się zaczęła, był już zupełnie spokojny. Kiedy pierwsi Arabowie pokonali zapory, posłali do boju małe grupki, wołając za nimi: Chaim, osłaniaj Roniego... Arthur, uważaj, otaczają pozycje Awiego, daj im łupnia... Mosze, zatkaj tę dziurę w samym środku, szybko! Teraz już toczy się walka jeden na jednego, wszędzie słychać nieprzerwaną strzelaninę, gorączkowe nawoływania po hebrajsku i po arabsku, krzyki rannych. Barak coraz bardziej rozgrzewa się do walki, w miarę jak widzi, że jego chłopcy padają, krzycząc z bólu. Jest pewien, że tym razem nie ma tu żadnego udawania. Krótka, bezładna, ogłuszająca strzelanina w świetle księżyca, błysk noży i nagle wróg zaczyna biegiem wycofywać się w dół po stoku. — Za nimi! — krzyknął Barak, przedzierając się pomiędzy swymi ludźmi i strzelając bez przerwy, kiedy nagle w lewej ręce poczuł piekący ból i usłyszał chrupnięcie kości. CZĘSC PIERWSZA

Niepodległość 1

Don Kichot

Po miesiącu powtarzających się operacji chirurgicznych ten strzaskany łokieć wciąż jeszcze tkwił w gipsowym opatrunku, kiedy Zew Barak wyszedł ze znajdującego się na telawiwskim nabrzeżu czerwonego, odrapanego budynku na oślepiające, południowe słońce, w palące podmuchy gorącego wiatru. Wtedy już walka z inwazją pięciu arabskich armii toczyła się od dziesięciu dni i jeszcze na domiar wszystkich niepowodzeń pojawił się chamsin — fala gorąca z pustyni! Złe, złe wieści dla nie wyćwiczonej nowej Siódmej Brygady, skleconej naprędce z imigrantów i rozmaitych oddziałów Hagany, od świtu maszerującej na twierdzę w Latrun. Ta wojna o przetrwanie toczyła się niecałe dwa tygodnie i meldunki z innych frontów były dosyć niepokojące, ale cisza wokół Latrun była naprawdę złowieszcza; jak do tej pory, ten atak był najgorszą operacją ze wszystkich dotychczasowych i stanowił dzieło Starego Człowieka: Latrun zostanie zdobyte ZA WSZELKĄ CENĘ! A więc co teraz robić podczas tego krótkiego oddechu palącym powietrzem? Próbować jeszcze raz zadzwonić do Nachamy? Jednakże na łączach panował taki sam chaos jak na poczcie i w dostawach energii elektrycznej. Brytyjczycy niewątpliwie tak to zaplanowali. Żadnego podawania podstawowych usług na srebrnej tacy; jeśli Żydzi tak bardzo pragną swego państwa, niech się teraz trochę pomęczą. 17 Ruszył małą uliczką w kierunku bulwaru Ben Jehudy, marszcząc nos od smrodu zalegających wszędzie odpadków i śmieci. Ludzie o zatroskanych twarzach spieszyli do swych zajęć, chociaż o dwadzieścia mil na południe od Tel Awiwu znajdowali się teraz Egipcjanie, jednostki Arabskiego Legionu Transjordańskiego stały na wschodnich przedmieściach Lodu i Ramii, a

Syryjczycy naciskali na osady znajdujące się na północy. Ale życie toczyło się dalej. W sztabie wojennym Czerwonego Domu obraz bitwy był jeszcze bardziej ponury od tego, który znali cywile, ponieważ w pobliżu Netanii, w połowie drogi do Hajfy, znajdowali się już Irakijczycy, dziesięć mil od morza, grożąc przecięciem całego jiszuwu na pół. Utrzymywane przez Żydów części Jerozolimy dzień i noc drżały pod ostrzałem artylerii Legionu Arabskiego, sto tysięcy zamieszkujących miasto Żydów piło racjonowaną wodę, a ich zapasy żywności były bliskie wyczerpania. Jak długo jeszcze mogło to trwać? Cienkie hebrajskie gazety ciągle zamieszczały historie o zwycięstwach i bohaterstwie — niektóre z nich nawet prawdziwe, ale było też mnóstwo historii wstrętnych: o tchórzostwie, dezercji, spekulacji. Nie należało ich opowiadać w tych strasznych czasach. Zew Barak próbował patrzeć na wszystko wzrokiem realisty — tego sposobu myślenia nauczył się na polu walki — i obawiał się, że słabe „Państwo Żydowskie" może nie przetrwać maja, w którym ogłoszono jego niepodległość. Ponieważ jednak Ben Gurion wdarł się do historii i podniósł flagę, teraz pozostawało już tylko trzymać się i walczyć. En brera! (Nie ma wyboru!) Gips przeszkadzał, a swędzenie pod nim czasami mogło doprowadzić do szaleństwa, jednakże łokieć goił się i Barak niedługo będzie mógł strzelać, ponieważ, na dobre czy złe, rozstrzygająca bitwa o otwarcie drogi do Jerozolimy już się zaczęła w Latrun. Właśnie teraz powinien tam być razem ze swoim batalionem. Ale Stary Człowiek powierzył mu obowiązki oficera łącznikowego pomiędzy dawnym sztabem wojennym w Czerwonym Domu i nową, jeszcze nie wykończoną kwaterą główną w Ramat Gan. Prawdę mówiąc, był teraz zwykłym urzędasem, wożącym dżipem tajne rozkazy i polecenia od premiera — bezpieczna służba, daleko od jakiegokolwiek

frontu. Bycie synem przyjaciela Ben Guriona z dzieciństwa ma swoje plusy i minusy! Kiedy 15 maja, w dniu arabskiej inwazji, Ben Gurion przysłał po niego do szpitala, nie powiedziano Barakowi, o co chodzi. Stary Człowiek 18 chciał, żeby stawił się w jego biurze w Ramat Gan, i to było wszystko. Podniósł się więc niezdarnie z łóżka, włożył mundur i poszedł. Kiedy przybył na miejsce, Ben Gurion tylko machnął ręką, wskazując mu krzesło i nie zwracając uwagi na ciężki gipsowy opatrunek, a potem podjął dalszą rozmowę ze swym głównym oficerem operacyjnym, pułkownikiem Jadinem. — Jigal, powiadam ci, że to rozkaz! Sformujesz nową brygadę i przy jej pomocy raz na zawsze otworzysz drogę do Jerozolimy! A na początek weźmiesz Latrun. Z wyjątkiem niewielkiej ariergardy, ostatnie oddziały brytyjskie wyjeżdżały z Hajfy. Dzień wcześniej Ben Gurion złożył uroczyste oświadczenie, że ten mały zlepek osad jest teraz państwem noszącym nazwę Izrael. Jeszcze wczoraj, za czasów mandatu, Dawid Ben Gurion był starzejącym się, kłótliwym politykiem syjonistycznym, dzisiaj zaś już żydowskim Churchillem, wydającym gromkie rozkazy swemu dowódcy armii. Cały kłopot w tym, że tę armię stanowiła wciąż ta sama stara milicja, dziewięć uszczuplonych i ostatecznie wyczerpanych brygad, rozciągniętych na pięciu frontach lub przemieszczających się pomiędzy nimi, aby stawić czoło postępującej inwazji arabskiej. W przeciwieństwie do Ben Guriona siły zbrojne nie przeobraziły się w ciągu jednej nocy. Prawdę mówiąc, on też się zbytnio nie zmienił w swej wypłowiałej koszuli khaki z

rozpiętym kołnierzykiem. • Sformować nową brygadę? Wziąć Latrun? — Główny oficer operacyjny popatrzył badawczo na Ben Guriona, rzucił ukośne spojrzenie Barakowi i otarł łyse czoło. Będący z wykształcenia archeologiem pułkownik Jigal Jadin w wieku dwudziestu dziewięciu lat był doświadczonym organizatorem podziemia i bojownikiem. — Tę twierdzę? Czym? Kim? • Powiadam, że to musi być zrobione! B'khal rrikhir (za wszelką cenę). A może pozwolimy na wzięcie Jerozolimy głodem? • Ben Gurionie, obóz dla rekrutów jest pusty. I skąd weźmiemy więcej opancerzonych samochodów, dział polowych... • Pusty? Dlaczego pusty? — Brzuchaty starzec spojrzał na Baraka, wysuwając do przodu podbródek w sposób, o którym Barak wiedział, że zapowiada kłopoty. Gęste brwi zjeżyły się, a pasma białych włosów odkleiły się od opalonej czaszki. —Czy to nie ty, Wolfgang, odpowiadałeś za szkolenie uchodźców w obozach dla internowanych na Cyprze? • Tak, prowadziłem szkolenie w kilku z nich, ale... • Dobrze, tak właśnie myślałem. A czy to nie właśnie ci sami Żydzi 19 wpływają teraz statkami do Hajfy, co, Jigal? I co oni będą robić w samym środku walki? Zbierać pomarańcze? To z nich sformuj brygadę. • Z tych imigrantów? Ich szkolenie na Cyprze było idiotyczne, maszerowali w kolko z kijami od mioteł... • Jakimi kijami od mioteł? Bzdura! — Stary Człowiek zwrócił się do

Baraka: — Słuchaj no, Wolfgang, kiedy wróciłeś z Cypru, złożyłeś mi na ich temat bardzo dobry raport. Oni ćwiczyli kijami od szczotek? Czy to prawda? • No cóż, drewnianymi karabinami — powiedział Barak. — To było wszystko, na co pozwalali Brytyjczycy. Udało nam się przeprowadzić tajne ćwiczenia z krótką bronią, ale... Pułkownik Jadin mu przerwał: • Ben Gurionie, ci uchodźcy nigdy nie strzelali z karabinów. Nie ćwiczyli walki wręcz, nawet nie strzelali do celu i... • A więc zrób im tygodniowe szkolenie albo coś takiego, wydaj karabiny i pokaż, jak się z nich strzela. Będziesz zdziwiony, jak szybko się nauczą. Teraz mają o co walczyć: o swój własny kraj. • I ty mi radzisz —upierał się Jadin—żebym poprowadził nową brygadę imigracyjnych rekrutów przeciwko fortyfikacjom Latrun? Nie zrobię tego. • A kto mówi, że masz to zrobić? Czy jestem szalony? Oczywiście, że nie. Poszukaj jakiegoś wojskowego batalionu, znajdź jakąś kompanię, kilka plutonów rezerwy, dorzuć do tego paru doświadczonych żołnierzy, a zobaczysz, że wezmą Latrun. Pułkownik Jadin wahał się, szarpiąc wąsa i spoglądając na Baraka, stojącego z obojętnym wyrazem twarzy. Potem wstał i wyszedł. Premier rozchmurzył się i wskazał na krzesło. —Siadaj, Wolfgang. Ach nie, teraz to będzie Zew, prawda? Zew Barak. To bardzo miło. Zawsze ta zaskakująca pamięć polityka — pomyślał Barak. —Wiesz, ubiegłej nocy rozmawiałem z twoim ojcem — zaczął Ben

Gurion. — Połączenie z tym motelem na Long Island było okropne, ale wspomniałem, że czujesz się lepiej. Zew, on powiada, że ONZ jest strasznie podniecona natychmiastowym uznaniem Izraela przez prezydenta Trumana. Spodziewają się, że Rosjanie zrobią to samo jutro. Nadeszły nowe czasy! Powstał nowy świat! Tak, a co się stało z twoją ręką? Barak opowiedział mu bez ogródek i premier westchnął: —Tak, a teraz straciliśmy Kastel i cały szereg umocnień. En brera, wszyscy nasi chłopcy są potrzebni na frontach. Ale nie szkodzi, odbijemy 20 je po wzięciu Latrun i raz na zawsze otworzymy tę drogą. A więc co teraz będziesz robił? • Wrócę do mojej kompanii. • Z taką ręką? • Mogę posługiwać się karabinem, ćwiczyłem. — Barak poruszył nie zabandażowanymi palcami. — Mam dowodzić batalionem. Ze sceptyczną miną Ben Gurion pchnął w jego kierunku piętrzący się na biurku stos kartek z powielacza. • Spójrz na to. Masz doświadczenie z armią brytyjską. Powiedz mi, co o tym myślisz. I coś ci poradzę, Zew. Kiedy lekarze cię wypiszą, zgłosisz się do Czerwonego Domu i będziesz pomagał w starym sztabie. Oni tam już wariują. • Panie premierze — ten tytuł zabrzmiał dziwnie w uszach Baraka — mam rozkaz powrotu do batalionu, a zwolnienie ze szpitala może nastąpić każdego dnia. Zadzwonił telefon. Ben Gurion podniósł słuchawkę, dając Barakowi

znak, że może odejść. —

Wszystko będzie dobrze. Myślę o czymś ważnym dla ciebie.

Wychodząc Barak przeglądał powielone kartki, wojskowe instrukcje, sporządzone przez jakiegoś pułkownika Stone'a. Domyślił się, że chodzi tu o amerykańskiego doradcę wojskowego Ben Guriona, absolwenta West Point i wedle krążących w wojsku plotek, Żyda z Brooklynu, który nie mówił po hebrajsku i wiedział bopkess (kozie bobki) o walce z Arabami. Tak to się wszystko zaczęło i dziesięć dni później Barak wciąż jeszcze nie miał pojęcia, czym miałoby być to „coś ważnego". Za kontuarem maleńkiej ulicznej jadłodajni, niedaleko bulwaru Ben Jehuda, teść Baraka, korpulentny marokański Żyd ze szczeciniastą brodą i z wielkim, zakrzywionym nosem, owinięty fartuchem, wydawał w pocie czoła śniadanie tłoczącej się gromadzie, złożonej głównie z żołnierzy na krótkich przepustkach. — Wolfgang! — Powitał Baraka machnięciem widelca. — Miriam, kawa dla Wolfganga! Matka Nachamy, z głową owiązaną chustką, zdjęła tygielek z okopconego paleniska i ze zmęczonym uśmiechem nalała kawę. Była drobną, nieforemną, zaharowaną kobietą, ale uśmiech miała taki jak Nachama: miły i ciepły. Barak usiadł przy małym stoliku pod swym ślubnym zdjęciem, wiszącym tutaj już od czterech lat i zbyt okopconym, żeby można było 21 rozpoznać jego samego w eleganckim brytyjskim mundurze, dumnie uśmiechniętego pana młodego i oszołomioną Nachamę w skromnej sukience uszytej na to pospieszne wesele.

Miał wtedy dwadzieścia lat, a Nachama siedemnaście; znali się chyba dopiero od tygodnia, Barak miał odpłynąć do północnych Włoch, i krew w nich wrzała. Tak więc Wolfgang Berkowitz, syn znanego syjonistycznego socjalisty, dał się ponieść gorącemu uczuciu i ożenił się z córką marokańskich imigrantów, którzy prowadzili jadłodajnię przy Ben Jehuda. Teraz, po czterech latach i z jednym dzieckiem z tego pospiesznego związku, mimo przeciągającego się niezadowolenia rodziców, niczego nie żałował. Wolałby tylko, żeby teściowie dali spokój z tym europejskim „Wolfgangiem", co uważali za eleganckie. Już od dłuższego czasu nazywał się Zew Barak, stosownie do życzenia Ben Guriona, by zhebraizować imiona i nazwiska. — Macie jakieś wiadomości od Nachamy? — podniósł głos, prze krzykując uliczny hałas i rozmowy klienteli. Jego żona i syn opuścili Jerozolimę w ostatnim konwoju, w autobusie poruszającym się z trudem. Umieścił ich w domu swoich rodziców, w eleganckiej dzielnicy Herzliji. Teściowa posłała mu dziwne, ostrożne spojrzenie. • Nie rozmawiałeś z nią? • Przecież wiesz, co się dzieje z telefonami. Ciągle próbuję, ale... • Nie możesz znaleźć czasu, żeby pojechać do Herzliji? Dwudziestu minut? • Czemu? Czy coś się stało? • Nie, wszystko w porządku. • A Noah? Co się z nim dzieje? • Został odesłany z przedszkola do domu za bijatykę — kolejne spojrzenie z ukosa. — Wolfgang, lepiej pojedź i zobacz się z Nachamą. Przy krawężniku zatrzymał się dżip i wyskoczyła z niego blondynka w

wojskowym kombinezonie, machając do Baraka nad głowami tłoczących się przy kontuarze żołnierzy i krzycząc: „Zew! Zew!" Była to Jael Luria, goniec z Czerwonego Domu. Następne kłopoty. — Do diabła, co znowu?! Słuchaj — zwrócił się do teściowej —jeśli będziesz rozmawiała z Nachamą, powiedz jej, że tu byłem i że próbowałem się dodzwonić. Z moim łokciem coraz lepiej, dzień i noc jestem na chodzie i kiedy tylko będę mógł, pojadę do Herzliji. W odpowiedzi wzruszyła ramionami nad smażącymi się jajkami i mięsem i wymruczała: B'seder (w porządku), Wolfgang. 22 • Jigal chce, żebyś pojechał do Latrun — powiedziała Jael Luna, mając na myśli pułkownika Jadina. Zwyczaj z podziemia, gdzie o wyższych oficerach mówiono po imieniu, nie uległ zmianie. • A co się tam dzieje? • Właśnie to chciałby wiedzieć Ben Gurion. Powiedział Jigalowi, żeby posłał ciebie. Natychmiast. • Nie mam broni i powiedziałem kierowcy, żeby się trochę przespał. • Ja ciebie zawiozę; wzięłam twój pistolet. • A więc ruszamy. — Wskoczył do gazika za gońcem. Smukła sylwetka dziewczyny i jej długie, falujące włosy wywołały uśmiechy i poszturchiwania wśród przyglądających się żołnierzy. To jest właśnie takie ponętne, rasowe stworzenie, z którym ślub uradowałby jego rodziców; Jael Luria z moszawu* Nahalal, spokrewniona z Dajanami. Idealna! Barak trzymał się z daleka od Jael, tryskającej energią osiemnastolatki, której charakter sygnalizował wysunięty stanowczo do

przodu podbródek. Uważał, że pewnego dnia dziewczyna zapłacze się w kłopoty z jakimś żonatym oficerem, jeśli nawet nie z nim, ale niewątpliwie potrafi sobie radzić z problemami. W każdy razie była szybkim i dobrym kierowcą i potrafiła posługiwać się leżącym na jej kolanach mauzerem. Czeski pistolet Baraka miał pusty magazynek, ale go załadowała i odbezpieczyła. Podczas gdy dżip pędził po drodze jerozolimskiej przez uginające się pod ciężarem pomarańcz gaje cytrusowe i puste arabskie ulice z opuszczonymi żaluzjami, Zew Barak widział jak na dłoni problemy związane z prowadzeniem tej wojny. Izrael jest strategicznym koszmarem: nieregularny pas wybrzeża z samotnym kawałkiem ziemi, jak palec wskazujący na wschód, w kierunku gór i Jerozolimy oddalonej o około czterdziestu mil od morza. W oddali, za zielonymi terenami uprawnymi, kłęby dymu wzbijały się w zamglone niebo. Dalekie, ciężkie dudnienie mogło pochodzić tylko z brytyjskich dział Legionu Arabskiego. Hagana nie miała takiej artylerii.

Moszaw — osada rolnicza działająca na zasadzę indywidualnej własności (przyp. thim.). 23 Ciekawe, jak ci imigracyjni rekruci reagują na huk dział? I na ten upał, ten upał? W otwarty dżip uderzały fale powietrza tak gorącego, jakby je wydmuchiwano z rozżarzonego pieca. Nawet dla walczących tam doświadczonych bojowników przedzieranie się w okrutnym, białym słońcu

przez pola i muchy musiało przypominać najgorsze czasy w Afryce Północnej, a więc jak musieli się czuć zdezorientowani uchodźcy, którzy po raz pierwszy w życiu znaleźli się na polu walki, taszcząc ciężkie karabiny rozmaitych typów z nałożonymi bagnetami? Nie dalej jak wczoraj nastąpiło tam wielkie zamieszanie z powodu niewystarczającej ilości manierek. Niedoświadczeni rekruci poprzywiązywali sobie do pasów słoiki z wodą, ruszając na stojącą na szczycie stromej góry, silnie bronioną twierdzę! Barak pomyślał z goryczą, że teraz przyszło im zapłacić za dwie generacje syjonistycznej krótkowzrocznści, która pozostawiła w arabskich rękach wzgórza i górskie szczyty. Wojna oznacza komunikację, drogi! Panowanie z wzniesień nad drogami! Arabowie osiedlili się w górach z powodu malarii na nizinach, które syjonistyczni pionierzy osuszyli i przekształcili w zdrową i żyzną ziemię. Wszystko to bardzo dobrze i pięknie, ale ojcowie-założyciele nie pomyśleli o przyszłości. Jakkolwiek niedorzeczny mógłby być ten plan ataku, w jednej sprawie Ben Gurion miał rację: jeśli Jerozolima miała stać się częścią Państwa Żydowskiego — bo jakże mogło być inaczej? — Latrun musiało paść. Dwadzieścia mil od szosy widać było jak na dłoni policyjny fort i klasztor w Latrun, nad którego brązowymi murami wybuchały i przetaczały się kłęby artyleryjskiego dymu. Poza drzewami kibucu Haluda stały szeregi pustych, sfatygowanych telewiwskich autobusów, służących za transport dla Siódmej Brygady. Żydowskie wojowanie! Jael skręciła z szosy w rosnącą pszenicę. Podskakując i zataczając się, dżip dotarł do namiotu kwatery polowej dowództwa, gdzie wpadli na Sama Pasternaka, krępego kapitana w przepoconym podkoszulku, który wrzeszczał coś w słuchawkę otoczony kłócącymi się, zlanymi potem żołnierzami, a wszystko to

w chmarze głośno brzęczących, czarnych much. • Zew, chwała Bogu! — krzyknął Pasternak, oddając słuchawkę tłustej żołnierce z włosami zwisającymi w zlepionych potem strąkach. • Próbuj dalej, Dina. — Na krótką chwilę zamknął Baraka w wilgotnym uścisku. Chodzili do tej samej klasy w szkole średniej w Tel Awiwie i razem służyli w jednostce paramilitarnej organizacji młodzieżowej 24 „Gadana". — Zew, Teł Awiw nie odpowiada, Jerozolima nie odpowiada, a Latrun pluje zasranym deszczem ognia! To całkowita porażka wywiadu! Tam chyba siedzi cały Legion Arabski? Kiedy oni się tam przekradli? Dlaczego nam nic nie powiedziano? Barak czuł się jak ogłuszony. Przecież sam osobiście przesłał Siódmej Brygadzie jako nie cierpiącą zwłoki informację wywiadu, że znaczna część Legionu powróciła do Latrun. Więc co się tu stało? Udał, że jest całkiem spokojny. • Co się dzieje? • Całkowity i kompletny bałagan!* Właśnie to się dzieje! Szlomo stara się jak może, ale mamy poważne, i to naprawdę poważne, kłopoty. Machnął ręką w kierunku szczupłej, wyprostowanej sylwetki dowódcy brygady w khaki, w odległości stu jardów obserwującego przez lornetkę z wysokiego wzgórza przebieg bitwy i wydającego rozkazy przez przenośne radio. Barak służył ze Szlomo Szamirem w wojsku brytyjskim. Był to zdolny pułkownik, który przyjął to dowództwo pod naciskiem Ben Guriona i z dużym wahaniem zaakceptował plan ataku, ponieważ uznał go za przedwczesny. Pasternak był jego zastępcą.

• Sam, gdzie pojazdy opancerzone? — Barak miał na myśli kilka ciężarówek i furgonetek obłożonych „kanapkami", czyli drewnianymi płycinami wzmocnionymi stalową blachą. • Zagwożdżone na skrzyżowaniu. Nie mogą ruszyć do przodu. Połowa pojazdów wywróciła się, mają wielu rannych i kilku zabitych. Nadbiegł brodaty żołnierz w podartym, zakrwawionym podkoszulku, bełkocąc coś dziko o wodzie. Zaopiekował się nim jakiś oficer. • A co z batalionem piechoty —naciskał Barak — z tymi imigrantami z Cypru? • Zew, my nie wiemy! Pomaszerowali, śpiewając w jidisz, ale od pół godziny usiłujemy poderwać ich do ataku. Komunikacja polowa jest do niczego, do niczego! Te muchy były okropne. Barak miał ich pełno w oczach i za każdym razem, kiedy otwierał usta, czuł je w gardle i na języku. — Posłuchaj, Sam. Jigal Jadin przysłał mnie tutaj, żeby z pierwszej

:

ręki mieć raport z bitwy. Bałagan — we współczesnym języku hebrajskim „fiasko", „zamieszanie", „chaos". Wyraz zapożyczony z rosyjskiego, bardzo często używany w Izraelu. 25 Pasternak wskazał kciukiem w kierunku pułkownika Szamira. —

To jest właściwy człowiek. Zapytaj jego.

Niedaleko wzgórza pułkownika znajdował się „Napoleończyk", małe, stare, francuskie działo artyleryjskie. Stało tam ciche, a wokół niego siedziała lub leżała oganiająca się od much obsługa. Barak przystanął, aby

zapytać dowódcę, dlaczego nie walczą. — Brak amunicji. Kazali mi zacząć strzelać o świcie, więc tak zrobiłem. Pobudziłem tylko Arabów i na tym koniec. To był idiotyzm. Barak pożyczył od niego lornetkę i dostrzegł przez nią czerwone pociski smugowe opadające całymi pasmami z Latrun. W odpowiedzi na nie ogień z pola walki był słaby i rozproszony. Poprzez unoszący się w powietrzu kurz widział niewyraźnie płonące pojazdy i ludzi z trudem przedzierających się wśród wysokiej pszenicy w kierunku wzniesienia. Pospieszył do pułkownika Szamira, który wciąż spoglądał przez lornetkę, przy nieustannym trzasku przenośnego radia. Szamir powitał go z ożywieniem: — Zew! Jakieś dobre wieści? Może jakieś posiłki? Ciągle próbuję połączyć się z Jigalem, żeby przysłał mi pomoc. Czy on nie rozumie, co się tutaj dzieje? Barak powiedział mu z wahaniem, że komunikacja nie działa i że przyjechał, żeby sporządzić raport. Pułkownik przedstawił mu krótkie, robocze sprawozdanie dotyczące całego pola walki. Wcale nie wyglądało to dobrze — podsumował — najbardziej zaś niepewnym elementem była pozycja rekrutów pochodzących z imigracji. Tkwili gdzieś tam wśród dymu i kurzu, ale nie odpowiadali na żadne sygnały. — Na miłość boską, Zew, powtórz Jigalowi Jadinowi wszystko, co ci tu powiedziałem. Czekam na rozkazy i będę walczył, dopóki będę mógł, ale to wygląda bardzo źle. Wróciwszy do namiotu operacyjnego, Barak zastał w nim Pasternaka, który wraz z innymi wpatrywał się w kościstego, pokrytego kurzem, może szesnastoletniego chłopaka w okularach i zardzewiałym brytyjskim „talerzu" na głowie, siedzącego na oklep na brudnobiałym mule. Zwierzę oganiało

się ogonem, strzygło uszami i przebierało kopytami wśród głośnego brzęczenia much, a chłopak opędzał się od nich kijem od miotły. • Co to za idiota? — zapytał Barak Pasternaka. • Chyba Don Kichot — wymówił to z hebrajska „Kejszout" — Właśnie się pojawił. Jako posiłki! 26 Chociaż sprawy wyglądały ponuro, Barak uśmiechnął się. W pewien sposób ten chłopak rzeczywiście przypominał starego, szalonego rycerza. —Czego tu szukasz, Don Kichocie? — spytał ostro. Hebrajska odpowiedź miała wyraźny polski akcent. • Ojciec wysłał mnie z Hajfy, żebym się dowiedział, co jest z moim bratem. W obozie szkoleniowym powiedziano mi, że ruszył do Hulda. Nie wiedziałem, że tutaj toczy się bitwa. • A więc zgłaszasz się na ochotnika? — spytał Pasternak. • Czemu nie. Mam osiemnaście lat. Dajcie mi karabin. Wśród całego tego upału, milczenia głośników i brzęczenia much ta komiczna „pomoc" rozśmieszyła żołnierzy. —I przyjechałeś tutaj z Hajfy na mule? — Barak usiłował zachować powagę. • Muła zdobyłem po drodze — machnięcie ręką przez ramię — tam. W odbiorniku głośno i wyraźnie zabrzmiał głos pułkownika Szamira: • Sam! Sam! Tutaj Szlotno. Pasternak chwycił mikrofon: • Tutaj Sam. —Sam, mam w końcu tego dowódcę piechoty. Powiada, że ci

wszyscy rekruci ze statków mówią tylko w jidysz, jego tłumacz dostał porażenia cieplnego, a oni nie rozumieją rozkazów po hebrajsku. Zaczynają się sypać na nich odłamki, a oni tylko biegają w kółko i wrzeszczą albo na oślep prą do przodu, strzelając z karabinów. Totalny bałagan! Odezwał się jakiś żołnierz z głową owiniętą zakrwawionym bandażem: • Właśnie tak było, kiedy się wycofywaliśmy. Cały czas wrzeszczeli do siebie: „Woss, woss, woss? Woss szreit err wi a meszugener? Wos tutę man jetzt?'' (Co, co, co? Czemu on tak wrzeszczy jak głupi? Co mamy teraz robić?) • Ja mówię w jidysz — powiedział chłopak na mule. • Sam, chodź no tutaj — Barak chwycił pod ramię Pasternaka i odciągnął go na bok. — Szlomo powinien odwołać ten atak — powiedział cicho. • Odwołać? — Zmęczony i ociekający potem Sam Pasternak potarł podbródek pulchną ręką. — I jak wtedy spojrzy Ben Gurionowi w oczy? • Słuchaj, brygada spisuje się dzielnie, Szlomo też, ale tutaj dzieje się bardzo źle i... • Bóg jedyny wie, że to prawda. Nie mogę ci teraz wszystkiego opowiedzieć. Połowa amunicji w ogóle tu nie dotarła, również... 27 —Sam, to nie jest nasz dzień. Odwołaj wszystko. Oszczędź ludzi do następnej walki. Chwila milczenia. • Chodź ze mną — powiedział Pasternak. • W porządku, pójdę.

Z ponurą miną Szamir wysłuchał obu młodych oficerów i smutno pokiwał głową. —Czy mam jeszcze raz próbować nawiązać łączność z Jadinem albo Ben Gurionem? Barak spojrzał na Pasternaka, który natychmiast udzielił odpowiedzi: • To pan jest tutaj dowódcą. Proszę zrobić, co należy. • A więc dobrze — Szamir podjął decyzję błyskawicznie. — Najpierw to, co najważniejsze, Sam. Wydostać stamtąd tych imigrantów. • Tak jest. Chodźmy, Zew. Wrócili pospiesznie do namiotu. Posługując się telefonem polowym, Pasternak rozkazał dowódcy piechoty przerwać atak, przesunąć się na południe, na wzgórze leżące poza zasięgiem ognia, dokonać przegrupowania i wycofać się do Huldy. Coraz bardziej zdenerwowany, kilkakrotnie powtórzył swój rozkaz. Stojący obok z lornetką Barak poinformował go, że rekruci nadal posuwają się do przodu. —Wciąż ta sama przeklęta sytuacja! — krzyknął Pasternak. — Dowódca nie zna jidysz, a oni nie znają niczego innego. Nie potrafi się z nimi porozumieć, choćby nie wiem co... Nagle Barak wrzasnął: —

Hej, Don Kichot! Chodź no tutaj! Dokąd ty jedziesz, do diabła?

Ale jeździec i jego muł byli już poza zasięgiem głosu, galopując w kierunku tumanów kurzu wzbijających się nad polem bitwy; kij od miotły popędzał zwierzę. —

Ten dzieciak chyba zwariował?! — krzyknął Pasternak.

Barak pomyślał, że to prawda. Szanse na przeżycie muła na polu walki równe były zeru. Kim był ten dziwaczny Don Kichot?

Don Kichot, którego nazwisko brzmiało Joseph Blumenthal, był całkiem normalny. Pociągał go widok bitwy, huk strzałów i dym, chciał pomóc swoją znajomością jidysz, a może także odnaleźć brata. Mijał jęczących, zakrwawionych żołnierzy, leżących wśród wytłuczonych łanów pszenicy, z trudem chwytających powietrze i błagających o wodę. Spokojnie 28 posuwał się do przodu. Podniecała go dziwna woń prochu, zmieszana z zapachem dojrzewającego zboża, a cierpiący i krwawiący na ziemi ludzie przypominali postacie z wojennych filmów. Niewiele wiedział o prawdziwej walce. W Europie widział nad głową samoloty bojowe, cierpiał niedostatek i narażony był na brutalność w obozach dla uchodźców, ale nie przeżył żadnego bombardowania. Uciekając przed wciąż depcącymi mu po piętach Niemcami, jego ojciec przeniósł się razem z rodziną z Polski do Rumunii, potem na Węgry i do Włoch. A teraz Joseph brał udział w prawdziwej bitwie! Hurra! Dziwaczne rzeczy mogą się dziać na polach bitewnych, szalonych strefach hałasu, zamieszania, zaskakującej zmienności losu, okrutnych ran i śmierci. Wyrostek na swym mule (to znaczy na mule, którego niedawno ukradł), rzeczywiście przedostał się przez wysoką pszenicę do hałastry wrzeszczących w jidysz i wymachujących karabinami rekrutów i dowódcy ich batalionu, który stał na niewielkim wzniesieniu i krzyczał przez tubę, wskazując na znajdujące się poza nim wzgórze. W powietrzu gwizdały kule, artyleryjskie pociski wzbijały fontanny ziemi, wybuchając z hukiem rozrywającym bębenki w uszach, niektórzy rekruci strzelali bez celu w kierunku fortecy i wszystko to razem było jednym szalonym zamieszaniem. Mnóstwo ludzi leżało tu i tam na pszenicy, w chmarze much; niektórzy

krwawili, inni próbowali wstać, prawie wszyscy błagali: Wasser! Wasser! In Gotts nommen, WASSER! (Wody! Wody! Na litość boską, wody!). — Co? Mówisz w jidysz? — Dowódca miał zbyt wiele kłopotów, aby mogła go zdziwić ta siedząca na mule zjawa w okularach. — Wspaniale, wspaniale, powiedz tym szaleńcom, żeby przestali atakować i ruszyli na tę górę! I to biegiem! Przekaż informację! Ale niezwykłe szczęście opuściło chłopaka, kiedy jadąc na mule wywrzaskiwał w jidysz ten prosty rozkaz. Ogłuszający wybuch pocisku obsypał go deszczem ziemi i poszarpaną pszenicą, muł zrzucił go z grzbietu i uciekł, a chłopak wylądował na jęczącym żołnierzu. Staczając się z niego, usmarował się krwią buchającą z nogi rannego. — Podnieś mnie, chcę się stąd wydostać — powiedział żołnierz czystą hebrajszczyzną, którą Don Kichot podziwiał u instruktorów Hagany na Cyprze. — Chyba będę mógł iść, jeśli się wesprę o ciebie. O wiele niższy od chłopaka i bardzo barczysty żołnierz przeszedł, kulejąc i opierając się o niego, około stu jardów pomiędzy wrzeszczącymi i popychającymi się rekrutami. 29 • Poczekaj, może najpierw spróbuję zatamować krew — żołnierz chciał owiązać nogę chusteczką do nosa, ale się przewrócił. — Może ty to potrafisz — jęknął. • Myślę, że tak. — Chłopak zawiązał prymitywną opaskę zaciskową. —

Dobrze?

• Już lepiej. Chodźmy dalej. Kim ty jesteś, jednym z tych facetów z Cypru? • Właśnie. Jestem facetem z Cypru.

• Jak na to jesteś jeszcze bardzo młody. Jak ci na imię? • Joseph. • A więc tutaj jesteś, Jossi. — Przez chwilę posuwali się w milczeniu. • To chyba przez ten upał — powiedział żołnierz słabnącym głosem. • Czuję się okropnie, Jossi. — Nogi się pod nim uginały. • To spróbujmy tak — Don Kichot schylił się i zarzucił go sobie na plecy. — Potrafisz się utrzymać? • Ej, jestem dla ciebie za ciężki — wymamrotał żołnierz, obejmując go muskularnymi ramionami i nogami. Chłopak poniósł go przez zdeptane pole, zasłane trupami, a także pełne jęczących, błagających mężczyzn, w kierunku sanitariuszy z noszami, bez przerwy kręcąc głową, by pozbyć się much. Czasami pot i te muchy tak go oślepiały, że niemal padał, męcząc się i walcząc o haust powietrza bardziej z powodu tych owadów i upału niż dźwiganego ciężaru. Żołnierz na jego plecach krzyknął chrapliwie: —Potrzebne nosze! Natychmiast podbiegł sanitariusz. Kichot, czyli Jossi, chwycił nosze z drugiej strony i w ten sposób donieśli żołnierza do szpitala polowego, na otwartą przestrzeń obok kwatery Szamira, gdzie w jęczących, krwawych szeregach leżeli na ziemi ranni. Zew Barak obserwował tę scenę z dżipa. —Spójrz, Jael, tam jest ten zwariowany dzieciak, który siedział na mule. Zatrzymaj się i weź go do samochodu. Dziewczyna zahamowała obok Don Kichota i spojrzawszy na nosze,

krzyknęła: —LAzazel! To mój brat! — Wyskoczyła z dżipa i pochyliła się nad rannym. — Benny! Benny! Jak się czujesz? Żołnierz odezwał się słabym, poirytowanym głosem: —Jael? Co ty tutaj, do diabła, robisz? 30 Barak podszedł do noszy. • A więc, Benny, dostało ci się. —Brat Jael był kiedyś w dowodzonym przez niego oddziale młodzieżowym. — Czy to bardzo poważne? • Zew, mam odłamek w nodze, ale głównie wykończył mnie upał. Wszystką wodę oddałem tym rekrutom. Wszędzie dokoła mdleli i krzyczeli. Elohim (Boże), co za bałagan. • Kichot, wsadźmy go do dżipa. Jael, usiądź przy Bennym i podtrzymuj go. • Ja? A kto poprowadzi? • Ja. Do roboty, Kichot. — Razem dźwignęli Benny'ego Lurię i umieścili go na tylnym siedzeniu obok siostry. Barak niezręcznie chwycił jedną ręką kierownicę i ruszył przez pole. — Umiesz posługiwać się pistoletem? — zapytał imigranta. • Ćwiczyłem na Cyprze. • Daj mu swój — Barak rozkazał Jael, nie odwracając się. — A co się stało z twoim hełmem, Kichot? Było ci w nim bardzo do twarzy. • Zgubiłem, bo pękł pasek. • Skąd go miałeś? • Dała mi go pewna miła stara pani w Huldzie i kazała go wziąć.

Zatrzymałem się tam po wodę. Powiedziała, że dawno temu należał do jej męża i że jestem wariat, żeby iść na bitwę, ale jeśli tam się wybieram, to mam go założyć. • Ten dzieciak wyniósł mnie stamtąd — powiedział słabo Benny. —

Ma na imię Jossi i jest b'seder (w porządku). — Barak jechał ostro

wśród wysokiej pszenicy. — Ostrożnie, Zew — jęknął Benny. — —

Za minutę będziemy na drodze — Barak spojrzał na Kichota. Ty go niosłeś?

• Aż znaleźliśmy nosze. Muł mnie zrzucił, prosto na Benny'ego. Jestem cały wysmarowany jego krwią. • Nie narzekaj, to nie twoja — głos Benny'ego był coraz słabszy. • Cicho bądź — powiedziała Jael. Kiedy gnali z powrotem do Tel Awiwu, Barak wypytywał chłopaka o rodzinę i jej peregrynacje. Don Kichot powiedział, że ma brata, gdzieś tam wśród walczących pod Latrun. Matka zmarła na zapalenie płuc w obozie dla uchodźców we Włoszech. Ojciec był w Polsce dentystą i miał nadzieję, że tutaj będzie uprawiał swój zawód, ale nie umie mówić po hebrajsku i będzie się musiał nauczyć. 31 • A ty, Jossi, skąd znasz hebrajski? — odezwała się z tyłu Jael. • Moja matka była religijną syjonistką. Tata był raczej socjalistą. Mama posyłała nas do żydowskich szkół wyznaniowych, w których mówiono po hebrajsku. • A ty naprawdę jesteś wierzący? — dopytywała się Jael. • O wiele bardziej niż mój brat, Leopold. Leo powiada, że Bóg umarł w

Polsce. Na chwilę zapadła cisza, a potem Jael powiedziała: —

Benny chyba zemdlał.

Dżip podskoczył i zakołysał się. Benny krzyknął chrapliwie: • Jael, ty idiotko, wcale nie zemdlałem, tylko zamknąłem oczy. Noga mnie boli. • I tak nie można zrobić nic innego — powiedział Barak przyspieszając — jak zawieźć go do szpitala. — Obejrzał się do tyłu. Benny dał mu znak, żeby jechał, i to jak najszybciej. Barak pomyślał, że widziani z boku Jael i Benny Luria mogliby uchodzić za bliźnięta: taki sam zdecydowany zarys podbródka i lekko kanciasta twarz, chociaż rysy Jael były dziewczęco uwodzicielskie. W gruncie rzeczy rodzeństwo dzielił tylko jeden rok i niezbyt się różnili charakterem, chociaż Jael stosowała różne sztuczki i fochy, a Benny był prostolinijny, bardzo poważny — żadnych krętactw. Kiedyś przy obozowym ognisku, kiedy rozmowa toczyła się na temat tego, kim chcą zostać chłopcy, Benny Luria oświadczył z powagą, że naczelnym dowódcą armii żydowskiej. Wszystkich to ubawiło. Odstawili go do szpitala wojskowego i Jael zawiozła Baraka do nowej siedziby dowództwa w Ramat Gan. Wysiadając zapytał: • A więc, Kichocie, chcesz teraz wracać do Hajfy? • Ojciec nie czeka na mój powrót. Powiedziałem mu, że spróbuję dostać się do jednostki Leopolda. • I masz osiemnaście lat — rzekł Barak, puszczając oko do Jael. • Prawie. • Zawieź go do biura rekrutacyjnego — powiedział Barak do Jael.

• I załatw mu mundur. To znaczy, jeśli potrafią mu coś dopasować • dodał, lustrując z góry na dół długą, kościstą postać. • I co dalej? — spytała Jael. • Potem przywieź go do Czerwonego Domu. Przyda nam się następny goniec. 32 Odjeżdżając, Jael parsknęła sarkastycznie: • Osiemnaście! Jossi, ile ty masz lat? • A ty? — odparł Don Kichot, wskazującym palcem poprawiając na nosie okulary i rzucając jej bezczelne, pełne zadowolenia spojrzenie nastolatka. Jael wzruszyła ramionami i zamilkła. Syn polskiego dentysty, może szesnastolatek, nawet nie warto dać mu po nosie. Jeśli Zew Barak chce tego dzieciaka na gońca — proszę bardzo! Pomógł jej bratu w czasie walki. Był b'seder. 2

„Pułkownik Stone"

Powietrze w małym gabinecie pułkownika Jadina było szare od fajczanego dymu. Kiedy tylko Barak zaczął swój raport, pułkownik

natychmiast mu przerwał: • Zew, co ty mówisz? My wiedzieliśmy, że Legion Arabski wzmocnił Latrun, czemu więc nie wiedział o tym Szlomo? • Dopiero muszę do tego dojść! Powiada, że w ogóle nie otrzymał naszego sygnału. Jigal, to bałagan, był nieprawdopodobny bałagan! Atak frontalny w biały dzień podczas chamsinu... • W biały dzień? Mah pitoml Mieli się ruszyć w ciemnościach i zaatakować fortecę o świcie. Na tym polegał cały pomysł! • Wszystko poszło na opak. Nie wiem, od czego zacząć. Powiadam ci — niewyszkoleni rekruci próbujący atakować pod górę i pod słońce, na otwartej przestrzeni, przeciwko ciężkiej artylerii... • I co z tymi rekrutami? Uciekli? • Szli prosto w ogień. • Naprawdę? — Blady uśmiech sprawił, że przez chwilę główny oficer operacyjny wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat, a nie na zmęczonego czterdziestolatka, a może i nawet kogoś starszego. • Sam widziałem. Nie potrafili nic innego. Gdyby Szlomo nie odwołał ataku, próbowaliby wspiąć się na wzniesienie. To było właściwe posunięcie. Jedyne możliwe. 34 • Zgadzam się. — Jadin zdecydowanie kiwnął głową, paląc fajkę mocnymi pociągnięciami. — A więc tak. Przynajmniej Ben Gurion miał rację co do tych imigrantów. • Byli wspaniali. Zawiedliśmy ich, Jigal. Będzie o wiele więcej ofiar z powodu pragnienia i porażenia słonecznego niż działań wroga. To

było haniebne! Nie jesteśmy jeszcze armią. Łączność była katastrofalna... Kiedy Barak ciągnął dalej, pułkownik Jadin palił w ponurym, smutnym milczeniu, osuwając się na swoim krześle. • Dobrze wiesz, że sprzeciwiałem się tej operacji — powiedział w końcu. — Była nierealna, samobójcza i tak właśnie powiedziałem, ale Ben Gurion rozkazał, aby wzięto Latran za wszelką cenę. Cóż, teraz ją płacimy, choć Latrun nie padło. — Spojrzał na zegarek. — Będziesz musiał powtórzyć to wszystko na naradzie sztabowej. Mów krótko i bez ogródek. Czy poznałeś Mickeya Marcusa? • Chodzi o „pułkownika Stone'a"? • Właśnie. • Jeszcze nie. • To teraz poznasz. Chodź ze mną. • Po co ten pseudonim? • Anglicy mogliby robić Amerykanom wymówki, że człowiek z West Point doradza naszemu premierowi. W długiej niskiej sali narad, o wiele większej od tej w starym Czerwonym Domu, oficerowie w pomiętych mundurach siedzieli lub stali wokół stołu konferencyjnego, a wielkie wentylatory mieliły wilgotne powietrze. Muskularny, łysiejący mężczyzna w szortach koloru khaki i koszuli z krótkimi rękawami wykładał coś po angielsku, stukając wskazówką w dużą wojskową mapę na ścianie i zatrzymując się co chwila, aby młody oficer mógł go przetłumaczyć. U szczytu stołu siedział Ben Gurion zgarbiony, pokasłujący i trawiony gorączką. Zobaczywszy Baraka, krzyknął:

—Chwileczkę, Mickey! —Mówca umilkł. —Nu, Zew, posłuchajmy, co się dzieje w Latrun. I ze względu na pułkownika Stone'a mów po angielsku. Kiedy Barak opowiedział o fiasku batalii, premier zacisnął wargi w znanym grymasie uporu. Marcus oparł się o mapę, założywszy potężne opalone ramiona, spokojny i uważny. Znający angielski oficerowie sztabowi 35 wysłuchali całej opowieści z ponurymi minami. Pozostali bazgrali coś na kartkach i ziewali. — A więc dobrze, zatakujemy jeszcze raz. Natychmiast! — Ben Gurion walił ciężką pięścią w stół. — I tym razem weźmiemy Latrun. Cisza. Szary tytoniowy dym przesuwał się warstwami, wprawiany w ruch przez furczące wentylatory. —

Mickey, prowadź dalej analizę.

Marcus wziął swoją wskazówkę i znów stanął przed szeregiem o połowę młodszych od niego, doświadczonych izraelskich weteranów. W tych zmęczonych twarzach Barak dostrzegł cyniczne wyzwanie: „I co ty, do diabła, wiesz o naszej sytuacji, ty tłusty, stary amerykański cywilu?" Marcus zdobył ciemną pustynną opaleniznę i pewien szacunek w wojsku, biorąc udział w wypadach na linie egipskie na Negewie, jednak jego podręczniki dotyczące doktryny wojennej zostały przyjęte drwinami. Przyjechał z Ameryki, aby dzielić niebezpieczeństwa tego żydowskiego kraju, i to przemawiało na jego korzyść, ale ci wszyscy ludzie wiedzieli, że po ukończeniu West Point studiował prawo, a potem tylko krótko służył jako oficer rezerwy podczas drugiej wojny światowej. — Tak jest. A więc taktycznie Izrael jest przyczółkiem, podobnie jak

plaże Normandii — podjął swój wykład Marcus — i Arabowie popełnili taki sam błąd, jak Niemcy wobec Eisenhowera. Wraz z wycofaniem się Brytyjczyków znaleźliście się w przytłaczająco niekorzystnej sytuacji: na poły rozbrojeni przez mandat, atakowani ze wszystkich stron, z możliwością dostaw jedynie drogą morską. To był klucz do tej wojny. Do tej pory wróg powinien był was zmiażdżyć w Netanii. Irakijczykom pozostało mniej niż dziesięć mil do pokonania, kiedy, Bóg jedyny wie dlaczego, zatrzymali się. Potem mogli zamknąć wasze dwa porty, Hajfę i Jafę, i w ten sposób was udusić. Wokół stołu narastało zniecierpliwienie: stukanie palcami, poprawianie się na krzesłach, sceptyczna wymiana spojrzeń pomiędzy oficerami. — Jak przepowiadała większość obcych ekspertów wojskowych, to się powinno było skończyć w ciągu tygodnia. Dowiedliście, że się mylili. Przetrwaliście, ponieważ udała się wam klasyczna obrona na frontach wewnętrznych. To było bardzo trudne, ale utrzymaliście swoje porty. Wpływają przez nie dostawy. Wasz przyczółek został umocniony. Ten demonstracyjnie wojskowy język najwyraźniej oczarował Ben Guriona, który słuchał Marcusa z szeroko otwartymi, rozgorączkowanymi 36 oczami. Barak zauważył jednak, że dla oficerów, zwłaszcza tych z Palmachu*, którzy od lat po nocach wśród skał i piaszczystych wydm ścierali się z arabskimi maruderami, wszystko to mogło być tylko pustym gadaniem. Poza tym nazwanie Izraela „przyczółkiem" nasuwało skojarzenie, iż syjonizm był inwazją na ziemię arabską, a nie powrotem do Ziemi Obiecanej. Choćby nie wiem jak szlachetne były jego intencje, ten facet był całkowicie amerykańskim Żydem.

Marcus tłumaczył dalej, że nawet dzisiejsze niepowodzenie pod Latrun miało swoje dobre strony. Atak odciągnął znaczne siły Legionu Arabskiego króla Abdullaha** od oblężonej Jerozolimy i być może zapobiegł udzieleniu pomocy przez Legion Irakijczykom prącym w kierunku morza. Bitwy wyglądające na klęski mogły przynieść ostateczne zwycięstwo. —W następnej bitwie o Latrun — głos mówcy wzniósł się radośnie —

weźmiecie twierdzę i przerwiecie oblężenie Jerozolimy! — Z tymi

słowami odłożył swój wskaźnik i usiadł. Ben Gurion odkaszlnął chrapliwie, wydmuchał nos i otarł oczy. • Właśnie tak. Dzięki ci, Mickey. — Przeszedł na szybką hebrajszczyznę. • Panowie, w ONZ wisi w powietrzu nakaz przerwania ognia. Kiedy to nastąpi, Jerozolima nie może pozostawać odcięta. Droga do miasta musi być otwarta i nasze konwoje mają się po niej poruszać swobodnie. W przeciwnym razie Narody Zjednoczone przyznają Jerozolimę prawem łupu królowi Abdullahowi z Transjordanii. Cały ten niedorzeczny plan „umiędzynarodowienia" Jerozolimy zostanie zarzucony i zapomniany. —

Przerwał na chwilę i rozejrzał się po sali. — To jest absolutnie

nieuniknione i taki jest główny cel wojenny króla Abdullaha. On wie tak samo jak ja, że bez Jerozolimy Państwo Żydowskie będzie pozbawione serca i nie przeżyje. Żaden z posępnych ludzi wokół stołu nie skomentował tego. Po chwili Zew Barak zebrał się na odwagę i podniósł rękę: • Panie premierze, czy Szmulik złożył raport na temat drogi okrężnej? • Masz na myśli tych trzech żołnierzy, którzy przekradli się lasami za

Latrun? Tak, mówił mi. A o co chodzi?

Palmach — oddziały uderzeniowe Hagany przeznaczone do specjalnych zadań (przyp. ttum.). Abdullah ibn Husajn al-Haszimi, król Transjordanii, zamordowany w 1951 r. 37 • Przeszli od Jerozolimy do Hułdy bezdrożami, osłoniętymi od strony Latrun wysokim pasmem górskim. • Tak, tak, ale co to za droga? — prychnął Ben Gurion. — Ścieżka wydeptana przez krowy? Albo przez pieszych? • Jechali dżipem, panie premierze. • No to co? Czy Arabowie będą stać i przyglądać się, jak niwelujemy i układamy nową drogą do Jerozolimy, omijającą Latrun? Może pożyczą nam parę buldożerów i walców parowych? Co? Nie gadaj poza kolejnością, Wolfgang, i nie opowiadaj głupstw. Marcus spytał, czego dotyczyła ta ostra wymiana zdań. Kiedy Barak zaczął tłumaczyć, Ben Gurion zgarbił się na swoim miejscu, oświadczył, że czuje się bardzo chory, i przekazał prowadzenie narady pułkownikowi Jadinowi. • Kiedy spotkanie się skończy — zwrócił się nieco serdeczniej do Baraka — przyjdź do mnie, Wolfgang. Jadę do domu. • Tak, panie premierze. • Ale najpierw złożę oświadczenie, które szczególnie zainteresuje pułkownika Stone'a. — Ben Gurion wyprostował się i odkaszlnał, spoglądając z powagą na swój sztab. — Panowie, front jerozolimski

potrzebuje pilnej konsolidacji wszystkich sił. Koniec z dyskusjami. Żadnych więcej argumentów. Nowe zjednoczone dowództwo, nowy dowódca. Rząd Tymczasowy zadecydował, że będzie nim pułkownik Stone, który otrzyma nową rangę alufa. — Z nikłym uśmiechem zwrócił się do Marcusa. — To hebrajskie słowo oznaczające księcia lub generała, Mickey. Będziesz pierwszym generałem żydowskiej armii od czasów Bar Kochby!* Oczywiście otrzymasz pisemną nominację. Marcus odpowiedział energicznie i z godnością: — Panie premierze, zgadzam się. Będę służył najlepiej, jak potrafię. — Najwyraźniej był już o wszystkim poinformowany. — Panowie, spotkamy się tutaj znów o dwudziestej, aby omówić mój plan ponownego ataku na Latrun. Ben Gurion wstał i wszyscy się podnieśli. Wyszedł razem z Marcusem, podczas gdy pozostali członkowie sztabu spoglądali po sobie jakby w nich piorun strzelił. Szymon Bar Kochba — wódz II wojny żydowskiej (132—135 r.n.e.), prowadzonej przeciwko Rzymianom. 38 Kiedy zebranie sztabowe dobiegło końca, Barak wyszedł i polecił swemu kierowcy dyżurnemu: • Jedziemy do Tel Awiwu, do mieszkania Ben Guriona. • Tak jest. W Tel Awiwie było słoneczne, parne popołudnie. Niezależnie od tego, czy była wojna, czy nie, w tym skwarze ludzie siedzieli pod parasolami kawiarni, pijąc herbatę, jedząc lody i kłócąc się ze sobą. Spoceni klienci

pospiesznie wchodzili do sklepów i znów z nich wychodzili, a kupcy sprzedawali papierosy i gazety klientom stojącym w kolejkach w palącym słońcu. Barak zastanawiał się, jak zachowa się Tel Awiw, kiedy wyjdzie na jaw, że pierwszym od czasów rzymskich generałem żydowskiej armii jest amerykański prawnik. Wciąż jeszcze przeżuwał tę niespodziankę. To było całkiem w stylu Ben Guriona: nagły, ostry cios siekierą w splątany polityczny węzeł. W Jerozolimie nawet pod nawałą arabskiego ostrzału zbrojne dowództwa kilku partii syjonistycznych trwoniły ludzkie życie i amunicję, nawzajem się nie rozumiejąc. Dwa główne przywództwa należały do armii: niegdysiejsza Hagana opierająca się na Socjalistycznej Partii Pracy Ben Guriona i jej starzy antagoniści — siły Irgun, wspierane przez rewizjonistów. Poza tym istniały elitarne siły uderzeniowe Palmach wywodzące się z radykalnych kibuców i ich nacjonalistyczny odłam — Lehi. Jeśli całkowicie tu obcemu Marcusowi uda się połączyć tych wiecznie skłóconych facetów, to będzie cudownie! Barak miał swe wątpliwości, ale mógł zrozumieć, dlaczego Stary Człowiek to robił. Żadna z frakcji nie zaakceptowałaby naczelnego dowódcy, pochodzącego z którejkolwiek z nich, a mianowanie „pułkownika Stone'a'' przynajmniej wygładzi wszelkie zadry. Ben Gurion położył się do łóżka i opierając się o grube poduszki, przeglądał depesze. Jego żona w wypłowiałym szlafroku dotykała jego rozpalonego czoła. Obok łóżka, na fotelu na biegunach, siedział pułkownik Marcus, przerzucając papiery i skrobiąc coś w kieszonkowym notatniku. Na kołdrze leżały porozrzucane mapy, teczki z dokumentami i powielone raporty. • Musisz coś zjeść — upierała się Paula Ben Gurion. Podobnie jak mąż była niska i przysadzista; miała ciemne włosy ściągnięte z tyłu w

ciasny kok i tak samo jak on upartą twarz o nieregularnych rysach. • W porządku. Niech będą jajka. Zew, jakie wiadomości z Deganii i co z tymi francuskimi działami? Czy już zostały rozładowane? — Stary Człowiek był bardzo zachrypnięty. 39 • A jakie mają być te jajka? — spytała Paula. • Nieważne. Smażone. Te działa muszą pójść prosto do Siódmej Brygady. —Smażone ci zaszkodzą. Ugotuję ci kilka — Paula wyszła z pokoju. Barak podał premierowi plik ostatnich depesz. Ben Gurion czytał je i stawiał parafy, rzucając cierpkie komentarze. Polecił, aby Barak przetłumaczył kilka z nich Amerykaninowi. Słuchając, Marcus kręcił głową. • Panie premierze, potrzebna jest natychmiastowa reorganizacja logistyki. Należy także ustabilizować fronty. To, co się teraz dzieje... • Fronty? Jakie fronty? Cały kraj jest jednym frontem — powiedział zrzędliwie Ben Gurion. Do pokoju zajrzała Paula Ben Gurion. • Skończyły się nam jajka. • Nieważne — powiedział Ben Gurion. — Wypiję herbatę z powidłami. Zew, chcę zobaczyć list przewozowy dotyczący meserszmitów... • Musisz coś zjeść. Zewi, bądź dobrym chłopcem, leć do sklepu Grinboima i przynieś mi cztery jajka. • Paula, to jest ważna narada sztabowa — powiedział z irytacją Ben Gurion.

• De mu to zabierze? Dwie minuty? Barak wstał. • Nie ma sprawy. Pójdę po te jajka. • Traktowała go bardzo familiarnie, ale też w dzieciństwie czasami nazywał ją ciocią Paulą. • Nie ruszaj się stąd! — Ben Gurion wysunął do przodu podbródek, a potem zwrócił się do żony: • Daj mi co*kolwiek. Talerz zupy, dobrze? • Nie szkodzi, Zewi, sama przyniosę te jajka — powiedziała Paula wychodząc. —

Pokaż mu swój plan. — Ben Gurion zwrócił się do Marcusa.

Amerykanin podał Barakowi mapę operacyjną rejonu Latrun. Świeżo nakreślone czerwone i zielone strzałki były szkicem drugiego ataku, będącego przeważnie wariantem pierwszego, z nowo dodaną dywersją Palmachu od południowego wschodu. Marcus opisał swój plan i powiedział, iż wyda rozkaz, aby całe nowo dostarczone uzbrojenie zostało przeniesione do brygady Szamira na pozycji Latrun. —

No i? — Ben Gurion popędzał milczącego Baraka.

40 —Jeśli chcesz coś skrytykować — powiedział Marcus — strzelaj. Barak obrysował kółkami dwie wsie, znajdujące się na szczytach wzgórz. —Przede wszystkim Arabowie musieli się wycofać tutaj. Dzisiaj rano z tej flanki ostrzelano ciężkim ogniem pojazdy pancerne Laskowa. Uważam, że zanim ruszy następny atak, należałoby odbić te wsie. Marcus powoli pokiwał głową.

• Słuszna myśl. Znów pojawiła się Paula. • Grinboim też nie ma jajek. • Dyskutujemy o poważnych sprawach — warknął Ben Gurion. —

Na litość boską, przestań już z tymi jajkami.

• Może później będzie coś miał. Mówiłeś, że zupę. Jest ta smaczna amerykańska zupa w puszkach, którą przywiózł Jcchak. • Dobrze. Zjem to. • Ale jest bardzo pieprzna. Podrażni ci gardło. Ugotuję ci jakąś zupę. — Dotknęła dłonią jego czerwonej twarzy. — Jesteś już trochę chłodniejszy. Robiąc notatki na mapie bitwy, Marcus rzucił Barakowi oszacowujące spojrzenie. • A teraz, Zew, ten twój pomysł z drogą okrężną. Powiesz coś na ten temat? • Jeśli zdobędziesz Latrun, Mickey — wmieszał się Ben Gurion —

to po co droga okrężna? Nie chcę, żeby wojsko słyszało coś na temat

drogi okrężnej. Muszą atakować. • To bardzo trudna sprawa — Barak podsumował kilka zasłyszanych na ten temat raportów. Jedne określały pomysł jako niedorzeczny, inne opowiadały się za jego wypróbowaniem. • Zupa — powiedziała Paula Ben Gurion, wchodząc do pokoju z tacą. • Dziękuję, Paula. • Spróbuj. Nie za zimna? • Parzy w język — powiedział Ben Gurion, przełykając łyżkę zielonkawej zupy.

• To dobrze. Zrobiłam ją naprędce. Myślałam, że może być zimna. —

Wyszła.

• Jest zimna — powiedział Ben Gurion. Marcus naciskał dalej: • No, Zew, a co ty myślisz? Czy to iluzja, czy nie? 41 — —

To jest bobbe-myse, Mickey — warknął Ben Gurion do Marcusa. Wiesz, co to znaczy?

Marcus uśmiechnął się na to powiedzenie w jidysz. • Oczywiście. Babcine bajeczki, ale dlaczego? • Nieważne! Skupcie się na Latrun. — Podniósł z kołdry depeszę. —

Te francuskie pojazdy opancerzone, które mają nadejść jutro... brygada

Szamira powinna je dostać prosto ze statku. • Możesz się tym zająć? — Marcus spytał Baraka. • Jeśli mam taki rozkaz. — Barak wiedział, że w dzikim zamieszaniu panującym w porcie w Hajfie nawet szanse na dotarcie tych pojazdów, nie mówiąc już o rozładowaniu ich w odpowiednim czasie przed atakiem, były bardzo nikłe. Wspominanie o tym nie miało sensu. Ben Gurion już i tak był wystarczająco zdenerwowany. • Francuski sprzęt. To dobrze — powiedział Marcus. — Niezbyt polegam na Czechosłowacji. Stalin z dnia na dzień może zakręcić kurek. • Tak, Stalin nie jest syjonistą — powiedział premier. — Pozwala, żeby Czesi nam sprzedawali, bo chce wykopać Brytyjczyków z Bliskiego Wschodu. Wiemy o tym. To dlatego jego blok głosował za nami w

Narodach Zjednoczonych. Tymczasem płacimy Czechom twardymi dolarami i widzimy, że oni sprzedają także Arabom. Komuniści nie wiedzą, co to embargo. Marcus wskazał na leżącą na łóżku żółtą depeszę. — A co z brytyjską inicjatywą w NZ, dotyczącą zawieszenia broni? Czy została już przedstawiona? Premier zamachał rękami, jakby przekreślał całą sprawę. — Blaga, mydlenie oczu. Teraz to już stary chwyt. — Wpadł w talmudyczną melorecytację, wyliczając na palcach: — Narody Zjednoczone wzywają do zawieszenia broni. My się podporządkowujemy. Arabowie to ignorują i wydzierają kawał ziemi. Znowu wybucha wojna, odbijamy stracone terytorium. — Potrząsnął głową w kierunku Marcusa. —

Ale nie tym razem! Kiedy oni przestaną walczyć, my też przestaniemy.

Nie wcześniej, a oni nie są gotowi do zaprzestania. Premier odchylił się na poduszki, uprzejmie słuchając następnego komentarza Marcusa, ale jego twarz i łysa czaszka robiły się coraz czerwieńsze. Jeśli nie zapowiadało się szybkie zawieszenie broni, przekonywał Marcus, należało opóźnić atak na Latrun. Nowa Siódma Brygada wciąż jeszcze potrzebowała solidnego przeszkolenia. Tymczasem 42 ciężkie działa i transportery mogą zostać przeniesione na inne fronty, aby umożliwić posuwanie się do przodu. Kiedy bowiem zostanie wprowadzone prawdziwe zawieszenie broni, wówczas te linie frontowe mogą stać się stałymi granicami Izraela. —Mickey, bądź tak miły i zapamiętaj sobie jedno—Ben Gurion podniósł głos i sękaty palec wskazujący: —Odpowiadasz za Jerozolimę. Jerozolimę!

A to oznacza jedno. Latrun! Lałrunl Żadnych opóźnień. Jerozolima ginie z głodu! Linie zawieszenia ognia — to nie twój problem. Nie teraz! Do pokoju wkroczyła Paula Ben Gurion. • Co jest? Co to za wrzaski? Czy musisz sobie rozwalić naczynia krwionośne? Jednak Grinboim przysłał parę jajek. Chcesz gotowane czy smażone? • Gotowane — powiedział premier całkowicie spokojnym głosem. • Jesteś czerwony jak burak. Bądź grzeczny. — Dotknęła mu czoła, kiwnęła głową i zwróciła się do Marcusa i Baraka. — Może pozwolilibyście, żeby się trochę przespał? Przez całą noc nie zmrużył oka, pocił się i przewracał z boku na bok. Kiedy wyszła, Marcus wstał. —Dobrze się panem opiekuje, panie ministrze. Zupełnie jak moja dziewczyna. Ben Gurion wskazał na Baraka: • A co z nim? • Ach tak. Zew, ponieważ mam objąć dowództwo nad całym frontem jerozolimskim, będzie mi potrzebny mówiący po angielsku adiutant. Zainteresowany? Barak, zakłopotany, nie odpowiedział. —Masz jakieś obiekcje, Zew? — spytał premier. — Właśnie to miałem na myśli w związku z tobą. To niezwykle ważne. W drzwiach stanęła Paula. • A może usmażę je z cebulą? Mamy świetną dymkę. • Dobrze mówisz — powiedział Ben Gurion.

Kiedy wyszli, Marcus spytał, osłaniając oczy przed nisko stojącym słońcem. • Czy jest tu w pobliżu jakiś bar? • Bar? — Barak spojrzał na ponure, betonowe bloki z udrapowanym na balkonach praniem. — Nie jestem pewien. 43 • Przydałby mi się łyk czegoś. • Możemy wziąć butelkę koniaku u Grinboima. • Może być. W makolet Grinboima, małym, wielobranżowym sklepiku zapchanym garnkami, patelniami, świeżymi warzywami, konserwami, periodykami, bochenkami chleba, mydłem do prania, artykułami toaletowymi, kapeluszami, bielizną, sitkami, tarami, Bibliami i składanymi krzesełkami, najwyraźniej niewyczerpana ilość takich artykułów ginęła na mrocznym zapleczu, ale nie było alkoholu. Z przodu siedział Grinboim przy kontuarze, gdzie muślin okrywał martwe ryby i kurczaki, a muślin okrywały muchy. • Koniak? Najlepszy — powiedział Grinboim, brzuchaty i brodaty mężczyzna w poplamionym krwią fartuchu, i z blaszanego pudła pełnego kiełkujących ziemniaków wyciągnął bardzo zakurzoną butelkę palestyńskiej brandy. • Znakomicie — powiedział Marcus, kiedy Barak płacił. — A teraz gdzie to wypijemy? • Obok, w piekarni pani Fefferman, jest stoi z krzesłami. • Dobra. Siwowłosa pani Fefferman postawiła na rozchwianym stole, obok

rozłożonych tu ciastek, szklanki na brandy i nakrojone ciasto z kruszonką. Marcus napełnił swoją szklankę do połowy i wypił ją jednym haustem. Barak widział już takie żłopanie w brytyjskiej armii, ale to go raziło. Ostrożnie pociągnął ostry alkohol, zagryzając ciastkiem. Marcus dolał sobie jeszcze i mruknął, spoglądając na ziewającą właścicielkę piekarni: • Możemy tu rozmawiać? • Pani Fefferman nie zna angielskiego. • To dobrze. Czy mój plan dotyczący Latrun sprawdzi się? — Barak tylko zamrugał oczami. — Zew, jeśli masz jakieś wątpliwości, to powiedz. Nie chcę od razu na początek zarządzić kiepskiej operacji. • Cóż, to będzie nocny atak. To dobrze. Świetny jest pomysł z lepszym przeszkoleniem brygady. To konieczne. — Zawahał się. — Jeśli chodzi o batalion Palmachu, który ma zaatakować od południowego wschodu... • O co chodzi? • Pułkowniku, oni walczyli z Egipcjanami od początku wojny. Są bardzo przerzedzeni. 44 • Jadin powiedział mi, że to wszystko, co mogą dostać. Palmach twardo sprzeciwia się szturmowaniu Latrun. Dlaczego? • W Palmachu jest mnóstwo różnych opinii. — Brandy paliła Barakowi gardło i żołądek. Pił bardzo rzadko i nigdy za dnia. Marcus zajrzał mu w oczy. — Zew, bez ogródek rozmawiałeś z Ben Gurionem. Tak samo rozmawiaj ze mną. Niewielu tutaj to robi.

W krótkich, suchych zdaniach Barak przedstawił strategiczne kłótnie, które prześladowały tę wojnę: obsesję Ben Guriona na temat Jerozolimy i jego ciągoty do podręcznikowych operacji wojskowych, będące skutkiem pobieżnej lektury takich autorytetów, jak Liddel Hart i Fuller, i różniące się od koncepcji Palmachu, polegającej na zniszczeniu sił arabskich przy zastosowaniu sprawdzonej taktyki, odpowiedniej dla Palestyny i zmienności charakteru wroga. Słuchając, Marcus pił dalej. — —

No cóż, Zew, tutaj jest tylko jeden głównodowodzący — powiedział i jest nim Ben Gurion. Spójrz na Jerzego Waszyngtona. Znasz naszą

wojnę rewolucyjną, nieprawdaż? Waszyngton popełniał straszne błędy. Ponosił potworne klęski. Ale był głównodowodzącym, był przywódcą i wygrał. • Pułkowniku, Waszyngton był żołnierzem. Ben Gurion jest wielkim człowiekiem, ale to, na czym się zna, to polityka. • Musicie iść za przywódcą, którego macie. On jest waszym Jerzym Waszyngtonem. • A pan jest naszym Lafayette'em — powiedział Barak, który podniósłszy szklankę do ust, z zaskoczeniem zobaczył, że jest pusta. Marcus roześmiał się i dolał mu alkoholu, chociaż Barak próbował odsunąć butelkę na bok. • Lafayette przyprowadził ze sobą wyszkoloną armię — powiedział Marcus — i namówił francuską flotę do walki po amerykańskiej stronie. Oto jak naprawdę Waszyngton pobił Brytyjczyków. A ja przyniosłem wam kozie bobki, jeśli zna pan to wojskowe powiedzenie. • To chyba napoleoński termin na określenie moralnego poparcia

powiedział Barak.

Marcus uśmiechnął się. — Właśnie. Tę wojnę będziecie musieli wygrać całkiem sami. I zrobicie to. A wiesz, dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze, wasi żołnierze chcą walczyć. 45 • Cóż, pułkowniku, muszą. Nie mają wyboru. • W porządku, niezależnie od motywacji są najlepszymi, cholernymi żołnierzami, jakich kiedykolwiek widziałem. Po drugie, macie tajną broń. —

Marcus przełknął swoją brandy. — Główne dowództwo arabskie. Zew,

co się z nimi dzieje, do diabła? Dlaczego nie roznieśli was w pył dwa tygodnie temu? Barak odezwał się po chwili. • Pułkowniku, to nie są zbyt doświadczone wojska. • No to co? Brytyjczycy szkolili ich do upadłego, nieprawdaż? Poza tym okrążyli was, mają więcej uzbrojenia i są liczniejsi. • Pułkowniku, w podręczniku, który rozdawano nam w brytyjskiej armii w Afryce Północnej są dwa słowa wydrukowane dużymi, czarnymi literami: sprecyzować zadanie i... • To jest we wszystkich podręcznikach wojskowych — przerwał Marcus — także w doktrynie, którą podałem waszej armii. • Widziałem, pułkowniku. Zadaniem Arabów w tej wojnie było zniszczenie żydowskiego osadnictwa, czyż nie tak? Koniec z tym

małym wrzodem nazywającym się Izraelem! Dwa proste słowa: sprecyzować zadanie. Ale zamiast tego rozszarpywali ziemię przyznaną przez Narody Zjednoczone palestyńskim Arabom — Egipt wydarł Gazę i rejon Hebronu, Syria szarpała się na północy, król Abdullah połknął Zachodni Brzeg i usiłuje połknąć Jerozolimę. Jeden drugiemu nie ufa. Nawzajem się okłamują. Nie przyznają się do klęsk. Ogłaszają zwycięstwa, które nigdy nie miały miejsca. Krótko mówiąc, ich zadanie jest dla nich niejasne. • Czy naprawdę chciałbyś być moim adiutantem? — zapytał Marcus. —

Nikt cię do tego nie zmusza.

• Pułkowniku Stone, to dla mnie zaszczyt. • A więc jesteś przyjęty. • Dobrze. Proszę o kilka godzin wolnego, od zaraz. • Naprawdę? Co za żołnierz. A po co? • Żeby się spotkać z żoną. Jest niedaleko, w Herzliji. Dawno się nie widzieliśmy. • Od jak dawna jesteście małżeństwem? • Od czterech lat. • Dzieci? —Jeden syn. Marcus westchnął. 46 • Nam z Emmą nie udało się. To Izraelitka? • Tak. • Z wojska?

• Nie. • Jak się poznaliście? • Na przyjęciu, kiedy przyjechałem na przepustkę z Afryki Północnej. Jeden facet z brygady powiedział mi, że przyprowadzi najpiękniejszą dziewczynę w całym Tel Awiwie. Nie gadał na próżno. Po tygodniu ożeniłem się z nią. • Nieprawdopodobne. Zwalniam cię na trzy godziny. Potem zamelduj się u mnie w Ramat Gan. Pozwól, że wezmę tę butelkę. Dzisiaj wieczorem opracujemy naszą logistykę dla Latrun. Musicie nauczyć się paru rzeczy 0logistyce. — O wszystkim. Wciąż jeszcze jesteśmy partyzantami, i to dosyć amatorskimi. Marcus klepnął go w ramię. — Ty to powiedziałeś, młody człowieku, nie ja. Na Negewie podczas lodowatych nocy dzieciaki walczyły bez hełmów, boso i w cienkich mundurkach. Kiedy wyszli od pani Fefferman, Marcus ciągnął dalej: — Z pewnością żona robiła ci piekło tak samo, jak moja ukochana. To było bardzo trudne dla Emmy. — Ciężkie westchnienie Marcusa przypominało prawie jęk, — Cóż, dostałem generalską gwiazdkę, czego nigdy nie osiągnąłem w amerykańskiej armii. Może to ją zadowoli. — Na chwilę umilkł, a potem powiedział powoli: — A moim pierw szym bojowym zadaniem jest obrona Jerozolimy. Świętego Miasta! 1co ty na to? Wiesz co, Zew? W noc przed moim wyjazdem Emma powiedziała: dlaczego ty? To nie twoja sprawa. Wtedy ją spytałem:

„Czy po tym, co się stało w Europie, nie sądzisz, że powinno istnieć żydowskie państwo?" —

I co powiedziała, pułkowniku?

Marcus przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. • Powiedziała: „Jeśli mój mąż musi tam jechać, żeby o nie walczyć, to może nie powinno". • Czy ona jest Żydówką? —

Tak. — Krótki śmiech. — Nie ortodoksyjną, wiesz. Ja też nie.

Dotarli do małego, szarego vauxhalla, którego wojsko wyznaczyło 47 Marcusowi. Kierowca spał za kierownicą. Marcus ocucił go gwałtownie, naciskając klakson. • Jedź i zobacz się z żoną, Zew. • Dziękuję, pułkowniku. • Mów do mnie Mickey. A jeśli chodzi o ten pomysł z drogą okrężną, który B.G. nazwał bobbe-myse; czy naprawdę może w tym coś być? • Mogę jutro zrobić rozpoznanie terenu i powiadomić pana. • Chcesz to zrobić sam? Tam jest chyba trochę niebezpiecznie, nieprawdaż, snajperzy i tak dalej... • To żaden problem. Wezmę uzbrojony patrol. —Cóż, zobaczymy. Przedyskutujemy to dziś wieczorem na naradzie. Jadąc do Herzliji, Barak zauważył, że jest mu nieco weselej. Dlaczego? Sytuacja na frontach była tak samo groźna, jak przedtem. Może to perspektywa zobaczenia się z Nachamą i synem? Być może był to wystarczający powód, ale jednak jeszcze coś więcej musiało podnieść go na

duchu. Chodziło o Marcusa. Barak znał wszystkich dowódców w Jerozolimie i z bliska obserwował ich kłótnie. Marcus miał miłą i silną osobowość, ale jako dowódca frontu w Jerozolimie, nie znający hebrajskiego i bez bystrego tłumacza, byłby obcym niemową. Barak był pewien, że może pomóc temu człowiekowi w obronie i uwolnieniu Jerozolimy i było to bardzo ważne zadanie — tutaj Stary Człowiek miał rację. Jeśli były jakieś plusy i minusy w zbyt bliskich kontaktach z Dawidem Ben Gurionem, to nagłe tymczasowe przeniesienie było plusem. Natychmiastowym plusem była także możliwość objęcia zdrowym ramieniem cudownej miękkiej i szczupłej talii Nachamy. Dom był bardzo cichy i wciąż unosił się w nim zapach palonych przez ojca cygar „Schimmelpfenig", chociaż Meyer Berkowitz od wielu miesięcy siedział w Ameryce, w Narodach Zjednoczonych, gdzie przewodniczył izraelskiej delegacji. • Czy jest ktoś w domu?! — krzyknął Barak. Tupanie na schodach. Tryskający radością głos Nachamy: • Ty! Nareszcie ty! W wyświechtanym szlafroku tanecznym krokiem wbiegła do wyłożonego książkami salonu, jak dziecko wywijając rękami i nogami na wszystkie strony. 48 —Mama dzwoniła, że rozmawiała z tobą, ale nie sądziła, że dzisiaj przyjedziesz! Co z twoim łokciem? Objął ją w pasie zdrową ręką i przycisnął do siebie ciężkim, gipsowym opatrunkiem. — Widzisz? to działa!

Śmiech, jeden lub dwa lekkie całusy, potem ciasne objęcia i namiętny pocałunek. — Och, kochanie — krzyknęła, odchylając się do tyłu — co to ma być!? Jesteś jak bela pijany! Za dnia i na służbie? Ty? • To należy do mojej nowej roboty. • Nowej roboty? Jakiej nowej roboty! Żłopanie jak goj należy do twojej nowej roboty? Mam ci zrobić coś do jedzenia? • A co z chłopakiem? • Dobrze, właśnie śpi, ale słuchaj... • Nie jestem głodny. To ty słuchaj! Pociągnął ją na czerwoną, pluszową kanapę, którą jego rodzice przywieźli z Wiednia, przewidująco wyjeżdżając razem z całym swoim mieniem, zanim wymaszerował tam Hitler. Dom był urządzony tymi rzeczami, a książki nigdy naprawdę nie straciły lekkiej woni pleśni, która w nich osiadła podczas długiej, powolnej morskiej podróży. Barak powiedział o swojej nowej służbie przy Marcusie. Nachama słyszała plotki o nowym amerykańskim doradcy Ben Guriona, ale chciała jedynie wiedzieć, czy to oznacza, że będą się częściej widywać. • Cóż, sądzę, że tak. Nie będzie we mnie orał dniami i nocami jak Ben Gurion. • Ale... Dowództwo Jerozolimy? I jak masz się tam dostać? A jeśli ci się uda, to czy nie utkniesz tam na dobre? • Wiesz, że ślicznie wyglądasz? —

Przestań — odsunęła jego zdrowe ramię — i wytłumacz mi to!

Barak opisał, w jaki sposób małe, sportowe samoloty wciąż jeszcze wlatywały do stolicy i wylatywały stamtąd, utrzymując łączność wojskową. • Ach, więc będziesz mógł zobaczyć nasze mieszkanie. Jeśli nie

zostało zbombardowane, może mógłbyś tam mieszkać. • Mam taki zamiar. • Zew, wciąż mi głupio, że uciekłam. Nie wyjechałabym, gdyby nie Noah. • To ze względu na niego wywiozłem was. • Ale powiedz mi, kochanie, czy naprawdę jest nam tutaj lepiej? 49 A co z Egipcjanami, z Irakijczykami? Dwa tygodnie temu tańczyliśmy na ulicach, a teraz to wszystko jest takim koszmarem! —Ja nie tańczyłem, Nachamo, wiedziałem, że to nadchodzi. Stary Człowiek też wiedział. Widziałem jego twarz, kiedy czytał Deklarację. Chodźmy na górę i popatrzmy na Noaha. Chłopiec, szczuplutki trzylatek ubrany tylko w szorty, leżał na łóżku, oblewając się potem. Nachama objęła męża ramieniem. • Tęskni za swoimi kolegami — szepnęła. — Ale był bardzo grzeczny. • Słyszałem, że miał problemy w przedszkolu. • To nie tak. Jest nowy, więc się nad nim znęcają. A ponieważ tego nie toleruje, broni się. Nieodrodny syn swego ojca. I co teraz? Dokąd mnie prowadzisz? — Ciągnął ją za rękę do ich sypialni położonej po drugiej stronie korytarza, która kiedyś była jego pokojem. • Co to ma być, Zewi? Nie, nie, nigdy w życiu! W biały dzień? — Zaparła się nogami. • Ale o co chodzi? • Twoja matka... • A co? Gdzie ona jest?

• W Ramat Gan, nie wróci przed kolacją, ale jednak... z ociąganiem dała się wciągnąć do sypialni, gdzie na łóżku leżała walizka zapakowana jej rzeczami. Spojrzał na nią, a ona popatrzyła na niego na poły z poczuciem winy, na poły prowokująco: • No dobrze i tak ci miałam powiedzieć. Przenoszę się z Noahem do mieszkania moich rodziców. • Akurat! Dlaczego? Tam nie ma dla ciebie miejsca. • U mojej matki zawsze jest dla mnie miejsce. • Nachamo, na sofie śpi twój brat i więcej miejsca tam nie ma. • Więc będę spała z Noahem na podłodze. Mama ma materace. Przynajmniej będę się czuła jak u siebie w domu. Twoja matka nie może mnie znieść pod swoim dachem. O Boże — pomyślał Barak — znów to samo. —Twoja matka nigdy się nie kłóci, przecież wiesz o tym. Nie musi, jestem poniżej jej poziomu. Po prostu służąca z twoim nazwiskiem i twoim synem. Trwało to od dnia ich ślubu. „Wolfgang, ona nie jest odpowiednia dla ciebie! Wiem, że jest piękna, wiem, że jesteś zakochany, ale ona nie ma żadnej kultury, żadnego pochodzenia, będziesz tego żałował!'' I, prawdę 50 mówiąc, wszystkie książki w tym domu i płyty z muzyką klasyczną nie miały dla jego żony żadnego znaczenia, poza tym, że uświadamiały jej własne położenie. Ale słowami nie można było tu nic zdziałać. Nachama była po prostu zdenerwowana wojną, i to wszystko. Barak zamknął walizkę i ściągnął ją z łóżka.

• Czekaj, czekaj, co to za wspaniały pomysł? • Słuchaj, motek (słodziutka), pułkownik nie jest nadzorcą niewolników tak jak B.G. Spróbuję przyjechać i spędzić dzisiejszą noc tutaj, co ty na to? Otworzyła szeroko brązowe, roześmiane oczy. • Naprawdę? Zrobisz to? • Tak. Spróbuję. • A więc jeśli naprawdę wrócisz dziś wieczorem, to dlaczego opuszczasz żaluzje? • Czyżby nie przeszkadzało ci dzienne światło? • Ach, a więc z'beng w'gamarnu (bach i koniec), co? Już w tej chwili, co? Miłosne życie wojskowej żony, co? — Nachama zamknęła drzwi sypialni. — Zew, Zew, uważaj na tę rękę. Spokojnie, spokojnie, kochanie! —

3

Alamo

Dwa dni później kilka dżipów, w tym jeden z zamocowanym karabinem maszynowym, jechało, podskakując na krzaczkach i kamieniach wąskiej dróżki skrytej przed Latrun za zalesionym górskim pasmem. Prosto przed nimi wstawało oślepiająco białe słońce. Pojazdy zatrzymały się na

krawędzi szerokiego wąwozu i wysiedli z nich Sam Pasternak i Zew Barak. Zejście na usłane kamieniami, zatopione w głębokim cieniu dno wąwozu wiodło wydeptaną ścieżką, wijącą się zygzakami po stromym zboczu wśród odłamków skał i gęstych zarośli. — Kiedy Arabowie pierwszy raz zaminowali główną drogę — powiedział Pasternak — mieszkańcy ich wiosek przez jakiś czas jeździli tędy na osłach albo pokonywali tę dróżkę pieszo, ale ostatnimi miesiącami już tego nie robili. Tak mi powiedzieli kibucnicy z Huldy. Niektórzy żołnierze z dżipów zaczęli ciskać kamienie na drugą stronę wadi*. Należeli do nich Kichot w okropnie źle leżącym mundurze i Jael Luna w mundurze odrobinę zbyt obcisłym. Kichot rzucał najdalej, przy pomocy szerokich zamachów kościstego ramienia, ale rzuty Jael były zaskakująco silne. Wadi, ued — suche koryto rzeki okresowej. 52 • No i co o tym myślisz, Sam? • Myślę, że powinniśmy wziąć Latrun — oschle odpowiedział Pasternak. — Siódma Brygada już rozpoczęła intensywne ćwiczenia przygotowawcze do kolejnego szturmu. • Mam złożyć pułkownikowi Stone'owi raport, czy ten objazd jest w ogóle możliwy — powiedział Barak. • No cóż, Zew, można by prawdopodobnie wykonać roboty drogowe, chociaż to gigantyczna praca. Ale czy to się sprawdzi w praktyce? Legion zrobi krótki wypad i wytnie w pień drogowe brygady. Barak zaglądał w przepaść.

• Czyżby? Załóżmy, że będziemy pracować tylko nocą. Minimum oświetlenia, minimum hałasu, żadnych ładunków wybuchowych. Jesteśmy o kilka mil od Latrun, w leśnej głuszy. • Masz na myśli potajemną budowę brukowanej drogi? Hmmmm. —

Pasternak przymknął powieki i na jego twarzy pojawił się znany

Barakowi chytry wyraz. Tajne akcje były specjalnością Sama. — Zew, masz tutaj uskok wysokości czterystu stóp! Mnóstwo pracy inżynieryjnej! Potem trzy albo cztery mile bezdroży. Mało realne. — Potarł podbródek z przebiegłym uśmieszkiem. — Ale coś ci powiem! Gdyby pomyśleć o mułach, to może być interesujące. I do tego jeśli zawieszenie broni nie nastąpi zbyt szybko... Kiedy Pasternak to mówił, Barak, osłaniając oczy przed palącym słońcem, wpatrywał się w suche koryto rzeki, pocięte siecią głębokich rozpadlin i usiane otoczakami. • Słuchaj, Sam — powiedział nagle — na pustyni afrykańskiej mój batalion pokonywał dżipami i ciężarówkami bardziej strome uskoki niż ten. Gdyby nie mój łokieć, już teraz próbowałbym zjechać na dół. • Zawiozę cię tam, Zew. — Jael Luria porzuciła zawody w rzucaniu kamieniami i podeszła bliżej, aby się przysłuchiwać rozmowie. • Ta dziewczyna na pewno to zrobi, jeśli tylko jej pozwolisz —

powiedział Pasternak. — Ale czy przeżyjesz, to już inna sprawa.

Ruszaj — rzekł Barak, wsiadając do dżipa.

Kiedy Jael chwyciła za kierownicę, na tylne siedzenie wskoczył Don Kichot. • Wyskakuj, Jossi! — Barak wskazał mu drogę kciukiem. — Już! • A jeśli się wywrócicie? -— spytał Kichot. —Mógłbym wtedy pomóc.

• Dobra myśl — powiedział Barak. 53 • Jeśli dojedziecie na dół żywi, to jak wjedziecie z powrotem na górę? — dociekał Pasternak. — Zew, pomyślałeś już o tym? • Pomyślimy później — odparł Barak. — Jael, ruszamy. Dżip popełzł na wolnym biegu skrajem uskoku, potem zakręcił i z łomotem ruszył w dół po krętej ścieżce. Najechał na duży kamień ukryty pod zaroślami i niemal przewrócił się na bok, ale Jael naparła na kierownicę i wyprostowała swój pojazd. Skręcając w różnych kierunkach w celu uniknięcia kamiennych usypisk, zjeżdżała coraz niżej. W końcu zgubiła ścieżkę i stoczyła się prosto na dno wadi. Trzymający się kurczowo samochodu Kichot wydawał dzikie okrzyki i najwyraźniej bawił się jak nigdy w życiu. Barak osłaniał swój łokieć, mając nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Po bardzo męczącej jeździe dżip wreszcie przyjął właściwą pozycję i zatrzymał się. Barak przyłożył zwinięte dłonie do ust: • Nie jest tak źle, Sam! • I co teraz? — krzyknął Pasternak, a jego głos odbił się w górach echem: teraz... teraz... • Przyślij na dół tego dzieciaka, a ja zadzwonię z Jerozolimy do pułkownika Stone'a. Jadę tam teraz. — „Tym dzieciakiem" był jeden z żołnierzy, którzy ominęli okrężną drogą Latrun. — A ty — Barak zwrócił się do Jael, kciukiem wskazując na górę — z powrotem do sztabu. • Co! Nie! Dlaczego! A kto będzie prowadził? • Ruszaj w drogę.

• Och, proszę, pozwól mi pojechać — Jael podniosła na Baraka oczy, które stały się teraz łagodne i błyszczące. — Wiesz, mam w Jerozolimie rodzinę, chorą ciotkę i moja matka tak bardzo się o nią martwi... • Jael, słyszałaś, co powiedziałem. Zuz (ruszaj)! Kiedy Jael Luria zacisnęła szczęki i zmarszczyła brwi, z jej twarzy zniknęła dziewczęca minka. • Zew, jesteś śmieszny. • Sierżancie Luria, ruszcie tyłek na to zbocze! Rzuciwszy wściekłe spojrzenie Barakowi, a potem Kichotowi, mrugającemu niewinnie za szkłami okularów, Jael zaczęła się wspinać na górę, pomagając sobie rękami. Trzymając kierownicę jedną ręką, Barak jechał powoli dnem wadi. Żołnierz ziewał, siedząc z karabinem przełożonym przez kolana. Był to śniady młodzik, z obfitym, opadającym ku dołowi wąsem i małą jarmułką 54 przypiętą do gęstych, czarnych włosów. Powiedział, że pochodzi z Tunisu. Kichot dotąd jeszcze nigdy nie spotkał Żyda tak bardzo przypominającego Araba. Ale wszystko w tej podróży było nowością: karabin na jego kolanach, jazda po wyboistym wąwozie, gdzie spoza skalnego odłamka lub zza kępy krzaków mógł do niego mierzyć wróg. A przede wszystkim ta cudowna niespodzianka, że oto znajduje się w drodze do Jerozolimy! Zbyt suche i kamieniste, by służyć Arabom za pastwisko dla owiec, niewidoczne od strony Latrun wadi było nie tkniętą ludzką stopą ziemią niczyją. Barak kierował się na wschód, obserwując słońce i omijając największe kamienie, czasami zatrzymując się gwałtownie na skraju rozpadliny. Miejscami mógł jechać koleinami wyciśniętymi w piachu przez dżipy. Przez kilka mil

jechali pod górę, podskakując i obijając się o nierówności, aż w końcu dotarli do zrytej koleinami szutrówki, wystarczająco szerokiej, aby mógł nią przejechać jeden samochód, i usłanej zwierzęcymi odchodami. Barak zwrócił się do żołnierza: • To musi być droga do Hartuw. • Tak jest. I tutaj ostrzelali nas snajperzy. • Niewątpliwie. Niedaleko stąd do szosy. Uważajcie teraz obaj! Barak skręcił i ruszył szutrówką przez pofalowane, kamieniste pastwiska i zaniedbane, zduszone przez chwasty farmy, na których pasły się owce i kozy. Ani śladu Arabów. Kiedy dżip wyjechał na pusty dwupasmowy asfalt, mieli wrażenie, że płynie miękko jak łódź. Z topiącej się nawierzchni, w której pęknięciach kiełkowała trawa, unosiła się woń smoły. Na poboczu piętrzyły się wypalone ciężarówki i sprasowane wraki rozmaitych pojazdów. Jechali nadal pod górę i teraz zaczęły ich mijać plujące brudnymi spalinami ciężarówki; jedna z nich wiozła pobekujące owce, druga była załadowana sianem, w trzeciej znajdowało się pełno nie ogolonych, znudzonych żołnierzy. Na długim zboczu dżip utknął za warczącą cysterną. —

Benzyna? — spytał Kichot.

— Woda — odpowiedział Barak. — Woda pitna z miejscowych zbiorników dla Jerozolimy. Cysterna pokonała wierzchołek góry i ruszyła w dół. Barak pokazał na widniejący w oddali krzyż. • Kichot! Jerozolima. • Naprawdę? — Chłopak był zawiedziony. Tylko szereg niskich zabudowań na horyzoncie. Jednak położył dłoń na nie nakrytej

głowie: 55 — A więc muszę odmówić błogosławieństwo: Błogosławiony bądź, Panie nasz i Boże, Władco świata, który utrzymałeś nas przy życiu, wspierałeś i pozwoliłeś nam dożyć tego czasu. Pobożny młodzieniec z Tunisu i niewierzący Barak powiedzieli „amen''. Kiedy dżip wjechał do Jerozolimy, Barak z przykrością spoglądał na widoczne w mieście zniszczenia. Wszystkie parki i ogrody zarosły chwastami. Główne ulice były zaśmiecone, zabarykadowane, rozorane odłamkami, pełne poskręcanych drutów. Domy leżały w gruzach; ciągle od nowa musiał objeżdżać prymitywne, betonowe zapory i ulice zamknięte drutem kolczastym. Większość sklepów miała opuszczone żaluzje, a przed nielicznymi, w których sprzedawano racjonowaną żywność, stały długie kolejki. Przy cysternach z wodą łańcuszek czekających kobiet znikał za zakrętem ulicy. Stały z wiadrami, dzbanami lub puszkami, wiele z nich trzymało za rękę małe dzieci lub tuliło do siebie niemowlęta. Ale Don Kichot wcale tego nie zauważał. Lata wojny w Europie i obozy dla uchodźców przyzwyczaiły go do barykad, drutu kolczastego, blokad na drogach, zbombardowanych domów, długich kolejek i żołnierskich patroli. Zachwycił się widokiem Świętego Miasta. A więc tu była Jerozolima z jego marzeń! Gdziekolwiek spojrzał, widział tylko piękno, rozmaite i wspaniałe; kamienne miasto wyciosane z jakiegoś cudownego, jasnego kamienia, nie całkiem beżowe lub różowe, ale trochę jakby takie i takie. Na wszystkich widzianych dotąd obrazkach brakowało tej poświaty jerozolimskiego kamienia. Wywoływało ją przejrzyste powietrze, ciemnobłękitne niebo i ostre światło słoneczne, tak różne od mgiełki Tel Awiwu.

Wszędzie wśród palm, krzewów i wysokich, starych, cienistych drzew kwitły kwiaty. Raj na ziemi, Miasto Boga. Jeruszalaim! W swoich pierwszych, powtarzanych bez zrozumienia, sepleniącym głosem modlitwach prosił o powrót do „Jeruszalaim". Nawet po zjedzeniu ciasteczka trzeba było zmówić na pamięć długą modlitwę dziękczynną: Dzięki Ci składamy zapłon z pola i za wielki i miły kraj, który dałeś ojcom naszym... Odbuduj szybko Jeruszalaim, Święte Miasto, za dni naszych i pozwól nam wnijść do niego i radować się jego odbudową... Musiał to wszystko recytować za jeden, jedyny kawałeczek ciasta. W szkole podstawowej, w chederze, uczył się, że Jeruszalaim jest bramą do nieba, przez którą modlitwy wznoszą się prosto do Boga. Potem, w zastępie syjonistycznych skautów były piosenki o Jeruszalaim, filmy i przezrocza. 56 I oto teraz był w Świętym Mieście, w Syjonie, w Jeruszalaim! Przyszły mu na myśl słowa psalmu: Gdy Pan odmienił los Syjonu, byliśmy jak we śnie... Ale wtedy skręcili w ulicę Ben Jehuda i doznany szok wyrwał Kichota z marzeń. Zatrzymała ich ogromna wyrwa w ziemi, otoczona zgruchotanymi domami i zablokowana policyjnymi szlabanami i wysokimi zasiekami z drutu kolczastego. • Mój Boże, co się tutaj stało? — spytał Baraka. • Potężny ładunek ukryty w samochodzie, wiele miesięcy temu. Zrobili to dezerterzy z brytyjskiej armii, opłaceni przez Arabów. Wolno poruszający się robotnicy grzebali w ruinach, ale wciąż jeszcze unosił się tu smród z rozbitych domostw i rozerwanych rur kanalizacyjnych, niemal taki sam, jak w dniu tej potwornej eksplozji. Barak zaparkował na

bocznej ulicy w pobliżu wyrwy. Chwyciwszy swój karabin, chłopak z Tunisu wyskoczył z samochodu i pobiegł truchtem przed siebie. —Zaczekaj tu, Kichot — polecił Barak. Wszedł do betonowego bloku i pokonał pięć ciemnych pięter; winda nie działała, a klatka schodowa była nie oświetlona. • Zew! Jesteś w Jerozolimie? Od kiedy? — Niegdyś wesoła i pulchna sekretarka Hermanna Loeba była teraz wymizerowana i nerwowa, jakby przeszła wyniszczającą chorobę. • Czy on tu jest, Ryfka? • Wisi na telefonie. • A więc telefon działa. To dobrze. • Telefon będzie działał aż do końca. — Smutny, gorzki śmiech. — Wiesz, on odpowiada za żywność. • Masz połączenie z Tel Awiwem? • Czasami. Mogę spróbować. • Czyżbym słyszał tu Zewa? — Szczupły, niski mężczyzna w czarnym garniturze i w krawacie wybiegł ze swego biura i otoczył Baraka ramieniem. — Co się stało z twoim łokciem? Co ty tutaj robisz? Co słychać u Nachamy? • Hermann, muszę rozmawiać z Tel Awiwem. • Podaj Ryfce numer i chodź do środka. Według jerozolimskich standardów biuro Hermanna Loeba było luksusowe: ciężkie niemieckie meble, malarstwo abstrakcyjne, szklane gabloty z kananejskimi zabytkami. Był archeologiem, a w czasie pokoju z powodzeniem zajmował się handlem produktami pochodzącymi

57 z gospodarstw rolnych. Loeb był „Jekke", szwajcarsko-niemieckim Żydem, którego chyba tylko żona widywała bez krawata i żakietu, a i to tylko wtedy, gdy kładł się spać. Kiedy gestem zapraszał Baraka, aby usiadł na stojącej w biurze kanapce, zadzwonił telefon. —Loeb! Ja? (Tak?) — Rysy jego twarzy stwardniały. Rzucał po niemiecku krótkie polecenia: — Wyłam zamki! Oczyść magazyn! Do ostatniego worka mąki... Z czyjego polecenia? Z mojego! — Przerwa. • Dlaczego? Bo to jest porzucona własność, dlatego... Jest porzucona, ponieważ ja mówię, że jest porzucona! Powiedz mu, że jeśli przeżyje, może po wojnie zaskarżyć zarząd miasta! — Trzask odkładanej słuchawki. • Przeklęty spekulant! — Loeb zwrócił się do Baraka. — Największy piekarz w Jerozolimie, twierdzi, że skończyła mu się mąka. Ta świnia przechowuje ją i dostaje czarnorynkowe ceny. Ale wiemy, gdzie ma tę swoją mąkę. Czy ten łokieć to coś poważnego? Ponownie zadzwonił telefon i Loeb wdał się w hałaśliwą kłótnię na temat cukru. Barak mu przerwał: —Hermann, moja rozmowa ma ważne znaczenie wojskowe. Loeb odłożył słuchawkę i powiedział sekretarce, żeby zastopowała wszystkie telefony i spróbowała połączyć się z Tel Awiwem. —Hermann, jak wygląda tutaj sytuacja z paliwem dla ciężarówek? • Dla ciężarówek? Znośnie, ponieważ przestały przyjeżdżać i tankować konwoje. Czemu? • A co z paliwem dla energetyki? I jak stoicie z żywnością? Hermann Loeb odpowiedział suchymi liczbami. Sto tysięcy jerozolimskich Żydów, większość z nich zamieszkująca Nowe Miasto, zużywało

każdego dnia około dwu tysięcy ton paliwa, żywności, amunicji, artykułów medycznych i tak dalej. Racje zostały zmniejszone, a potem zmniejszone ponownie. Zasilanie prądem elektrycznym ograniczono do kilku godzin dziennie. Braki stawały się coraz poważniejsze. Najgorzej było z mąką. Zapasy mąki na „chleb powszedni" dla każdego z mieszkańców starczą tylko na jedenaście dni. Potem Żydzi w Jerozolimie zaczną głodować. Byli bardzo bohaterscy, spadło na nich dziesięć tysięcy pocisków armatnich i wciąż byli nieustraszeni, ale głód może okazać się końcem żydowskiej Jerozolimy. Barak dobrze znał tego człowieka, ponieważ Loeb był teściem Pasternaka. Ślub Ruth Loeb z Samem Pasternakiem, synem osadników z kibucu Miszmar Ha'Emek był wielkim wydarzeniem towarzyskim w Jerozolimie, 58 ale teraz Ruth z dwójką dzieci mieszkała w Londynie, ponieważ małżeństwo okazało się niewypałem. I tyle na temat odpowiednio skojarzonych par. Hermann Loeb przybył do Palestyny w latach dwudziestych, mieszkał w Jerozolimie i kochał to miasto, ale większość swego czasu spędzał podróżując w interesach. Teraz, podobnie jak wszyscy jerozolimczycy, znalazł się wraz ze swą rodziną w potrzasku i w żelaznej dłoni dzierżył berło „żywnościowego cara". Ten człowiek był absolutnie uczciwy, godny zaufania i potrafił trzymać język za zębami, toteż Barak powiedział: — Słuchaj uważnie, Hermann. Istnieje możliwość wykorzystania drogi omijającej Latrun. Właśnie przejechałem tamtędy dżipem. — Podniósł rękę, uciszając podniecone okrzyki Loeba. — Ale nie dla konwojów. Jest długi odcinek, po którym nie przejadą ciężarówki. Mogą jednak dotrzeć

z Tel Awiwu do pewnego punktu za Huldą, a tam trzeba by było przeładować wszystko na muły. Zwierzęta przeniosą towar do drogi na Hartuw, gdzie będą czekać na nie twoje ciężarówki. Wątpię, żeby muły zdołały przenieść tą ścieżką dwieście ton dziennie, ale to mogłoby pomóc... Loeb z podnieceniem kiwał głową. — Na pewno! Na pewno! Ogromna pomoc, dar niebios! Czy możemy zacząć to od razu? — Odebrał dzwoniący telefon. — Masz twoje połączenie z Tel Awiwem. Pełen optymizmu głos Marcusa natychmiast dodał Barakowi ducha. • Cześć, Zew. A więc jesteś w Jerozolimie, co? Ten objazd naprawdę jest możliwy do przebycia? • No cóż, to żadne bobbe-myse. Mam nadzieję, że weźmiemy Latrun, ale teraz najważniejsze jest dokonanie pomiarów i budowa drogi. — Powtórzył szybko tymczasowy plan Pasternaka dotyczący transportu na mułach. • Wspaniale! Załatwię to — powiedział Marcus. — Wszystko. Kiedy tylko odłożę słuchawkę, porozmawiam z Ben Gurionem i dziś w nocy ruszą transporty z mułami. To wspaniały pomysł. A teraz posłuchaj, Zew. Cholernie się cieszę, że jesteś w Jerozolimie. B.G. jest wściekły. Właśnie dotarła do nas wiadomość, że Dzielnica Żydowska w Starym Mieście bierze pod uwagą kapitulację. Czy słyszałeś coś na ten temat? • Dopiero tutaj dotarłem. Jestem w biurze szefa zarządu miasta. Nie rozłączaj się. • Czekam. 59 Barak rzucił to pytanie Loebowi, który ponuro kiwnął głową, wskazując

na wiszącą na ścianie mapę Starego Miasta o rombowatym kształcie z małą, zamalowaną na niebiesko Dzielnicą Żydowską u dołu. Zakreskowane na czerwono pole wskazywało, iż reszta terenu znajduje się w rękach Legionu Arabskiego, plamy czerwieni wcinały się także w obszar niebieski. — Dzielnica Żydowska to oblężenie wewnątrz oblężenia — powiedział Loeb. — Zew, gdybyśmy tylko mieli prawdziwe dowództwo, moglibyśmy odbić całe Stare Miasto, mieliśmy przecież wojsko! Ale cztery dowództwa szarpią w cztery różne strony. Podejmowali wspólne próby przebicia się i uwolnienia dzielnicy. Zawsze nieudane. Barak powtórzył to Marcusowi, którego głos stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Powiedział, że z wojskowego punktu widzenia Dzielnica Żydowska jest bez znaczenia; widział ją przed oblężeniem. Mrowisko wiekowych domów i synagog, a wśród tego jedynie kilkaset ultraortodoksyjnych rodzin. Niewielkie siły Hagany i oddziały Irgunu broniły jej przed Legionem. Ben Gurion chciał ją utrzymać za wszelką cenę, ponieważ Żydzi mieszkali tam od ponad dwu tysięcy lat i upadek dzielnicy byłby polityczną katastrofą. Po takim triumfie król AbduUach mógłby nawet wezwać do zawieszenia broni, podczas gdy Jerozolima była nadal odcięta. • To Ben Gurion jest głównodowodzącym — ciągnął Marcus. — Otrzymałem rozkazy, więc uwolnię Dzielnicę Żydowską. Zaatakujemy jutro w nocy, dwudziestego ósmego. Polecę o świcie ze swoimi planami i przejmę dowództwo nad wszystkimi znajdującymi się tam siłami. Na siódmą trzydzieści zwołaj naradę połączonego Dowództwa Jerozolimskiego. • Tak jest. • A teraz, Zew, w dzielnicy znajduje się młody dowódca Hagany, Motti

jakiś tam... • Znam go. Motti Pinkus, dobry chłopak. • Znasz? To wspaniale! Dowództwo Jerozolimskie ma jakieś kłopoty z tym facetem. Należy go poinformować o moim zamiarze ataku. Musi obiecać, że będzie się trzymał do jutrzejszej nocy. • Przekażę mu to. Motti mi uwierzy. • Cudownie. Zacznę pracować nad tymi objazdami. Barak zapytał Loeba, jak mógłby się dostać do oblężonej Dzielnicy Żydowskiej. Mina „cara żywności" bardzo się wydłużyła. —

Cóż, może w nocy, z bardzo dużym ryzykiem, ale co mógłbyś tam

60 osiągnąć? Ci starzy jerozolimczycy są bardzo interesujący i pełni uroku, sól ziemi, ale żyją jeszcze w siedemnastym wieku. —Loeb pokręcił głową ze smutkiem. — Uważają, że syjonizm to bluźnierstwo, ponieważ pragnie zastąpić Mesjasza. Od setek lat żyli razem z Arabami. Nie rozumieją całej tej wojny i nie chcą mieć z nią nic wspólnego. To oni mówią o kapitulacji, która jest tylko kwestią czasu. —Hermann, muszę się tam dostać. Loeb wyjrzał przez okno. —Coś ci powiem. Jest taki stary gość, z którym mógłbyś pogadać. Zaraz po drugiej stronie ulicy. Warsztat krawiecki z zielonymi żaluzjami. Kichot właśnie wszedł do tego ciemnego, małego warsztatu. Podskakując i prężąc się w staczającym się do wąwozu dżipie rozerwał siedzenie swego źle dopasowanego munduru. Siwobrody mężczyzna w jarmułce i czworokątnym tallit katan* z długimi frędzlami rzucił niechętne spojrzenie znad

swego roboczego stołu. • Jestem bardzo zajęty — powiedział po hebrajsku. — Nie mogę przyjąć więcej pracy. • Ojczulku — Kichot przeszedł na jidysz — zlituj się nad żydowskim chłopcem. — Odwrócił się, demonstrując krawcowi swoje porwane spodnie. W tej samej chwili przestraszył go głośny wybuch srebrzystego śmiechu. W otwartych drzwiach na tyłach sklepu stała mała, jedenasto- lub dwunastoletnia czarnowłosa dziewczynka, zgięta ze śmiechu wpół. • Szajna, wstydź się! — krzyknął staruszek również rozbawiony. • Przepraszam, dziadku — prychnęła znikając. Staruszek zamknął drzwi i zabrał się za zszywanie spodni. Kichot stał w bieliźnie, nerwowo oglądając się na tylne wejście do warsztatu. • Nie martw się, Szajna nie przyjdzie — uspokoił go krawiec. — To naprawdę przyzwoita dziewczyna. Skąd jesteś? • Właśnie przyjechaliśmy z Cypru. Zasadniczo z Katowic. • Z Katowic? — Poważna twarz krawca złagodniała. — Mieliśmy rodzinę w Katowicach. Wszystkich zamordowali, pokój ich duszom. A jak się nazywasz? Co robi twój ojciec?

Tallit katan — mały, używany na co dzień szal modlitewny. 61 Kichot przymierzał spodnie i wciąż jeszcze rozmawiali o Katowicach, kiedy do mrocznego warsztatu wszedł Barak. — A więc tu jesteś, Kichot — mrużąc oczy, spojrzał na krawca

i krzyknął: — Jak pragnę zdrowia, czy to Reb Szmuel?! Krawiec zamrugał powiekami i odpowiedział: —

A czy to jest ten tańczący żołnierz?

Zew Barak niewiele zachował ze szkolnych nauk religijnych, ale w radosnych dniach, takich jak Purim* czy Radość Tory" lubił tańczyć w Dzielnicy Żydowskiej, gdzie pobożni mężowie dopuszczali go do swych statecznych pląsów, nie zadając żadnych pytań. Znali go tylko jako „tańczącego żołnierza", a on znał tego krawca jako Reba Szmuela, imponującego, wyprostowanego patriarchę z ogromnym nosem, w jedwabnym kaftanie i futrzanej czapie. Ten zgarbiony starzec w podkoszulku, szelkach i tallit katanie był najwyraźniej tą samą osobą w swym codziennym przebraniu, ale wydawał się mniej prawdziwy niż ten drugi Reb Szmuel. —

Jossi, zaczekaj na mnie w dżipie.

Kichot wyszedł. Barak odezwał się konfidencjonalnym tonem: • Rebie Szmuelu, powiedziano mi, że utrzymuje pan jakiś kontakt ze Starym Miastem. Że nawet wojskowy gubernator przychodzi do pana po informacje. • Nu, nu — wzruszył ramionami krawiec, nie zmieniając wyrazu twarzy. • Rebie Szmuelu, zostałem adiutantem nowego wojskowego dowódcy Jerozolimy. To amerykański oficer, pułkownik. • Amerykanin? — Cała postać krawca jakby się zmieniła i pojaśniała. —

Jerozolima będzie miała amerykańskiego dowódcę? Naprawdę? Bogu

dzięki za cud. Jak mogę ci pomóc? W końcu Barak wyszedł z warsztatu i omijając zamknięte ulice, ruszył przez środek miasta do dzielnicy domów mieszkalnych.

— Tutaj mieszkam, Jossi — wyskoczył z samochodu. — To nie potrwa długo. — Kiedy wrócił, miał przy sobie dużą czarną latarkę. —

Teraz zjemy coś w kantynie. Zapowiada się długa noc. Głodny? Purim — Święto Losów, obchodzone 14 dnia miesiąca Adar, ustanowione

na pamiątkę wyzwolenia Żydów z niewoli perskiej. Radość Tory, święto obchodzone 23 dnia miesiąca Tiszri, kończące roczny cykl czytania Tory w synagodze i rozpoczynające nowy. 62 — Umieram z głodu — powiedział Kichot — ale nie chciałem panu zawracać głowy. Barak miał wrażenie, że ledwie widoczna półka biegnąca wokół wysoko sklepionego zbiornika ma nie więcej niż trzy cale szerokości. Głęboko w dole ciemna woda słabo odbijała promień latarki. Posługując się zdrowym ramieniem i ręką, aby przytrzymać się wilgotnej, szorstkiej ściany, i niezgrabnie niosąc w lewej ręce latarkę, powoli posuwał się bokiem za dziewczyną biegnącą po półce jak szczur. Za nim krok po kroku, ostrożnie, szedł Don Kichot. • Szajna, wolniej. — Głos Baraka zagrzmiał wielokrotnie powtórzonym echem, odbijającym się pomiędzy sklepieniem i wodą, która, jak powiedziała dziewczynka, była bardzo głęboka i bardzo zimna. • B'seder? — pisnęła. Barak nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek trafił na ogromny zbiornik, kiedy jego zastęp skautów badał te przypominające labirynt podziemia. Pomyślał, że mogła pochodzić z czasów Hasmoneuszów*, a

nawet Dawida, ponieważ ziemia pod Starym Miastem była podziurawiona jak rzeszoto pozostałościami dawnej historii i wojen. Ale woda była prawdopodobnie świeża, bo przed rozpoczęciem oblężenia inżynierowie z wodociągów napełnili wszystkie istniejące zbiorniki w Jerozolimie, nawet te, których nie używano już od wielu pokoleń. Zrobiwszy kilka niepewnych kroków, odetchnął z ulgą, stając na kamiennej posadzce korytarza. —

To było zabawne — odezwał się za jego plecami Kichot.

Dziewczynka powiodła ich przez nisko sklepione korytarze, woniejące ziemią, grobami i wilgocią rozpadu. Barak rozerwał sobie bluzę, na kolanach przeciskając się za Szajną przez dziurę w na pół zawalonym murze. Ciężka, drewniana przegroda, pokryta pleśnią i pajęczynami niemal zamknęła im dalszą drogą. Dziewczynka i Kichot prześliznęli się przez wąskie przejście, ale Barak musiał mocno pracować, żeby się przecisnąć. W końcu wspięli się po pokruszonych, zasypanych gruzem schodach i wyszli w chłodną, pełną dymów noc. Otoczyły ich ruiny, śmiecie, trzask krótkiej broni i płomienie pożarów. Idąc krętymi uliczkami, Hasmoneusze (Machabeusze) — dynastia rządząca od 141 do 37 p.n.e. 63 trafili za Szajną do zimnej, okopconej, cementowej piwnicy, w której siedział nie ogolony chłopak w podartym swetrze i przy świetle naftowej lampy nanosił oznaczenia na mapę. — Nie wiem, gdzie jest Motti — powiedział, spoglądając na Baraka podkrążonymi, przerażonymi oczami. — Może w szpitalu. Zapytaj obok. W przyległej piwnicy oświetlonej świecami, na cementowej podłodze, siedziały kręgiem nastolatki, upychając do blaszanych puszek żółty

plastyk. Barak też kiedyś produkował te prymitywne granaty i kwaśny zapach nitrogliceryny obudził w nim chłopięce wspomnienia... ...nastolatkówpracujących latem przy świecach i produkujących granaty w wypchanej sianem stodole w Miszmar Ha'Emek, kibucu Sama Pasternaka. A na zewnątrz chodziła wzdłuż płotu dziewczyna, wypatrująca brytyjskich żołnierzy. Straszne, podniecające czasy! Nie dający się pohamować Sam, opowiadający niezdrowe dowcipy o wylatywaniu w powietrze, dopóki pozbawiony poczucia humoru instruktor Młodych Strażników nie zdenerwował się i nie skrzyczał go: „Pasternak, w tych granatach nie ma nic śmiesznego, mają zabijać Arabów, a to poważna sprawa". Sam był w kibucu samotnikiem; czeski chłopak wśród przeważnie polskich dzieciaków, nielubiany przez instruktora, ponieważ chodził do „burżujskiej" szkoły w Tel Awiwie. Może właśnie z tego powodu przywiózł Baraka do kibucu owego lata, kiedy zostali naprawdę bliskimi przyjaciółmi... „Szoszana, Szoszana, Szoszana" — dziewczę na zewnątrz śpiewało bardzo głośno i ten popularny walc popędzał do ukrycia wszystkiego w sianie, tak że żołnierze znaleźli dzieci wokół ogniska przed stodołą; niektóre z nich jadły, niektóre śpiewały, a jeszcze inne tańczyły przy dźwiękach harmonii... Barak zapytał wyrostka z mizerną kozią bródką, wyglądającego na szefa tego oddziału: • Gdzie jest Motti? • Ostatnio słyszałem, że poszedł do Hurwy. Na ulicy Szajna i Kichot obserwowali pociski przelatujące z gwizdem po zasnutym dymem niebie. — Hurwa? B'seder — powiedziała Szajna i poprowadziła ich przez

gryzący w oczy dym do majestatycznej głównej synagogi, gdzie w środku tłoczyły się gromady pobożnych biedaków. Matki próbowały utulić płaczące niemowlęta, brodaci mężczyźni z pejsami siedzieli w kucki nad 64 księgami, kołyszący się w płomykach świec krąg recytował śpiewnie psalmy w dawnym stylu. Na wyłaniających się z mroku bladych twarzach malowały się strach i apatia. Kiedy Barak wszedł do środka, zostawiając na zewnątrz Szajnę i Kichota, budynkiem wstrząsnęła bliska eksplozja i wokół podniosły się jęki. Młodziutki żołnierz przy wejściu powiedział, że Motti jest na naradzie w beit midrasz (bibliotece). • Co tu robią ci wszyscy ludzie? • O, wpychają się, kiedy tylko zaczyna się ostrzał. To szaleństwo. Jedno solidne trafienie w dach może ich wszystkich zabić. Byliby bezpieczniejsi, gdyby wrócili do swoich piwnic. Ale nie, biegną właśnie tutaj. Kiedy Barak pojawił się w bibliotece, wychodziło z niej kilku starszych cywilów. Przy długim stole, w pokoju pełnym wielkich tomów Talmudu, podparłszy głowę rękami, siedział samotnie Motti Pinkus. Podniósł wzrok i wyraz tępej desperacji na jego zarośniętej twarzy ustąpił miejsca pełnemu ożywienia zaskoczeniu. —Zew Barak! Elohim! Czyżbyście się przedarli? Gdzie jest wojsko? Barak opowiedział lepiącemu się od brudu dowódcy, w jaki sposób się tu dostał i dlaczego. Pinkus skwapliwie podchwycił wiadomość o Marcusie. • Naprawdę? Amerykanin? Pułkownik z West Point? Ależ to wiele zmienia! Mam tylko nadzieję, że nie jest już za późno.

• Motti, nie odpowiadałeś na pilne sygnały z Dowództwa Jerozolimskiego. Dlaczego? • Tylko mi nie mów o tych psach! O tych świniach! — Zgrzytając zębami Pinkus walił pięścią w stół. —Kłamcy! Tchórze! Fałszywe obietnice i nic się nie dzieje! —Gwałtownie wskazał ręką ścianę. —Zew, kilkaset jardów stąd, tuż przed Bramą Syjońską, Palmach siedzi na dupie! Bezpiecznie i wesoło na górze Syjon! Przedarli się tutaj, dostarczyli jakieś wszawe zaopatrzenie i znów się wycofali! Walczymy, żeby zapobiec masakrze, a Dowództwo Jerozolimskie spośród stu tysięcy Żydów nie może nam nawet przysłać wsparcia w sile jednego plutonu! Szpital jest przepełniony naszymi dziećmi, lekarze kładą te, które się już tam nie mieszczą, w pobliskiej synagodze, to przerażające! Zew.na tych wąskich uliczkach dwudziestu pięciu nowych facetów to prawie jak cały batalion, ale jeśli posiłki nie nadejdą, jesteśmy skończeni! • Cóż, ilu bojowników wam jeszcze zostało? • Nie jestem pewien. Straciłem kontrolę. Ranni wracają na swoje stanowiska. Licząc razem Haganę i Irgun może jest sześćdziesięciu 65 walczących efektywnie. Z dziewczętami włącznie. Wszyscy są wyczerpani, ale jednak... Barak wiedział, że obrońcy są nieliczni, lecz zaskoczyła go ta liczba. • Sześćdziesięciu? Przeciwko Legionowi Arabskiemu? • Wiesz, Zew, ci Arabowie, kiedy tylko zajmą jakąś ulicę, nawet legioniści, przestają działać w grupie. Zaczynają rabować i palić, tańczyć i krzyczeć. Żadnej dyscypliny. Dokonujemy przegrupowania,

ustawiamy nowe gniazda karabinów maszynowych. Czasami możemy nawet przeprowadzić kontratak. Drogo płacą za każdą zdobytą ulicę. —Czy możesz się utrzymać do jutrzejszego wieczora? Pinkus podniósł ręce do góry. • Kto wie? Żywność i woda, w porządku. Amunicji jeszcze trochę zostało. Chodzi o artylerię, Zew, o ostrzał. Doprowadza tych biednych cywilów do szaleństwa. Spanikowani biegają w kółko, stwarzają kłopoty, wciskają łapówki, chowają zapasy, błagają o wyjątek... • Jakieś poważne gadanie o kapitulacji? • Jakieś gadanie? Widziałeś wychodzącą radę? Są gotowi iść z białą flagą do Czerwonego Krzyża! Głosowali za tym! Ale sprzeciwiłem się i musiałem być cholernie ostry. Nie lubię strzelać do Żydów, lecz może będę musiał, jeśli mam utrzymać się dłużej. Niektórzy z tych haredim (bogobojnych) byli w porządku i okazali nam dużą pomoc, ale inni... — Pinkus wstał ze stęknięciem i potrząsnął głową. — Znałeś Kobiego Katza? Razem dorastaliśmy. Najlepszy z najlepszych i właśnie został zabity. • Znałem go, Motti. Przykro mi. • Muszę — głos Pinkusa załamał się — iść na jego stanowisko. Chodź ze mną. Barak odesłał Szajnę z powrotem do piwnicy dowództwa, a sam razem z Kichotem ruszył za Pinkusem w wąską alejkę, gdzie dwunastu młodych bojowników w naprędce dobranych mundurach kuliło się za barykadą z mebli i gruzu. Nieco dalej Barak rozpoznał małą synagogę, w której podczas świąt tańczył z Rebem Szmuelem. — Wiemy, gdzie siedzi snajper, który zabił Kobiego — powiedział

chłopak w starym brytyjskim mundurze polowym, przykucnięty obok stosu zrobionych z puszek granatów. — Chcieliśmy się tędy posunąć do przodu, moglibyśmy zabezpieczyć cały sektor, gdyby nam się to udało. Ale Kobi zawsze szedł pierwszy i ten drań tam na górze wykończył go. 66 Musieliśmy go wynieść na tyły. — Wskazał na dach synagogi. — Za daleko, żeby dorzucić granatem. Próbowaliśmy. Ta uliczka jest taka kręta. Pinkus i Barak spoglądali na dach synagogi, kiedy nad ich głowami przeleciały dwie puszki. Jedna z nich spadła na ulicę, druga uderzyła o mur i obie eksplodowały z hukiem, ziejąc wokoło ogniem. —Co jest, do diabła?! — krzyknął Barak, odwracając się, żeby zobaczyć, jak Kichot chwyta trzecią puszkę i ciska ją przed siebie. Ostro odbijający się na tle płomieni granat poszybował koziołkując i wybuchł, lądując na dachu synagogi. Stoczył się stamtąd karabin maszynowy i roztrzaskał na chodniku. —Trafił! Trafił! — krzyczeli chłopcy. Żołnierz w polowym mundurze gapił się na Kichota. • Kto ty jesteś? Jak się nazywasz? • Jossi. Żołnierz poklepał go po plecach i krzyknął do pozostałych: • Za mną! — Ruszył blisko przy murze. Oddział pobiegł za nim, a jakaś rozczochrana dziewczyna zaczęła zbierać granaty do worka. • Wezmę to — powiedział Kichot, podnosząc worek. • Tylko ich nie upuść. Narobiłbyś dużo hałasu. —Dokąd idziesz, Kichot? Wracaj tutaj! — krzyknął Barak.

Uśmiechnąwszy się i pomachawszy ręką, Kichot ruszył za dziewczyną w dół uliczki i rozpłynął się wśród mroku i snujących się dymów. • Kim jest ten dzieciak, twoim gońcem? — spytał Pinkus. — Chcesz, żeby wrócił? • No cóż, wygląda na to, że on woli walczyć — Barak wzruszył ramionami i potrząsnął głową. — Więc mu pozwól. • Dobra. Wracam do swojej dziury. • Motti, odchodzę stąd. Dzisiaj w nocy muszę się stawić u tego amerykańskiego pułkownika. Słuchaj, nie rozpaczaj! Jutro w nocy o tej porze Legion Arabski będzie miał pełne ręce roboty. Nie będą nawet wiedzieli, co w nich uderzyło! Pinkus spojrzał na niego z gorzkim sceptycyzmem. • Może! W każdym razie widziałeś, jak walczą nasze dzieciaki. Zew, tu chodzi o cywilów. Postaram się nad nimi zapanować. • Motti, jeszcze jeden dzień. — Barak objął Pinkusa zdrowym ramieniem i mocno go przytulił. — Dwadzieścia cztery godziny. 67 —Nie potrafię niczego obiecać. Robię, co mogę. Szajna spytała go w ciemnościach przed schronem dowództwa: • Gdzie jest ten wysoki chudy głupek w okularach? • Odszedł z żołnierzami, żeby walczyć. • Jeszcze większy głupek, niż myślałam — powiedziała dziewczynka. Pobiegła przed siebie, z Barakiem depcącym jej po piętach. Kiedy w pozbawionym szyb oknie sypialni ukazał się świt, Barak, wciąż jeszcze w mundurze, obudził się.

Nachama wpadłaby w histerię — pomyślał — gdyby zobaczyła, w jakim stanie jest mieszkanie. Podłoga usiana była strzaskanym szkłem i przyniesionymi przez podmuch śmieciami, a wszystko to przysypane zostało pokładami opadającego tynku. Ani elektryczności, ani gazu, ani bieżącej wody; przerażające, ale przecież mieli szczęście. Z domu po drugiej stronie ulicy odpadła cała ściana, potrzaskane meble leżały na chodniku lub zwisały z rozbitych pokojów. Prawie nie spał. Prześladowały go wizje walczącej w płomieniach Dzielnicy Żydowskiej, martwił się o tego zwariowanego Kichota, a za każdym razem, gdy zasypiał, budził go huk ostrzału. Czy Kichot przeżył tę noc? Co za bojowy duch w tym polskim dzieciaku! Ben Gurion miał świętą rację co do cypryjskich imigrantów: kiedy tylko postawili nogę na tej ziemi, coś się z nimi działo. W jego marzenia wdarło się gwałtowne, głośne pukanie. Otworzył drzwi i do mieszkania wkroczył pierwszy od dwóch tysięcy lat żydowski generał — z gołą głową, w wymiętej koszuli khaki i szortach, ze zwiniętą mapą pod pachą. • Cześć. Zebranie zwołane? • Tak jest. Na siódmą trzydzieści. W głównej kwaterze Hagany. —Znakomicie. To był cudowny lot, sportowym samolotem, po prostu pchli skok. —Marcus rozwinął mapę na pokrytym kurzem stole, odsuwając na bok odłamki szkła. — Widzę, że wybuchła tu jakaś bomba. Zew, cała Jerozolima dostaje piekielne lanie. Serce pęka, kiedy ogląda się to z góry. Słuchaj, Jadin chwali twoje rozpoznanie w dzielnicy. Ja też. Dobra robota! A teraz spójrz tutaj i powiedz, co sądzisz. Przyjrzawszy się mapie, podczas gdy Marcus mówił, Barak natychmiast

poczuł poważne wątpliwości co do tego planu. Było to podręcznikowe okrążenie całego Starego Miasta, wymagające znacznych sił i stwarzające 68 ryzyko ciężkich strat. Opowiadałby się raczej za bezpośrednim uderzeniem przez Bramę Syjońską, oddaloną jedynie około stu jardów od dzielnicy. • Jakieś uwagi? • Nie. Wyrażenie opinii na tak późnym etapie nie poprawiłoby planu ani tym bardziej nie zmieniłoby go. — Dobrze. Nagadałem B.G. na temat tego objazdu. Zew, on idzie na to, Siódma Brygada odbiła te dwie wskazane przez ciebie wsie na szczycie góry i przygotowuje się do następnego ataku na Latrun. Naprawdę coś się dzieje. Kiedy wyszli na ulicę, Marcus zatrzymał się przed oświetloną słońcem tablicą ogłoszeniową, gdzie na starych ulotkach niedbale naklejono świeże plakaty. — Ledwie sobie przypominam hebrajski z mojej bar micwy.* To cholernie przykre. Powiedz mi, co tu napisano. Barak zaczął od otoczonej czarną obwódką listy żołnierzy Hagany, którzy padli w ubiegłym tygodniu. Na plakacie obok komisarz wojskowy ogłaszał zmniejszenie racji żywnościowych i przydziału wody. Wielkimi, szeroko rozstrzelonymi literami z mnóstwem wykrzykników groził ostrymi karami za przetrzymywanie zapasów i spekulanctwo. Resztę stanowiły plakaty polityczne, w których partie oskarżały się nawzajem o tchórzostwo i samobójczą politykę, a także informacja Tymczasowej Rady Miejskiej ds. Kultury o koncercie muzyki kameralnej. Słysząc to ostatnie, Marcus

zaśmiał się ironicznie. • To pokrzepiające! Kultura, choćby nie wiem co. Ten cały gulasz jest bardzo izraelski, nieprawdaż? Głównie polityka z mnóstwem ostrej papryki. • Tylko to nam smakuje w naszej polityce. Wsiedli do ubłoconego samochodu komendantury, zaparkowanego za dżipem Baraka. Były to jedyne pojazdy na tej opustoszałej ulicy. • Najpierw jedźmy do hotelu „Król Dawid" — powiedział Marcus — może nam się uda wydusić z nich jakąś brandy. • Do „Króla Dawida"? Jest zamknięty. Tam była główna kwatera Brytyjczyków. Bar miewa — uroczystość, podczas której żydowski chłopiec, mający 13 lat, zostaje uznany za pełnoprawnego członka swej wspólnoty wyznaniowej. 69 — Wiem, ale teraz zostało tam trochę personelu hotelowego. Przystanek dla nabrania paliwa. Całą noc byłem na nogach. Hotelowy hall był pusty, meble nakryto pokrowcami. Barakowi udało się znaleźć kelnera w koszuli, bez marynarki, który z uniesionymi brwiami przyniósł szklankę brandy dla Marcusa i filiżankę ciepławej namiastki kawy dla Baraka. Wypili to na tarasie. Ponad murami Starego Miasta wznosił się dym, a zza fosy dochodziło echo strzałów z krótkiej broni. • Boże, Jerozolima jest taka piękna — powiedział Marcus — i tak znakomicie nadaje się do oblężenia! • Tak jest od niepamiętnych czasów — powiedział Barak. — Od

Sennaheriba. I nigdy nie chciałbym żyć gdzie indziej. • Ta dzielnica, tam — dłonią, w której trzymał szklaneczkę brandy, Marcus wskazał na dymy — to żydowskie Alamo. Słyszałeś coś o Alamo? • Teksas — powiedział Barak. — Fort, w którym dokonano okrutnej masakry. • Właśnie. W West Point kłóciliśmy się, czy taka postawa była bohaterstwem, czy głupotą. Z wojskowego punktu widzenia fort Alamo nie nadawał się do obrony. Tak samo jest z Dzielnicą Żydowską. Szef chce, żebyśmy się trzymali ze względu na rację stanu, więc niech tak będzie. Chodźmy. W sali narad wojennych Komendantury Jerozolimskiej tłoczyli się oficerowie sztabowi rozmaitych sił zbrojnych. Han ataku Marcusa, tłumaczony słowo po słowie przez stojącego przy mapie Baraka, wywołał wśród nich porozumiewawcze spojrzenia, pokasływanie i szuranie nogami. Oficer z przyprószonymi siwizną włosami zwrócił uwagę staranną angielszczyzną, że Hagana już od dawna opowiadała się za taką właśnie operacją, ale pozostałe dowództwa ociągały się. Dowódca brygady z Palmachu zaprotestował w gwałtownej hebrajszczyźnie, oficer z Ergunu zaczął głośno potępiać Haganę i narada zaczęła wymykać się spod kontroli, kiedy do sali wbiegła żołnierka z pospiesznie nagryzmolonym meldunkiem i przekazała go dowódcy Hagany. Zacinając się, głośno odczytał hebrajskie zdania. Zapadła całkowita cisza. Twarze spochmurniały. Marcus spojrzał na Baraka, czekając na tłumaczenie. • Dzielnica kapituluje — powiedział Barak. • Kto podpisał ten meldunek? — zapytał zimno Marcus. — I co tam jeszcze napisano?

Barak wziął meldunek i zaczął tłumaczyć słowo po słowie. Motti Pinkus informował, że za jego niechętnym zezwoleniem delegacja cywilów 70 spytała tego rana Czerwony Krzyż o warunki stawiane przez Arabów. Komendantura jerozolimska zbyt długo zwlekała z nadesłaniem pomocy. Propozycja z ostatniej chwili, dotycząca zrzucenia amunicji na spadochronach, była bezsensowna. Mc ma już nikogo, kto mógłby tę amunicję wykorzystać. Delegacja z białą flagą wyjdzie z Dzielnicy Żydowskiej o dziewiątej trzydzieści, aby przy Bramie Syjońskiej spotkać się z przedstawicielami Czerwonego Krzyża i Arabami. Marcus spojrzał na zegarek. • To znaczy za piętnaście minut — uczynił gwałtowny gest w kierunku mapy. — Pomoc dla dzielnicy zostaje odwołana. • Pułkowniku, moje miejsce jest na górze Syjon — powiedział przysadzisty oficer Palmachu. — Jeśli pan chce, może się pan temu przyglądać. • Chcę — powiedział Marcus. Ponura grupa oficerów i cywilów przyglądała się z dachu klasztoru, jak delegacja niosąca rozpięte na dwóch kijach brudne prześcieradło wychodzi z Dzielnicy Żydowskiej, kierując się do Bramy Syjońskiej. Obok Baraka stał Hermann Loeb. — Stałem na wzgórzu, patrząc, jak mordują mieszkańców Etzionu — wymruczał — a teraz patrzę na to. Z podcieni Bramy Syjońskiej wyszli arabscy żołnierze i razem z delegacją znikli wszystkim z oczu. Stojąca na dachu grupa rozsypała się jak ludzie po pogrzebie — bez uśmiechów, rzucając nieliczne słowa. Marcus zwrócił się do

Baraka, kiedy schodzili po mocno wydeptanych, kamiennych schodach. — No tak. To znaczy, że teraz zbliżamy się do zawieszenia broni. A więc zarówno Latrun, jak i droga są teraz sprawą życia i śmierci. Zew, lecę z powrotem do Tel Awiwu. Zostaniesz tutaj jako mój oficer łącznikowy z Komendaturą Jerozolimską. Pojedź ze mną na pas startowy. W drodze Barak nie potrafił się skoncentrować na szybkich instrukcjach Marcusa, dotyczących obrony Jerozolimy. Dzielnica Żydowska przepadła! Motti Pinkus i ci wszyscy wyczerpani, młodzi, nocni bojownicy maszerujący do niewoli, jeśli już Arabowie nie powalili ich i nie podrzynają im gardeł, tak jak zrobili to po poddaniu się Etzionu. I ten nieszczęsny szaleniec Don Kichot jest wśród nich, ponieważ on, Barak, wprowadził go tam i zostawił. Nie mógł o tym myśleć. Kiedy samochód komendantury odwiózł go do domu, zatrzymując się za dżipem, Zew Barak był niemal tak samo pogrążony w desperacji, jak 71 wtedy, gdy ogłoszono powstanie Państwa Izrael. Niektórzy spośród mądrzejszych przywódców syjonistycznych byli przeciwni tej deklaracji. Amerykański sekretarz stanu, generał Marshall, poważnie ostrzegał Ben Guriona, żeby nie podejmował tego ważkiego kroku. Czyżby Ben Gurion poprowadził już i tak zdziesiątkowany w nazistowskiej masakrze naród żydowski w samobójczą pułapkę? Na tylnym siedzeniu dżipa leżał skulony jakiś śpiący żołnierz. Nie było w tym nic niezwykłego, ale kiedy Barak podszedł, by go zbudzić, osłupiał. Brudny, z zakrwawioną i podrapaną twarzą, z małą latarką wystającą z kieszeni, leżał Don Kichot. 4

Mąka dla Jerozolimy

Niezależnie od tego, czy Don Kichot naprawdę jeździł na Cyprze ciężarówką do wywozu śmieci, czy też nie — Barak bowiem znał jego skłonność do zmyślania — dość dobrze radził sobie z dżipem, kiedy znaleźli się na szosie. W ciągu kilku minionych dni, od czasu nieprzyjemnej wyprawy tunelami do Starego Miasta, rana Baraka pod gipsowym opatrunkiem zaogniła się i teraz ból i swędzenie doprowadzały go do szaleństwa. Tak więc Kichot siedział za kierownicą, a Barak podtrzymywał swój chory łokieć drugą ręką i starał się nie myśleć o nim. • Dokąd jedziemy? — zapytał Kichot. • Ty tylko patrz, co robisz — powiedział z irytacją Barak, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu. — Będę cię prowadził. • Tak jest. Oprócz ciężarówek wojskowych ruch był niewielki, a Kichot wymijał jadące samochody ryzykownie, ale dosyć sprawnie. Przed drugim atakiem na Latrun Marcus wezwał Baraka do siebie, do Huldy. Zamiast wylecieć z Jerozolimy samolotem sportowym, Zew postanowił pojechać okrężną drogą i zobaczyć, co się tam dzieje. Wiedział, że ruszył już transport na mułach, ale na razie nie było widać żadnych pojazdów. • Kichot, na litość boską! • Przepraszam. — Kichot wprowadził dżipa na pasmo ruchu tuż 73

przed dużą cysterną, w ostatniej chwili ustępując drogi pędzącej w przeciwnym kierunku ciężarówce pełnej żołnierzy. • Koniec z tym. Nie ma pośpiechu. Zrozumiano? • Tak jest, zrozumiano. — Na jego twarzy pojawił się niczym nie zmącony uśmiech. Ten chłopak to oryginał — pomyślał Barak. Z pewnością nie brakowało mu bezczelności i pomysłowości. Kradzież latarki ze szpitala podczas oblężenia nie była czynem godnym pochwały (Kichot twierdził, że „znalazł ją na podłodze"), ale wskazywała na dużą przytomność umysłu; poza tym świetnie zapamiętał drogę przez zbiornik, którą Szajna poprowadziła ich tej nocy, i potrafił tamtędy wrócić. Barak pomyślał, że niezależnie od tego, jaką dowodziłby kompanią, zrobiłby go dowódcą oddziału i szybko awansował do stopnia plutonowego. Jeśli przedtem nie da się zabić, ten chłopak może zajść daleko. Słońce już zaszło, kiedy zatrzymali się przy grupie ciężarówek zaparkowanych obok drogi na Hartuw, na początku objazdu. Tutaj, w gasnącym świetle dnia, zabrano się za rozjuczanie grzebiących kopytami i porykujących mułów, a zdjęte z nich ciężary przenoszono na ciężarówki wśród brutalnych pokrzykiwań i przekleństw kierowców i ludzi zajmujących się przeładunkiem oraz strasznego smrodu zwierzęcych odchodów. —To niezła służba — odezwał się do Baraka krzepki wojskowy kierowca z baczkami. — Ci poganiacze czasami przywożą papierosy, czasami kropelkę czegoś do picia... —Jedzenie dla dzieci — powiedział inny — sardynki, ser... Dołączył się do nich trzeci. —Tak, tam, w Tel Awiwie, żyje im się całkiem dobrze, podczas gdy

my głodujemy i wciąż jesteśmy pod obstrzałem. A gdzie jest Ben Gurion? Nie w Jerozolimie! Dopóki jeszcze było jasno, Kichot śledził prowadzącą w dół, wydeptaną przez muły ścieżkę, potem włączył przyćmione światła postojowe. Dżip zataczał się i podskakiwał, boleśnie obtłukując łokieć Baraka. Zaczęli mijać zdumiewające ilości pobrzękującej i warczącej maszynerii do budowy dróg, rozciągniętej na przestrzeni jednej mili albo nawet więcej, pracującej w tumanach pyłu unoszących się pod ledwie widocznymi lampami naftowymi. Po ścieżce wspinały się ciężko obładowane muły i porykujące stada bydła, wzbijając kopytami kurz tak gęsty, że czasami Kichot musiał się zatrzymywać lub zjeżdżać na bezdroża wadi, podskakując na kamieniach i rozpadlinach. 74 Była to długa, obrzydliwa i bolesna podróż i Barak miał mnóstwo czasu, żeby się nad tym wszystkim zastanowić i zacząć martwić, czy ten gigantyczny wysiłek związany z budową drogi nie okaże się żałosnym, poronionym pomysłem. Niezależnie od swych potknięć militarnych, Ben Gurion miał znakomity instynkt polityczny. Król Transjordanii Abdullah już oświadczył, że jest zainteresowany rozejmem. Dlaczego nie? Mając teraz w rękach Stare Miasto i Jerozolimę otoczoną przez jego Legion Arabski, król był w tej wojnie jedynym zdecydowanym zwycięzcą. Supermocarstwa od dawna zabiegały o zawieszenie broni i podczas gdy inne rządy arabskie na razie spierały się na ten temat, najwyraźniej już niewiele czasu pozostało na uratowanie Jerozolimy. Spoza zasłaniających Latrun gór słychać było nieustający huk dział, a kiedy kurz nieco opadł, pojawiały się błyski eksplozji. Było to przygotowanie artyleryjskie do ataku. Siódma Brygada miała teraz kilka

ciężkich dział, a także więcej pojazdów opancerzonych, miotaczy ognia i moździerzy. Wykrwawieni w bitwie imigranci prawie przez tydzień przechodzili intensywne szkolenie. Może tym razem się uda! Jednak plan Marcusa był zasadniczo powtórzeniem poprzedniej, nieudanej operacji, z wyjątkiem dywersyjnego ataku na tyłach Latrun, który miał być przeprowadzony przez wyczerpany walką batalion Giwati, ściągnięty z frontu egipskiego. Barak miał co do tego więcej złych przeczuć niż nadziei. Rozkaz, by atakować ponownie i natychmiast, był decyzją polityczną, którą należało wykonać wszelkimi dostępnymi siłami militarnymi. W końcu ukazał się ostatni stromy podjazd, po drugiej stronie w dali gładka, czarna skała. Spośród tumanów kurzu i warczących buldożerów wyłoniła się jakaś postać z latarką. • Czy to Zew? • Tak, ja. • Dobra. Siądę za kierownicą. — Postać odprowadziła dżipa kilka jardów w prawo i zatrzymała go. • I co teraz? — spytał Barak. • Rega (chwileczkę). — Człowiek zniknął wśród kurzu. Barak i Kichot siedzieli i czekali pokasłując. Podeszły do nich trzy ciemne postacie. Dwie z nich zaczęły walić czymś w maskę samochodu. • Zostaniecie wciągnięci na górę — powiedział ten z latarką. — Żaden problem, tylko musicie się trzymać. Chodzi o to... aha, już jedziecie. 75 Dżip z szarpnięciem przesunął się do przodu, a potem gwałtownie

uniósł się w górę, tak że koła ledwie dotykały ziemi. Krótkimi nierównymi skokami wjeżdżali na skaliste zbocze, a nad ich głowami trzeszczały i zgrzytały liny, i piszczał kołowrót. Ponad chmurami pyłu, w świetle księżyca, zobaczyli podwójny szereg mężczyzn uginających się pod dużymi workami i schodzących ścieżką wijącą się serpentynami. Niektórzy z nich nieśli także karabiny, inni mieli ślepe latarki. Wciągarka ustawiła dżipa na płaszczyźnie i wyłączyła się ze stęknięciem. Obok bębna z liną stał oblepiony pyłem i uśmiechnięty Sam Pasternak. • No i co powiesz o drodze, Zew? Postęp, nie? • Zdumiewający. Atak został już ustalony? • Oczywiście. Godzina „Szin" wybije o północy. Żadnych zmian. —

Machnął ręką w kierunku pochylonych postaci. — Tylko nadzoruję

tych facetów. • Mąka? • Pięćdziesięciofuntowe worki. Mój pomysł. Dwustu ludzi, każdy idzie dwa razy, dziesięć ton mąki do Jerozolimy w ciągu jednej nocy, to już coś. • Sam, to wspaniałe! Wojsko czy cywile? • Głównie cywile. Ochotnicy. • Kichot — powiedział Barak — włącz się do tego i noś mąkę. O wschodzie słońca wracaj do mojego mieszkania i czekaj. • Tak jest, b'seder. — Powiedział to ponurym głosem. — Zgłaszam się na ochotnika. Wylazł z dżipa i potruchtał do kolejki stojącej przy ciężarówce, z której wydawano worki z mąką. —

Czy mogłeś się przyjrzeć robotom drogowym tam na dole?

spytał Pasternak.

• W tych ciemnościach i kurzu właściwie nie za bardzo. Cóż, to niewiarygodne! Męczy się nad tym pięciuset robotników drogowych i kamieniarzy, wszystkie buldożery i walce parowe z całego kraju. Rozstawiliśmy także mnóstwo patroli, żeby nie dopuścić arabskich zwiadowców. Klnę się na moje życie, ale jestem przekonany, że Legion Arabski do tej pory nie podejrzewa, co się tutaj dzieje. • Ile czasu upłynie, zanim to będzie gotowe dla konwojów? • Może tydzień. Prawdopodobnie mniej. • Gdzie jest pułkownik Stone? • W Huldzie, czeka na ciebie. Ruszajmy. Ja poprowadzę. — Pasternak 76 przedarł się przez grupę ciężarówek do dżipa łączności, gdzie przy urządzeniu nadawczo-odbiorczym siedziała Jael Luria. Zdjęła z uszu słuchawki. • Jedź za nami! — krzyknął Pasternak. Kiwnęła głową i odkrzyknęła do Baraka: • Gdzie jest twój ulubiony idiota, Kichot? • Nosi mąkę do Jerozolimy. Wybuchnęła śmiechem. • Zew, co się dzieje w Dzielnicy od czasu kapitulacji? — zapytał Pasternak, jadąc przed siebie. — Nie mamy tutaj żadnych informacji. • Cóż, w pewnym sensie wygląda to lepiej, niż się spodziewaliśmy. Oczywiście, szabrują domy i wysadzają synagogi. Sam, patrzyłem z

góry Syjon, kiedy w powietrze wyleciała synagoga Hurwa. Na Boga, użyli wystarczająco dużo dynamitu, żeby rozwalić piramidę! Ziemia drżała pod nogami jak podczas trzęsienia i... • Na litość boską, więc w jakim sensie wyglądało to lepiej? • Daj mi skończyć! Przed wyjazdem spotkałem się z kobietą z Czerwonego Krzyża. Miła, siwowłosa osoba, Belgijka. Powiadam ci, że jej informacje były bardzo pocieszające. Barak podkreślił, że nie było żadnej masakry. Brytyjscy oficerowie z Legiona przypilnowali, żeby ludność cywilna została bezpiecznie ewakuowana do pobliskiej wsi i aby żyjących bojowników potraktowano zgodnie z konwencją genewską. Kobieta powiedziała, że dowódca Legionu był wstrząśnięty faktem, jak nieliczni, młodzi i źle uzbrojeni byli obrońcy Dzielnicy. Zacytowała jego słowa: „Gdybyśmy wiedzieli, zaatakowalibyśmy ich kijami i kamieniami". • Lepiej, żeby dobrze traktowali te dzieciaki — burknął Pasternak. — My też mamy jeńców. I to o wiele więcej niż oni. • Sam, co tutaj robi Jael Luria? • Zachorował mój sierżant łącznikowy. — Pasternak spojrzał na niego z ukosa. — Sprytny dzieciak. Szybko się orientuje. • Za sprytny. • Czy przypadkiem widziałeś mojego teścia? • Tak. To była pierwsza rzecz, jaką zrobiłem. Rządzi tam zapasami żywności jak prawdziwy Jekke. Dyscyplina! Befehl! • Hermann jest w porządku. To Ruthie stwarzała problemy — powiedział Sam krzywiąc się. — Żona Jekkego.

77 Od strony Latrun pokazały się jasne błyski, a po kilku sekundach dało się słyszeć przeciągłe dudnienie. — Zew, nasi artylerzyści są dobrzy. Tym razem mamy szansę. Aby nie zgubić się w duszącej, pylistej mgle, Don Kichot nie spuszczał oka z podrygującego przed nim worka. Jego własny worek był zbyt hfźno umocowany i przesuwające się sznury wrzynały się w ramiona, ale podobał mu się ten wyciskający pot wysiłek, ta powolna, rytmiczna harówka. Oto mimo wszystko niósł chleb dla oblężonej Jerozolimy za niskim, przysadzistym siwym człowiekiem, więc jak mógłby robić mniej niż ten starzec? Mijani po drodze robotnicy drogowi dodawali im ducha rubasznymi żartami. Przy beczce z wodą wypił wielkimi łykami całą puszkę, tyle, ile chciał. Nigdy, nawet w najgorszym obozie przejściowym, woda nie smakowała tak słodko. Idąc mógł zobaczyć znacznie więcej niż z dżipa. Tydzień temu było tu wokół jeszcze porośnięte skąpą roślinnością pustkowie, a teraz widziało się prawdziwą drogę: wąską, wijącą się, poprzecinaną usypiskami kamieni, ale przecież już widoczną szutrówkę. W świetle latarek kamieniarze rozbijali pojawiające się przeszkody, a buldożery odsuwały gruz na bok. Drogę budowano jak tunel, z obu końców, ponieważ prace były o wiele bardziej zaawansowane w pobliżu zejścia niż w części środkowej. Pod koniec ścieżka jeszcze raz się rozszerzała i prostowała, a po obu jej stronach, wśród stosów kamieni, warczały walce parowe. Aby dotrzeć do ciężarówek, nosiciele mąki musieli przejść wśród stada ryczącego bydła i Kichot wlazł już w tak wiele krowich i mulich odchodów, że z rezygnacją traktował każde następne śliskie klapnięcie. Starał się tylko, żeby nie upaść

tak jak ten człowiek przed nim, obsypujący głośnymi przekleństwami naturalne istnienie gówna. Po długim, powolnym, niemal dwumilowym marszu, droga powrotna przypominała taniec w chmurach, tak łatwo i lekko szło się bez pięćdziesięciu funtów na plecach. Kichot miał wrażenie, że już po krótkiej chwili wbiega pod górę na drugim końcu ścieżki. Najadłszy się i napiwszy w wojskowej kuchni polowej, nosiciele znów załadowali worki z mąką i Kichot poczuł, że pod mundurem ma ramiona otarte chyba aż do krwi. Ale żadnych narzekań! Za czarnym górskim grzbietem bez przerwy dudniła artyleria i nocne niebo płonęło żółcią i czerwienią, a więc trwała druga bitwa 78 o Latrun. Jego cierpienia były niczym w porównaniu z tym, co musieli znosić ci ludzie na zboczach pod cytadelą. Następnego dnia wcześnie rano, tak brudny i przesiąknięty potem, że nie można go było poznać, i kompletnie wyczerpany, wlókł się jerozolimską ulicą w skośnych promieniach słońca. Zobaczywszy go, Szajna nieomal upuściła pełne po brzegi wiadro. Czy to naprawdę była ta grochowa tyczka w okularach i z długą, poważną twarzą, która została w Dzielnicy Żydowskiej? —To ty! Żyjesz! Nie jesteś jeńcem! Na jego brudnej twarzy, na której rozmazał się pot i kurz, pojawił się zmęczony, łobuzerski uśmiech. • Mała Szajna — wychrypiał. — Co słychać? • Czemu jesteś taki brudny? Kiedy wydostałeś się z Dzielnicy i jak? Myślałam, że z tobą już koniec. Chciałbyś się napić wody? • Oczywiście.

Podała mu wiadro, które natychmiast podniósł do ust. • Fuj! Spałeś w stajni? • Chyba nie pachnę zbyt pięknie — podniósł wiadro do góry, nastawił twarz i z okrzykiem: „Ach, cudownie!" wylał na siebie całą wodę. Przyniosło to błogosławioną ulgę jego zakrwawionym ramionom. • Oj, nie rób tego! PRZESTAŃ! Zwariowałeś? Jesteś draniem! To było dla mojej rodziny! • Przyniosę ci więcej wody. • Skąd? Jak? Beczka z wodąjuż odjechała! Wróci dopiero wieczorem! Ty wariacie, to było do mycia, do gotowania, do wszystkiego! • Idź do domu. Powiedz swojemu dziadkowi, że ten chłopak z Katowic przyniesie wodę. — Stał tak, ociekający wodą, ubłocony i uśmiechnięty, trzymając puste wiadro. Właściwie chciała go stłuc pięściami, ale co by to pomogło? — Szajna, niech skonam — zapewnił oniemiałą z wrażenia dziewczynę — jeśli nie przyniosę ci wody. —Amen! — Pobiegła do domu. Dziadek i babcia byli zaskoczeni tą historią. —Ten chłopak, Jossi, jest szalony — powiedziała matka, mizerna kobieta po czterdziestce w przepisowej „pobożnej" peruce, przykrytej taką samą przepisową „pobożną" chustką. —Już go więcej nie zobaczysz, poza tym straciłaś nasze wiadro. Reb Szmuel siedział przy stole, przeglądając przypadającą na ten dzień część Tory. 79 • Jeśli jest taki szalony, to jak bez Szajny wydostał się ze Starego

Miasta? Czy on jest aniołem? Czy on lata? • Wcale nie pachniał jak anioł — powiedziała Szajna. • Przecież nie wiesz, jak pachnie anioł — rzuciła z irytacją jej matka. • Wiem, że anioł nie pachnie jak krowie... to — powiedziała Szajna. • Ten eufemizm w jidysz wywołał na obu twarzach wyraz dezaprobaty. • Cóż, nie ma wody, żeby zrobić herbatę albo śniadanie — powiedziała matka. — A więc zmów swoje modlitwy, odrób lekcje i pilnuj języka. Po niedługim czasie zapukano do drzwi zamkniętego warsztatu krawieckiego. Szajna podbiegła, żeby je otworzyć. Oto stał w nich, wciąż jeszcze mokry, Kichot z dwoma przelewającymi się wiadrami wody. —To znowu ty! — dziewczynka ostrym tonem starała się ukryć uczucie ulgi. — No, to wchodź do środka. Kichot przygotował już sobie niewinne kłamstwo na temat tego, skąd wziął wodę i drugie wiadro (prawdę mówiąc, wszystko pochodziło z tajnego depozytu ciężarówek, gdzie zawsze były specjalne zapasy dla kierowców i ładowaczy), ale Reb Szmuel zaprosił go na śniadanie z uśmiechem i bez żadnych pytań. Szajna podała herbatę i zwykłą babkę ziemniaczaną, po czym razem z matką wzięła się do prania. Kichot podbił serce starego krawca trzema prostymi sposobami. Wiedział, jaka część Tory przypada na ten tydzień, do modlitwy włożył swoją pomiętą, wojskową czapkę i zmówił błogosławieństwo odpowiednie dla ciasta upieczonego z ziemniaków, a nie ze zbożowej mąki. Staruszek wynagrodził go subtelnymi objaśnieniami tekstu Tory, a chłopak słuchał poważnie i z uwagą, od czasu do czasu kiwając głową. Dopiero po dłuższej chwili Reb Szmuel zauważył, że Kichot już mu nie przytakuje i że jego uważne spojrzenie stało się szkliste i nieruchome. Chłopak zasnął na

siedząco, z zastygłym uśmiechem i szeroko otwartymi oczami. Na długo przed świtem Barak wiedział już, że drugi atak na Latrun również się nie powiódł. Razem z Marcusem obserwowali bitwę ze wzgórza znajdującego się blisko (uważał, że zbyt blisko) linii ognia. Przez chwilę zwycięstwo wydawało się przechylać na ich stronę. Batalion pancerny przeprowadził udany atak na fortecę i zażarta bitwa w Latrun rozświetliła niebo. Niezwykle podniecony wspaniałym atakiem czołgów Mickey Marcus chodził tam i z powrotem, popijając z manierki brandy, częstując nią innych oficerów i w napięciu słuchając kolejnych meldunków 80 z pola walki. Wtedy jednak dwa z dowożących piechotę autobusów zapaliły się od min lub ognia artyleryjskiego i wszystkie autobusy zawróciły. Wkrótce spadł decydujący cios. Barak rozmawiał z pułkownikiem Szamirem przez telefon polowy i musiał przekazać Marcusowi złe wiadomości. • Pułkowniku, Szlomo Szamir nareszcie poderwał dowódcę batalionu Giwati. • Tak, tak, i co dalej? Jak przebiega atak na tyłach? • Natrafili na silny opór. Ponieśli zbyt duże straty i nie mogli iść do przodu. Wycofują się. Marcus milczał przez długą chwilę, podczas gdy działa w pobliskim Latrun dudniły i ziały ogniem. • I co teraz, Chaim? — odezwał się zmienionym głosem. Podpułkownik Chaim Lasków, dowódca wojsk pancernych, prowadził swoją bitwę z tego dogodnego punktu obserwacyjnego.

• Za godzinę nastanie świt — powiedział Chaim. — Bez wsparcia piechoty będę musiał wycofać czołgi z Latrun albo je stracę. Muszę zwrócić się do pułkownika Szamira, żeby wydał taki rozkaz. Atak nie powiódł się. Zgadza się pan z tym, pułkowniku? Marcus spojrzał na Baraka, który kiwnął głową. Podpułkownik Chaim Lasków był prawdopodobnie najlepszym zawodowym oficerem w całej armii i nie było co się z nim sprzeczać. Po chwili Amerykanin z dziwnym sarkastycznym uśmiechem również skinął głową i opadł na trawę. — Na litość boską, usiądźmy na ziemi — powiedział — i opowiadajmy smutne historie o śmierci królów... Barak już przedtem słyszał, jak Marcus recytuje fragmenty wierszy, najczęściej wojskowych lub komicznych. Ale żałobny ton tych słów był czymś nowym. — Pułkowniku, teraz bym się napił — powiedział Lasków. Przechylił manierkę do ust, pociągnął porządny łyk i oddał ją Marcusowi. Tego ranka jak zwykle kibucnicy z Huldy z głośnym brzękiem noży, widelców i blaszanych talerzy jedli w kantynie śniadanie. Z tej prowizorycznej kwatery Marcusa usunięto już większość map i urządzeń sygnalizacyjnych. Przy wiszącej w kącie mapie ściennej chodził tam i z powrotem Marcus, w gorzkich zdaniach dyktując Barakowi podsumowanie bitwy. Pułkownik Szamir i Chaim Lasków siedzieli, pijąc kawę i spoglądając 81 po sobie, w miarę jak opowieść o klęsce nabierała kształtu. Barak pomyślał, że Marcus prawidłowo kojarzy fakty, ale winy szuka nie tam, gdzie należy. Bitwa potoczyła się mniej więcej tak, jak się tego obawiał. Po

prostu nie opłaciło się zbyt ostre ryzyko przy niewystarczających siłach, i to było wszystko. Jakakolwiek wina tkwiła w politycznej decyzji ataku. —Podsumowanie — rzucił krótko Marcus. Miał przekrwione oczy i zachrypnięty głos. Dawno już opróżnił manierkę, ale był całkiem trzeźwy. — Byłem tam od początku do końca. Obserwowałem bitwę. I mogę to podsumować krótko: plan dobry! Artyleria — dobra! Wojska pancerne znakomite! Piechota — zamilkł na chwilę, a potem jęknął —

haniebna!

• To zbyt mocno powiedziane — odezwał się Lasków. • Ja tak nie uważam. Sądzę, że miłosiernie. • Pułkowniku, nie znamy wszystkich faktów — rzekł Szamir. —

Z pewnością przydałoby się dochodzenie, ale...

• Cholerna racja. Będzie dochodzenie, i to od dzisiaj. Mamy już mnóstwo danych. Rezerwy zawróciły, ponieważ dwa autobusy zapaliły się. Giwati zawrócił, ponieważ mieli dwóch zabitych. Dowódca batalionu osobiście złożył taki raport. Dwóch! • W obu przypadkach, pułkowniku — wtrącił się Barak — były to kompanie składające się głównie z całkiem zielonych rekrutów, którzy próbowali atakować wzgórza pod silnym obstrzałem. Prawda, że nie był to zbyt świetny występ, ale... • To jest mój raport — powiedział Marcus. — A teraz chodźmy się trochę przespać. Potem pomyślimy o następnej próbie. Stary Człowiek chce Latrun, więc dam mu Latrun, ale następnym razem będzie to nowy plan, od A do Z mój własny! Kilka dni później, ciemną nocą, Marcus i Barak szli w tumanach

kamiennego pyłu, aby obejrzeć wąskie gardło okrężnej drogi. Tutaj muły i tragarze wspinali się lub schodzili po zboczach szerokiej rozpadliny, ponieważ inżynierowie drogowi orzekli, iż ciężarówki nie mogłyby pokonać takiego nachylenia terenu, i postanowili wyrównać granitową skałę. Dziesiątki kamieniarzy, wszystkich, jakich można było znaleźć w całym Izraelu, kuło i stukało młotkami. Materiały wybuchowe były zabronione, tak więc ten, podobnie jak inne odcinki górskiej drogi, był 82 wyciosywany ręcznie jak za dawnych czasów. Za górskim grzbietem znów grzmiała i pluła ogniem artyleria, ponieważ zaczęły się pierwsze przygotowania do trzeciego ataku na Latrun. — Na Boga, powiedz tym ludziom, że jestem z nich dumny! —krzyknął Marcus. — Chciałbym każdemu z nich uścisnąć dłoń. Chodził wśród kamieniarzy, potrząsając im ręce, klepiąc po plecach, oglądając narzędzia i prowadząc ożywione rozmowy w kilku językach: hebrajskim, jidysz, włoskim, polskim, niemieckim, rosyjskim, arabskim i w jakimś zupełnie niezrozumiałym dla Baraka bełkocie. Marcus mówił po angielsku, każąc Barakowi tłumaczyć. Już sam dźwięk jego głosu wydawał się dodawać animuszu tym Żydom z całego świata. Oto był tutaj ten legendarny przyjaciel, ten żydowski generał, który opuścił bezpieczną Amerykę, by ryzykować własną głowę, stworzyć tę cudowną drogę i wyzwolić Jerozolimę! Dobry humor Marcusa dodawał sił wszystkim pracującym przy drodze robotnikom. Jednakże podczas drogi powrotnej do Tel Awiwu Marcus zapadł w ponure milczenie, które dla Baraka było całkiem zrozumiałe. Sztab generalny nie miał serca dla kolejnego szturmu na Latrun. Zdemoralizowana

i rozbita Siódma Brygada teraz tylko nadzorowała nową drogę i nosiła mąkę; z północnego frontu ściągnięto brygadę weteranów, którzy mieli jeszcze raz spróbować wziąć fortecę. Tylko Ben Gurion potrafił zmusić sztab do podjęcia ryzyka związanego z pozostawieniem północy bez ochrony przed ewentualną napaścią Syrii. Poza tym nawet ta brygada była wycieńczona i przerzedzona, a jej szeregi uzupełniono nie wyćwiczonymi rekrutami, podobnie jak batalion Giwati. Giwati zawiódł podczas drugiego ataku, ponieważ jego najlepsi bojownicy zginęli, walcząc z Egipcjanami, a nowi żołnierze wpadali w panikę. Patrząc w oczy prawdzie, armia izraelska zbliżała się do granic swych możliwości. • Zew, jestem w kropce — odezwał się Marcus. — Na podstawie tego, co widziałem na przejściu, nie mogę powiedzieć Staremu Człowiekowi, żeby odwołał następny atak. Ci ludzie wkładają w to całe serce, ale ta droga nie spełni swego zadania; konwoje tamtędy nie przejadą. • Jeszcze nie. Ale już wkrótce. • To nie ma nic do rzeczy. Jak na razie jest to wciąż ścieżka dla mułów, a natarcie, jeśli w ogóle ma nastąpić, musi się zacząć w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin. I to jest właśnie ta kropka. Wcale 83 mnie nie cieszy posyłanie następnych żydowskich chłopców do ataku na Latrun, ale jestem żołnierzem i zrobię to. Ściany prywatnego gabinetu Marcusa, poza portretami Herzla i Ben Guriona, pokryte były mapami sztabowymi. Usiadł za biurkiem, pod portretem Herzla, podał Barakowi plan operacyjny trzeciego ataku i przejrzał stos meldunków i listów. Cienie pod jego oczami, podkreślone przez ostre

światło fluorescencyjne, były głębokie i ciemne. Mimo iż nigdy nie należał do wymuskanych elegantów, przydałoby mu się golenie. Chociaż czuprynę miał rudawą, trzydniowy zarost na jego twarzy był całkiem siwy. Wbił się głębiej w fotel, przerzucając papiery, kręcąc głową, zaciskając wargi i poziewając od czasu do czasu. Żaden z nich nie spał tej nocy. Barak czuł ból w ramieniu i ręce. Czytając plan operacyjny Marcusa, przewiesił gipsowy opatrunek przez oparcie krzesła. Miał przed sobą dzieło prawdziwego sztabowca, które przypominało podręczniki dla armii, napisane przez Marcusa na żądanie Ben Guriona. Powielone dokumenty przypomniały mu służbę w armii brytyjskiej. Były tu szczegółowe mapy każdego odcinka, aneksy dotyczące logistyki, transportu i wywiadu, dokładny plan bitwy. L'Azazel\ Co za praca! Tylko że te dokumenty były całkowitą mrzonką. Skład sił, wspaniały na papierze, był w gruncie rzeczy wykazem przerzedzonych i rozbitych jednostek; niektóre z nich były tak dalekie od pełnego składu, że stanowiły niemal wspomnienie. Osiągalne zapasy będą mniejsze od uwzględnionych w aneksie logistycznym. Plan operacji (następny atak frontalny, tyle że tym razem fałszywy, ponieważ główne, zaskakujące uderzenie miało nastąpić od strony brygad otaczających Jerozolimę) był profesjonalnie przekonywający, ale brakowało świeżych sił do jego realizacji. Tak to ponuro oceniał Barak. • Niewiele w tym wesołego — Marcus podał mu meldunki z kilku wyznaczonych do tej operacji jednostek, donoszące o trudnościach, opóźnieniach, załamaniach i brakach. Jeden z dowódców doradzał przesunięcie działań w czasie, kolejny proponował inny plan wyzwolenia Jerozolimy, przy użyciu znajdujących się na miejscu sił. • Zew, właściwie oni wszyscy mi mówią, że nie mają przekonania do

tej walki. Jakby Latrun to był mój pomysł — powiedział Marcus z gestem zmęczenia. Otworzył szufladę biurka, wyciągnął z niej butelkę i dwie szklaneczki i wyszczerzył zęby: — Woda ognista? • Czemu nie? • Zew, znasz jakieś wiersze z pierwszej wojny światowej? 84 Jeśli umrę, myśl o mnie tylko tak, Że gdzieś tam jest zakątek obcej ziemi, Gdzie wiecznie żyje Anglia. — Rupert Brooke, nasłuchałem się tego w Afryce Północnej — po wiedział ponuro Barak — nad świeżymi grobami. Marcus nalał sobie pełną szklaneczkę, pociągnął duży łyk i z błyszczącymi wilgocią oczyma, zmęczonym głosem wyrecytował wiersz do końca — ...w ukojonych sercach, pod angielskim niebem. • To piękne — rzekł Barak. • Jest jeszcze inny wiersz, który już od paru dni chodzi mi po głowie: Mam randkę ze Śmiercią Na pewnej sp*rnej barykadzie... Spoglądał Barakowi prosto w oczy z trzeźwym i poważnym wyrazem twarzy: —

Słyszałeś to kiedyś?

Barak ostrożnie sączył brandy, czując coś jakby litość dla tego pierwszego od dwóch tysięcy lat żydowskiego generała. Jak poprawić humor otoczonemu ze wszystkich stron obcemu tu człowiekowi, tej mającej dobre intencje wyjętej z wody rybie, na którą Dawid Ben Gurion nałożył ciężar niewdzięcznego dowództwa i beznadziejnej misji?

• Pułkowniku, czy mogę coś powiedzieć? • Proszę. — Marcus uzupełnił swoją szklaneczkę i napił się. • Te ataki na Latrun wytrąciły Legion Arabski z równowagi. W przeciwnym wypadku na pewno zorganizowaliby wypad, żeby zabić robotników drogowych i wysadzić drogę w powietrze. • Cóż, może to prawda. • Ale tak jest. Pan temu zapobiegł. Teraz muszą już wiedzieć, o co nam chodzi. Nawet zaminowali teren, żeby nas powstrzymać, ale im się nie udało. Co więcej, Legion nie wykonał żadnego ruchu, żeby zdobyć Jerozolimę. Nie wykorzystają swojej jedynej szansy, ponieważ są rozdzieleni pomiędzy Jerozolimą i Latrun. Marcus napił się z bladym uśmiechem. — W porządku, Zew, próbujesz mnie pocieszyć. Doceniam to. Wiesz, mógłbym po prostu wsiąść w samolot i wrócić do domu. Moja żona uważa, że to nie należy do mnie. Już ci mówiłem. Tylko z jednego powodu posyłam coraz więcej dzieciaków, żeby je zabito pod Latrun. Myślę, że 85 Stary Człowiek jest mądrym, upartym starym draniem, lecz chyba też jest wielkim człowiekiem, a ja jestem Żydem, więc spełniam jego rozkazy. — Znów zaczął recytować: Kiedy nadchodzi wiosna szeleszczącym cieniem I kwiat jabłoni wypełnia powietrze Mam randkę ze Śmiercią. Kiedy wiosna powraca, błękitne dni radości...

Baraka zabolał i przeraził smutek w jego głosie. Odstawił szklankę na biurko, chcąc prosić o pozwolenie odejścia. Marcus znów miał ten dziwny sarkastyczny uśmiech, jak wtedy, kiedy zrozumiał, że pierwsza prowadzona przez niego bitwa okazała się fiaskiem. Wyrecytował cały wiersz, a przy ostatnich słowach: Więc dotrzymam słowa i stawię się na spotkanie... wzniósł swą szklankę w kierunku Baraka, portretu Herzla i Ben Guriona i osuszył ją. • Zew, nie pijesz swojej wody ognistej. • Dziękuję, pułkowniku, ale już wystarczy. • Chyba niezbyt dobry wiersz. Nie znam się na tym — powiedział Marcus — ale na Boga, tak właśnie myśli żołnierz, kiedy jest na dnie. Tak, a co powiesz o moim planie operacyjnym? —To pierwszy taki plan w tej armii. Marcus z zadowoleniem kiwnął głową. —Będziecie musieli się nauczyć. Teraz macie swój kraj i, na Boga, będziecie musieli o niego walczyć. I wasze dzieci też. Może nawet wasze wnuki... Po roku 1776 przyszedł 1812. Wojna domowa, pierwsza wojna światowa, druga wojna światowa... — Spojrzał w szare okna. — Chryste, już świta, mój chłopcze. Zabierzmy się do roboty. 5

Droga jest nasza

Jael Luria zeszła z dwunastogodzinnej służby kurierskiej skonana ze zmęczenia i ociekająca potem, ponieważ czerwcowe noce w Tel Awiwie stawały się parne i gorące. W łazience w kobiecych barakach, namydlona od stóp do głów, usiłowała właśnie wziąć prysznic pod słabo cieknącymi strumyczkami ciepłej wody, spływającymi z psującej się instalacji, kiedy dotarło do niej echo wołania: • Jael, telefon! Czerwony Dom! • A niech to wszyscy diabli! Opłukała się szybko i niedokładnie i podbiegła do wiszącego na ścianie aparatu. • Czy możesz być tutaj za piętnaście minut? — zapytał Zew Barak. • Co? Właśnie zeszłam ze służby. Myślałam, że jesteś w Jerozolimie. • Włóż świeży mundur i postaraj się ładnie wyglądać. • Co to jest? • To jest rozkaz. Zabrało to Jael nieco więcej niż piętnaście minut, ale kiedy zjawiła się w Czerwonym Domu, była wymuskana, jakby miała pozować do plakatu zachęcającego do płacenia składek. Obijający się przed biurem Baraka żołnierze aż zagwizdali. Zew rozmawiał przez telefon, a wokół jego biurka tłoczyli się ordynarnie wyglądający cywile. Obok Baraka siedział palący fajkę Jigal Jadin. 87 —Pułkowniku Stone, konwój ciężarówek jest gotowy — mówił Barak. — Większość kierowców siedzi teraz u mnie. Mogą ruszać w każdej chwili. Małe ciężarówki, dwudziestki piątki albo coś koło tego,

około siedemdziesięciu ton dostaw. Przerwa. Jael wiedziała, że „pułkownik Stone" znajduje się w kwaterze poza Jerozolimą, przygotowując się do poprowadzenia następnego ataku na Latrun, ale co to miało z nią wspólnego? —Tak jest, oczywiście istnieje ryzyko. Ale jeśli jutro prasa światowa poda, że istnieje droga i że oblężenie zostało przerwane, stworzymy precedens o ogromnym znaczeniu. Długa przerwa. Barak kiwnął głową w stronę pułkownika Jadina. • Tak jest, powiem mu. — Zakrył słuchawkę dłonią. — Ma wątpliwości. Mówi, że jeśli coś się stanie tym korespondentom: mina, snajper, wypadek, co*kolwiek, to nie tylko zdradzimy sekret, ale spowodujemy katastrofę i prawdopodobnie stracimy drogę. • Pogadam z nim... Mickey? Jigal. Cała brygada Szlomo Szamira patroluje przejście. Raportuje, że wszystko w porządku. Rozejm wejdzie w życie dopiero za trzydzieści sześć godzin, więc... Nie, mam rację, jedenastego o dziesiątej przed południem. Potem Arabowie oświadczą, że ta droga jest nieprzejezdna. Oczywiście komisja rozjemcza Narodów Zjednoczonych poprze ich bez żadnego gadania i przyzna Jerozolimę

królowi Abdullahowi. Ale możemy temu

wszystkiemu zapobiec nagłówkami w prasie o konwoju ciężarówek, który przerwał blokadę i wjechał do Jerozolimy na dzień przed rozpoczęciem rozejmu. Pułkowniku, uważam, że powinniśmy podjąć to ryzyko. Długa przerwa i niewyraźne dźwięki w słuchawce. Jadin skończył rozmowę. Rzucił tylko: — „Zielone światło" — i wyszedł. —Zaczęło się — powiedział Barak do kierowców, spoglądając na

zegar ścienny wskazujący pół godziny po północy. — Zbierzcie resztę ludzi i dokończcie załadunek. Ruszamy o drugiej. Wyszli pospiesznie, rozmawiając podnieconymi głosami. Barak obejrzał Jael od stóp do głów. • Miałaś już do czynienia z obcymi korespondentami? • Nie. • No to chodź i bądź bardzo milutka. Przynajmniej się postaraj. • Rozkaz, majorze! — Słodkiemu głosikowi towarzyszył teatralny trzepot rzęs ocieniających ogromne oczy. 88 —

Doskonale.

Kiedy wyszli, za kierownicą dżipa siedział już Don Kichot Wskazującym palcem poprawił okulary na nosie i wyszczerzył zęby: —

O, Rita Hayworth!

Wypróbowała na nim numer z rzęsami i rzekła seksownym głosem: • Nie przesadzaj, Kichocie. • Jak się ma twój brat, Benny? • Coraz lepiej. Wrócił do służby. • To świetnie. Kiedy jechali przez zaciemnione puste ulice, Barak powiedział Jael, że będzie służyć jako łączniczka dla dwóch zagranicznych korespondentów w pierwszym od wielu tygodni konwoju ciężarówek jadącym do Jerozolimy. Kichot będzie jej podwładnym. Wszyscy pojadą służbowym samochodem Szlomo Szamira, z Jael roztaczającą swój kobiecy urok w celu podtrzymania dobrego nastroju dziennikarzy.

— Nie wiem nic o tym facecie z Reutera, Saint Johnie Robleyu — powiedział Barak. — To jeden z tych wysokich siwiejących Anglików z rumianymi policzkami. Reuter zamieszczał raczej wrogie nam materiały. W końcu to agencja brytyjska. Ale ma światowy zasięg i jest bardzo ważna. Człowiek z Los Angeles Times nazywa się Saul Schreiber. Niski rudzielec. Pochodzenia żydowskiego, mówi w jidysz. Nie tak ważny jak Robley, ale bystry. Znaleźli Schreibera i Robleya, czekających zgodnie z umową w mrocznym kącie hallu, w hotelu, w którym zatrzymali się przedstawiciele prasy. Schreiber niósł ekwipunek fotograficzny i niewielką torbę. Robley miał tylko cygaro, które zapalił, kiedy Barak zaczął im opowiadać, co się dzieje. —Wspomniał pan o ryzyku? O jakim ryzyku? — spytał Anglik. Sceptycznie przymrużywszy oczy, spoglądał na tę dziwnie wyglądającą trójcę, która rzekomo miała mu dostarczyć sensacyjnych materiałów: młodego oficera z ręką w bardzo brudnym gipsie, ładną, mocno umalowaną dziewczynę w mundurze prosto spod igły i kościstego młodego okularnika w bardzo sfatygowanym mundurze polowym i wełnianej czapeczce Palmachu. —No cóż, na tym terenie będzie toczyła się walka. Pojedziemy w bezpiecznej odległości od linii ognia, ale jednak to ryzyko. Droga jest nowa i wciąż trwają tam prace. Konwój pojedzie bez świateł, a księżyc jest teraz w nowiu. Robley westchnął ciężko. Schreiber podrapał się po głowie. 89 • Poza tym, chociaż droga trzymana jest w pilnie strzeżonej tajemnicy i gęsto patrolowana, konwój przerwie długotrwałe oblężenie, a wróg jeszcze wciąż tam jest.

• Majorze, co pan nazywa konwojem? — spytał Schreiber. • Jakieś trzydzieści ciężarówek — powiedział Barak, który jako odpowiedzialny za informacje dla prasy nie podawał dokładnych danych —

wiozące około stu ton zapasów.

Robley uniósł krzaczaste brwi: • Sto ton? Pojedzie do Jerozolimy dzisiaj w nocy? • Konwój wyrusza za godzinę. Dotrze do Jerozolimy o wschodzie słońca. • A więc pański rząd jest przygotowany do zdradzenia tajemnicy o istnieniu tego połączenia? —Czemu nie? Teraz droga do Jerozolimy jest i pozostanie otwarta. Kolejne chrząknięcie i gęsty dym z cygara. Lekko dotknąwszy jego ramienia, Jael zwróciła się do Robleya w swej najbardziej uroczej angielszczyźnie z czasów brytyjskiego mandatu: —Proszę pana, Jossi może się zająć pańskim bagażem. Robley zwrócił się do niej bez uśmiechu, choć jego oczy stały się nieco przyjaźniejsze: • Bagaż? Po co? Jeśli pojadę i jeśli będzie o czym pisać, będę chciał natychmiast tu wrócić, żeby to nadać. • W Jerozolimie przygotowaliśmy dalekopisy — powiedział Barak. —

Jerozolimski nagłówek mógłby być interesujący.

• A co z wojskowym cenzorem? — zapytał Schreiber. • Również jest w Jerozolimie. — Barak zwrócił się do Robleya: — Oczywiście możemy pana natychmiast odwieźć do Tel Awiwu, samochodem albo samolotem sportowym. Uważamy jednak, że oswobo dzenie Jerozolimy to całkiem interesująca historia, więc może chciałby

pan tu przenocować albo nawet zatrzymać się na dzień lub dwa. Jeśli tak, ma pan do dyspozycji apartament w hotelu „Król Dawid". Hotel jest zamknięty, ale otrzyma pan specjalną obsługę. • Jestem gotowy do drogi — powiedział Schreiber. Robley zdusił cygaro, wstał i zwrócił się do Kichota: • Chodźmy, młody człowieku. Nie oświetlona kolumna ciężarówek zaparkowanych w południowowschodniej części Tel Awiwu ciągnęła się aż od widocznej w świetle 90 gwiazd szosy jerozolimskiej. Podczas gdy dżip Baraka zbliżał się do czoła konwoju, pod Latrun znów wrzały walki i niebo w oddali rozświetlało się ogniem, jakby przebiegały po nim letnie błyskawice. • I naprawdę uważacie, że Arabowie nie będą próbowali zatrzymać tego konwoju? — zwrócił się Robley do Baraka. — Wzdłuż całej drogi są miasta arabskie i z pewnością wiadomość szybko się rozniesie... • Już od jakiegoś czasu wykorzystujemy ten objazd dla lżejszego transportu. To dzięki temu Jerozolima jeszcze się trzyma, a wróg jakoś nie przeszkadzał. W każdym razie nasza Siódma Brygada pilnuje drogi. Nie spodziewam się, aby nas zatrzymano — spojrzał przez ramię na tylne siedzenie, gdzie wciśnięta pomiędzy dziennikarzy siedziała Jael. — Ale, szczerze mówiąc, może panowie chcieliby zmienić zdanie, ponieważ nie będzie to jazda przez Kew Gardens podczas kwitnienia bzów. Z tyłu zapanowało milczenie. Mruknięcie, a potem piskliwy śmiech Robleya.

— Właściwie, majorze, kiedy kwitną bzy, po Kew Gardens się spaceruje, a mówiąc o ryzyku, można tam zostać zadeptanym przez tłumy. Wzdłuż całej kolumny zawarczały silniki i konwój wytoczył się na szosę, wijąc się bez świateł równiną Ajjalon. Wyglądał jak pełznący wśród nocy niewyraźny długi cień i tylko chwilami błyski artyleryjskiego ognia oświetlały ciężarówki niesamowitą, jasną poświatą. W kibucu Hulda grupa Baraka przesiadła się do samochodu Szloma Szamira, prowadzonego przez jego kierowcę. Kichot ruszył za nimi dżipem, w którym siedzieli teraz żołnierze z karabinami maszynowymi. Kiedy mijali ogromne spychacze, stada bydła, tragarzy i muły przenoszące ładunki z wielkich ciężarówek, obaj korespondenci przy świetle latarek bez przerwy robili jakieś notatki. Pierwsza część objazdu była teraz szeroka, wyrównana i miała odpowiednie nachylenie. Pomysłowość tego rozwiązania mówiła tu sama za siebie i Schreiber wyraził się o nim z niekłamanym podziwem. Ze strony Anglika nie padło ani jedno słowo. Jedynym odcinkiem drogi, który naprawdę martwił Baraka, był pierwszy zjazd po stromym stoku. • Hej, kolejka linowa! — krzyknął Schreiber, widząc, jak wyprzedzające samochód Szamira pojazdy opancerzone po kolei znikają za krawędzią urwiska. • Właśnie, rozwijamy spadochrony, trzymamy się i zaczynamy zabawę — powiedział Zew Barak z podejrzaną wesołością. Odebrane 91 w Huldzie pierwsze raporty dowództwa z trzeciego ataku były niepomyślne. Teraz wszystko mogło zależeć od tej drogi. Samochód Szamira zsunął się z krawędzi i zanurkował do przodu,

warcząc głośno na wolnym biegu, kołysząc się i podskakując, podczas gdy znajdująca się pod nim stalowa sieć uginała się z piskiem. Barak wcale nie żartował, radząc, aby się trzymać; w ciemnościach wyglądało to tak, jakby maska samochodu spadała w dół, chociaż Barak wiedział, że kąt nachylenia mieści się w ustalonych granicach bezpieczeństwa. Wszyscy trzymali się, czego się tylko dało. Schreiber pokrzykiwał: „aj! aj!", Jael śmiała się wesoło, z udanym przerażeniem czepiając się obu dziennikarzy, Robley mruknął raz i drugi. Zjeżdżając w dół, obserwowali tragarzy i muły wzbijające kurz na ścieżce wijącej się długimi serpentynami. Inżynierowie nie mogli przystosować jej na użytek ciężarówek i zamiast tego wycięli w skale bardzo krótki, stromy odcinek, który pokryto stalową siatką. Barak już kilkakrotnie pokonywał swym dżipem ten odcinek w górę i w dół, chociaż raz musiał się ratować wyciągiem. Ta część drogi była bardzo ryzykowna, zwłaszcza podczas podjazdu do góry. Spekulował sobie, że korespondenci będą chcieli wracać do Tel Awiwu samolotem albo, po zawieszeniu broni, przez Latrun. W końcu samochód wylądował na dnie wadi, gdzie już czekały pojazdy opancerzone. • Piekielna jazda — odezwał się nieco pozbawiony tchu Schreiber. • Czy ciężarówki pokonają ten spadek terenu? — zapytał Robley. • Oczywiście. • Może postoimy tu i popatrzymy sobie trochę? • Czemu nie? — odparł Barak, któremu w ten sposób przypomniano, iż niektórzy Anglicy potrafią być piekielnie przebiegli. Jedna za drugą ciężarówki przechylały się nad krawędzią i z piskiem i chrzęstem zjeżdżały w dół. Pojedyncze pokonywały stalową siatkę, podczas gdy następne czekały na górze na swoją kolej. Każdy zjazd był

pełnym napięcia widowiskiem. Jedna z nich, jadąc zbyt szybko, przechyliła się i przez kilka przerażających sekund chwiała się na dwóch kołach, po czym chwyciła równowagę i zjechała na poziomą powierzchnię. • Cóż — stwierdził Robley, obejrzawszy sobie pół tuzina takich szczęśliwie zakończonych pokazów — chyba możemy ruszać dalej. • Już się robi — powiedział Barak i samochód z dziennikarzami wraz z towarzyszącą mu eskortą ruszył po nierównościach drogi na czoło konwoju. 92 — Rozumiem — rzekł Robley, kiedy posuwali się w duszącym kurzu wzbijanym kołami pojazdów pancernych — że to wszystko jest dziełem tego amerykańskiego generała. Zapadło długie, krępujące milczenie. • Amerykańskiego generała? — spytał Barak z tępym zdziwieniem. • Tak, słyszy się pogłoski, że generał z West Point, Żyd, pod przybranym nazwiskiem, potajemnie przejął komendę nad waszą armią i dlatego walczycie teraz z większym powodzeniem. • Walczymy z większym powodzeniem —- rzucił ostro z przedniego siedzenia milczący dotąd pułkownik Szlomo Szamir — ponieważ nasi żołnierze dają łupnia ich żołnierzom! Wróg został pobity, chociaż zaatakowano nas na pięciu frontach i byliśmy o wiele słabsi pod względem liczebności i uzbrojenia. • Czytałem pańskie doniesienia — Barak potraktował Robleya z nieco większą uprzejmością. — Informował pan, że dowodzenie ma niewiele wspólnego z tą rozsianą na wielu frontach wojną, i prawdopodobnie miał

pan rację. Ta walka toczy się na szczeblu plutonów i kompanii. A jeśli radzimy sobie lepiej, co się jeszcze okaże, to dlatego, że walczymy o nasze domy, nasze farmy i nasze rodziny, a za naszymi plecami jest już tylko morze. Nie inaczej niż pański kraj, kiedy w 1940 roku stanął w obliczu hitleryzmu. • A więc to całkowicie nieprawda —- Anglik reprezentował zimny upór — jeśli chodzi o doniesienia o amerykańskim generale? • Ach, to prawda — odezwała się Jael — więc czemu nie mamy się do tego przyznać. Całą tę wojnę prowadzi amerykański generał. • Co?! — krzyknął Schreiber, a Barak odwrócił się i spojrzał na dziewczynę ze zdumieniem. • Tak, Dawid Ben Gurion w rzeczywistości jest amerykańskim generałem. Oszukiwał wszystkich już od lat. — Tym słowom towarzyszył głupawy dziewczęcy chichot i kuksaniec wymierzony w żebra Anglika. St. John Robley chrząknął, reszta się roześmiała, a Barak zakonotował sobie w pamięci, żeby pochwalić Jael. Idealnie nadawała się do tej roboty. Nie rozmawiano już więcej o amerykańskim generale. W miarę jak powolna jazda przeciągała się, rozmowa zaczęła rwać się i w końcu ucichła. W ciemnościach i otaczających wszystko tumanach kurzu niemal niczego nie było widać. Podniecenie Jael ustąpiło zmęczeniu, 93 więc chociaż samochód trząsł niemiłosiernie i podskakiwał, zapadła w drzemkę. Kiedy otworzyła oczy, szyby w samochodzie nie były już czarne, tylko fioletowe, a na jej ramieniu spoczywała czyjaś głowa. Facet z Los

Angeles Times spał jak zabity. St. John Robley siedział wyprostowany i palił cygaro, które za każdym pociągnięciem żarzyło się czerwono. • Co się stało? — Ziewnęła. — Jedziemy tak gładko. • Jesteśmy na szosie do Jerozolimy — powiedział Robley. • Na szosie? Naprawdę? Te słowa obudziły Saula Schreibera. • Na szosie? Bez żartów? • Objazd skończył się już jakiś czas temu — poinformował Zew Barak. — Mam nadzieję, że panowie wypoczęli. —Na moje życie! — krzyknęła Jael, oglądając się. — Co za widok! Konwój ciężarówek o świcie ciągnął się w dół po krętej, dwupasmowej szosie i znikał za wzniesieniem. • Przysięgam na Boga — powiedział Saul Schreiber, wyglądający przez tylną szybę — to się wam udało. To jest absolutnie fantastyczne! • Mhm — mruknął St. John Robley. Był już jasny dzień, kiedy ich samochód wjechał do Jerozolimy. Barak nie miał pojęcia, jak ludzie dowiedzieli się o przybywającym konwoju. Podejrzewał, że takiej wieści nie dało się ukryć. Stali wzdłuż ulic, kiwając przejeżdżającym ciężarówkom rękami i machając chorągiewkami z Gwiazdą Dawida: młodzi i starzy, cywile i wojskowi, kobiety z wiadrami na wodę i niemowlętami w ramionach, dzieci podskakujące po bokach konwoju jak delfiny przed statkiem. Żołnierze jadący w samochodach opancerzonych i w dżipie Kichota stanęli na baczność i zaczęli śpiewać. Machająca otaczającym ją ludziom Jael cicho szlochała. • I czego się pani maże, do diabła?! — krzyknął wyglądający na niewzruszonego Robley, spoglądając z pewnym lekceważeniem na

tych szczęśliwych, obdartych Żydów jerozolimskich. • Kto się maże? Komendantura Jerozolimska oczekuje dziennikarzy w hotelu „Król Dawid". Śniadanie otrzyma pan po przybyciu na miejsce. • Wypiję kawę i pójdę do swego apartamentu, żeby machnąć korespondencję. A śniadanie może już potem — powiedział Schreiber. Robley skinął potakująco. Kiedy stanęli na podjeździe, przyjrzał się fasadzie „Króla Dawida" i powiedział: 94 • Podobno wy, Żydzi, wysadziliście ten hotel w powietrze i zabiliście wielu Anglików. Widzę, że już to naprawiliście. • My, Żydzi, uznaliśmy to za tragedię — powiedział Barak —

i potępiliśmy zamachowców.

— To cena imperium—powiedział St. John Robley. Wzruszył ramionami i wysiadł z samochodu.—Ale wie pan, to jeszcze nic w porównaniu z Indiami. Właśnie teraz wyznawcy hinduizmu i muzułmanie wyrzynają się całymi tysiącami, a brytyjskie chłopaki tkwią między nimi jak w kleszczach. Za nimi stanął dżip Kichota. Chłopak podszedł do Jael i Baraka, prowadząc ze sobą innego żołnierza. — Wiecie co? To jest mój brat, Leopold. Był w Huldzie, patrolował drogę. Jego oddział został odkomenderowany do pilnowania konwoju. Leopold Blumenthal wyglądał na o kilka lat starszego od Kichota i był o wiele niższy. Miał porządnie przystrzyżone włosy i dobrze leżący mundur; sprawiał wrażenie czujnego i sprytnego. Żadnych okularów, bystre zielonkawe oczy, podobny do Jossiego, ale przystojniejszy. Światowy

młodzieniec około dwudziestki. Barak pomyślał, że te uchodźcze dzieciaki szybko dojrzewają, i zwrócił się do Jossiego, wskazując na bagaże: —

Może brat mógłby ci pomóc. Ci faceci z prasy bardzo się spieszą.

—Kto to jest? — wtrącił się Leopold. Jael odpowiedziała na jego pytanie. —W porządku — powiedział, przechodząc na angielski z polskim akcentem. Uśmiechając się, z szacunkiem zwrócił się do Schreibera: —

Które z tych rzeczy są pańskie? Angielszczyzna Leopolda była o wiele lepsza niż jego brata. Zebrawszy

torby i aparaty fotograf^ZIL Schreibera, ruszył za nim po schodach do cuchnącego stęchlizną p koju z drewnianymi żaluzjami. —

Pan jest naprawdę z Los Angeles? Właśnie tam zamierzam pojechać.

Schreiber na próżno szarpał się z top*rnymi, staromodnymi żaluzjami. Leopold również nie mógł ich ruszyć. Do pokoju weszła Jael. —Wszystko w porządku? Och, ja to zrobić. — Bez trudu podciągnęła klekocące listewki i pierwszy raz od miesięcy zobaczyła utracone Stare Miasto; rozświetlone słońcem stare złociste mury pod błękitnym porannym niebem i ziemię niczyją w leżącym poniżej wąwozie, pełnym kolczastego drutu, kraterów po pociskach, zniszczonych barykad, worków z piaskiem i innego wojennego śmiecia. Po chwili milczenia powiedziała: — Biedna Jerozolima — i wyszła z chusteczką przy oczach. 95 Z okrzykiem: „Co za fantastyczny widok!" — Schreiber wyszarpnął aparat fotograficzny ze skórzanego futerału. —Panie, naprawdę mieliśmy szansę pojechać do Ameryki — rzekł Leopold, podczas gdy Schreiber robił zdjęcie za zdjęciem. — Kiedy

byliśmy we Włoszech, w obozie dla przesiedleńców — dodał. — Ale nie, mój ojciec nic, tylko chciał do Palestyny, i do Palestyny, więc wylądowaliśmy na Cyprze. I teraz jesteśmy tutaj. Schreiber odłożył aparat, otworzył przenośną maszynę do pisania i ustawił ją na stole. • A ty wolałbyś raczej Los Angeles? Nie jesteś syjonistą? • W Ameryce jest wielu syjonistów, nie? • Cóż, Los Angeles to trudne miasto. Nie daj się oszukać filmom. —Czy mógłbym tam pojechać i przyjść do pańskiej redakcji? Schreiber odkręcił kurek nad umywalką. Bez skutku, więc opłukał twarz wodą z miski i dzbanka. Kiedy wycierając się spranym ręcznikiem zauważył, że towarzyski młodzieniec wcale nie zbiera się do wyjścia, powiedział: • Słuchaj, żołnierzu, muszę teraz popracować. • Tak naprawdę to nie jestem żołnierzem — powiedział Leopold. Korespondent usiadł i zaczął szybko stukać w maszynę, więc Leopold wyszedł. Przyzwyczajony do błyskawicznych terminów, Schreiber skończył swój tekst w ciągu pół godziny. Włożył go do dużej koperty i oddał Zewowi Barakowi, który czekał w hallu, siedząc na jednej z otulonych pokrowcami kanap. • Tam jest śniadanie — powiedział Barak, wskazując na jadalnię — jeśli to pana interesuje. • Jasne, że tak. Zaniesie to pan do cenzora? • Tak jest, kiedy tylko pan Robley odda mi swój materiał. —Dobrze. Proszę mnie powiadomić, gdyby były jakieś problemy. Barak siedział, przebierając palcami po kopercie, stukając butem

o podłogę i nie spuszczając oczu ze schodów i z windy. Z jadalni, w której człowiek z Los Angeles przyłączył się do pracowników Komendantury Jerozolimskiej, dobiegały świadczące o dobrym nastroju wybuchy śmiechu mężczyzn, ale Barak sądził, że ta wesołość chyba jest wymuszona. Doniesienia z Latrun brzmiały coraz gorzej. Już było wiadomo, że Arabowie ponownie utrzymali swoje pozycje, chociaż wciąż jeszcze nie wiedział, w którym punkcie właściwie plany Marcusa zawiodły. 96 Najpierw ukazały się na schodach przyodziane we flanelę nogi St. Johna Robleya, potem jego tweedowa marynarka, wełniany krawat, czerstwe oblicze i siwe włosy. Barak wyszedł mu na spotkanie i otrzymał plik kartek, spiętych spinaczem. —Oto mój artykuł. Jeśli cenzor to przepuści, proszę go przekazać do dalekopisów z klauzulą „natychmiastowe". W przeciwnym wypadku proszę mi go zwrócić. Po śniadaniu zabiorę się do walki z waszym cenzorem. Ten facet z Tel Awiwu potrafi być nieznośny, ale jakoś sobie z nim radziłem. —

Było to najdłuższe wystąpienie, jakie Barak kiedykolwiek usłyszał w

jego wykonaniu. — A przy okazji: jeśli chciałby pan przeczytać, to proszę bardzo. • Miło mi. • Och, nie wątpię, że i tak by pan to zrobił. — Jego uwagę przyciągnął kolejny wybuch śmiechu w jadalni. — Czy jest tam coś przyzwoitego do jedzenia? • Na przykład wędzone śledzie i jajka. • Wędzone śledzie! Hrara. Barak popędził do toalety, żeby przejrzeć materiał. Poczuł ulgę już po

pierwszym akapicie. Chciało mu się krzyczeć z radości. Zasalutował do lustra, popędził do dżipa i kazał Kichotowi jak najszybciej jechać do dowództwa. Na tylnym siedzeniu samochodu spał Leopold. —Wygląda pan na szczęśliwego, majorze — powiedział Kichot. —

Co się stało? Słyszałem, że przegraliśmy bitwę.

—Kto ci to powiedział? Gest kciukiem, wskazujący na tylne siedzenie. • A co ten twój brat wie, do diabła, i skąd? • No cóż, czasami się myli. Cenzor był długonosym majorem Hagany o nazwisku Podotzur. Barak dobrze go znał: przeciętny dowódca plutonu, potem katastrofalny szef kompanii. Usunięty z pola walki, uważał, że go źle potraktowano, i był teraz zrzędliwym cenzorem. Podotzur powoli przeczesywał teksty, gderliwie wyliczając rozmaite zastrzeżenia, aż w końcu Barak sięgnął po słuchawkę służbowego telefonu. • Centrala? Tu mówi Zew Barak. Czy macie bezpośredni numer do pułkownika Stone'a w Abu Ghosz? Dobrze, proszę mnie natychmiast połączyć. • Poczekaj, Zew, poczekaj — powiedział Podotzur. — Co to ma być? • Puszczenie tych tekstów, tak jak zostały napisane, jest sprawą wagi państwowej. Będę musiał złożyć raport, że nie chcesz ich zwolnić. 97 Podobnie jak wszyscy w całej armii, Podotzur wiedział, że Zew Barak jest blisko ze Starym Człowiekiem i z pułkownikiem Stone'em, tym dziwacznym Amerykaninem, lubianym przez niektórych, przez wielu

znienawidzonym, ale też przez nikogo nie kwestionowanym szefem Komendantury Jerozolimskiej. • Odłóż słuchawkę. Czy dasz mi to na piśmie? • Co? • Oświadczenie o wadze państwowej. I podpisz jako zastępca pułkownika Stone'a. Barak chwycił blok i pióro i nabazgrał krótką notatkę. Przypiąwszy ją do długiego,

powielonego

formularza,

Podotzur

zaczął

metodycznie

wypełniać rubryki. —Słuchaj, Podotzur, muszę w tajnej sprawie porozmawiać z pułkow nikiem Stone'em. Mógłbyś wyjść na chwilę? Powiem mu o współpracy z twojej strony i pochwalę cię za to. Wzruszywszy ze znużeniem ramionami, Podotzur zebrał swoje formularze i wyszedł. Marcus sprawiał wrażenie wyczerpanego i postarzałego, a jego głos brzmiał niemal jak krakanie. • Zew, jest bardzo źle, o wiele gorzej niż ostatnim razem. Wspaniały plan, ale potworne przekłamania w łączności, zbyt mało ludzi... • Pułkowniku, konwój dotarł bezpiecznie i wjechał do Jerozolimy, ludzie stali na ulicach i wiwatowali... • Tak, tak, słyszeliśmy. Ale wywiad donosi, że dziś w nocy Arabowie przeprowadzą kontratak na południe od Latrun. Jeśli dotrą do Huldy, droga przepadła. Będziemy w pogotowiu, ale... • Pułkowniku, mam doniesienia prasowe na temat konwoju. Podotzur właśnie je zwolnił. Proszę posłuchać Reutera. Tylko nagłówek. Jest bardzo dramatyczny...

• Dobrze, czytaj. • W zdumiewającej prezentacji swych zdolności do improwizacji, Izraelczycy zbudowali nową, tajną drogę omijającą Latrun, aby połączyć Jerozolimę z frontem telawiwskim. To wydarzenie zmienia obraz rozejmu i może się okazać punktem zwrotnym tej wojny... • Zew, to Reuter? • Reuter, pułkowniku. Dobry, stary, antyizraelski Reueter! Los Angeles Times jest jeszcze lepszy! 98 • Chryste, leć dalej z Reuterem! • Wasz korespondent jechał w samochodzie komendantury na czele konwoju ciężarówek, które ubiegłej nocy przewiozły sto ton zapasów do Jerozolimy, zdecydowanie przerywając oblężenie. Ze strony wroga nie było przeciwdziałań... • Na Boga, nie mogę w to uwierzyć! Czytaj dalej, to działa jak adrenalina! • Była to męcząca jazda, podskoki i przechyły na świeżo wyciętym szlaku, który wznosi się, opada i wije wśród dzikich, urwistych gór Judei. Ogień artyleryjski wokół Latrun oświetlał niebo, ale na drodze żołnierze posuwali się wśród bydła i jucznych mułów, podczas gdy w obu kierunkach spokojnie wędrowały ludzkie łańcuchy tragarzy... Kiedy Barak odczytywał te trzy strony, Markus przerywał mu okrzykami: „Wspaniale!... Cudownie!... Znakomicie!"... • Pułkowniku, proszę posłuchać, jak on to kończy: Niezależnie od poglądów

na

politykę

izraelską,

budowa

tej

miniaturowej

„Birmańskiej Drogi'' w obliczu klęski jest zdumiewającym posunięciem militarnym. Wraz z zademonstrowanymi na tym polu umiejętnościami, potwierdza bowiem, iż od tej pory należy uznawać Żydów za siłę istniejącą na Bliskim Wschodzie. • Tak to napisał? Taki jest koniec? To brzmi prawie jak wstępniak. • Tak napisał. Ma sensacyjne materiały i stara się wycisnąć z nich jak najwięcej. Reuter! Jutro na pierwszej stronie, we wszystkich stolicach świata! Chce pan posłuchać Los Angeles Times? • Nie trzeba. „Birmańska Droga'' — Marcus śmiał się jak mały chłopak. — Wspaniałe! Poczekaj, Zew, muszę to powiedzieć pułkownikowi Allonowi.

—Barak

mógł

dosłyszeć

niski

głos

Allona,

dwudziestokilkuletniego farmera z kibucu, doświadczonego dowódcy Palmachu, z ożywieniem rozmawiającego z Marcusem, który wkrótce znów był na linii. — Allon jest bardzo poruszony i wiesz co? Sprzeciwimy się Staremu Człowiekowi! Naciska nas, żeby jeszcze raz atakować Latrun! Dziś w nocy! Czwarty raz? On oszalał! Właśnie teraz Icchak Rabin kłóci7 się z nim w Tel Awiwie. To trwa już od wielu godzin. Teraz mogę mu powiedzieć „zapomnij o tym'', i zrobię to. Jerozolima została uratowana i żaden żydowski chłopak nie zginie już pod Latrun! • Udało się panu, pułkowniku. To pan przeforsował pomysł tej drogi. — No cóż, zaszczyty będziemy rozdzielać potem. A na razie mamy dziś w nocy ten arabski atak. Allon zapewnia mnie, że ich rozbijemy. Słuchaj, Zew, przyjedź do mojej kwatery w Abu Ghosz, to sobie pogadamy. 99

• Pułkowniku, mam na głowie tych facetów z prasy. Muszę ich dopieszczać. • Racja. Przyjedź, kiedy tylko będziesz mógł. —Tak jest. A więc mamy randkę w Abu Ghosz. Marcus zaśmiał się rubasznie. —Masz dobrą pamięć, mój chłopcze, ale to całkiem inna randka, co? Randka z życiem! Zupełnie nowy mecz! Jesteście wspaniali, pazurami utrzymaliście swój przyczółek! — Po jego głosie było słychać, że jest we wspaniałym humorze. Na Boga, może urodziłem się, aby uratować Jerozolimę, ale jeśli to prawda, już to zrobiłem. Teraz dopiero wszystko się zacznie! Bracia Blumenthal weszli do jadalni hotelu „Król Dawid", w chwili gdy Jael sprawdzała rachunek z szefem kelnerów, a Barak rozmawiał z kierownikiem hotelu. Oficerowie i dziennikarze już wyszli i na stojących nas stole talerzach pozostało mnóstwo jedzenia: ryb, sera, mięsa i ciastek. Kichot zwrócił się do Jael: —Leopold chce cię o coś zapytać. Nie zwracając na nich uwagi, dalej wykłócała się o ceny, podczas gdy Leopold częstował się ochoczo pozostawionym jedzeniem, aż w końcu podszedł stary kelner w poplamionym fartuchu i w niemiłych słowach zmusił go do zaprzestania tego procederu, chociaż młodzieniec zdążył jeszcze porwać trójkącik sera. • Ma ha injan? (Co się dzieje?) — spytała Jael, podpisując rachunek. • Jak mogę wystąpić z wojska? Zimnym wzrokiem zmierzyła go od stóp do głów. • Nie możesz.

• Dlaczego? Nie zgłosiłem się na ochotnika. Wbito mnie w mundur w dniu, w którym wylądowaliśmy w Hajfie. Muszę znaleźć pracę, żeby pomagać ojcu; jest chory. Jutro nastąpi rozejm. Jeśli będzie następna wojna, no cóż, wtedy wstąpię do wojska. • Nie zawracaj mi głowy. Porozmawiaj z dowódcą swojego plutonu. • Z tym zasrańcem? On chyba nie umie czytać ani pisać. Jael postanowiła być obrażona. Ten facet miał w sobie coś z niezwykłego optymizmu swego brata, ale był zbyt bezczelny. Wzruszyła ramionami i odeszła. —Ajze haticha! (Co za numer!) — krzyknął złośliwie Leopold do Kichota w nowo przyswojonym żargonie. 100 Odwiózłszy Baraka do mieszkania, Kichot otrzymał pozwolenie na skorzystanie z dżipa i pojechał do warsztatu krawca. • Zaczekaj — powiedział do brata i zaniósł do środka dwa duże, papierowe worki. • Rebie Szmuelu, mam dla was trochę jedzenia z Tel Awiwu. • Coś takiego! Przyjechałeś z konwojem! — Stary człowiek z uśmiechem wskazał na tylne drzwi. — Szajna jest z matką w kuchni. Przedtem Kichot był tylko raz w tym ciemnym, małym mieszkanku. Przechodząc mrocznym korytarzem, otworzył drzwi, o których myślał, że prowadzą do kuchni. W cynowej wannie, odwrócona do niego plecami, stała Szajna i z przyjemnością wyciskała nad głową ogromną gąbkę; różowa, smukła, śliczna jak kwiatek Ewa. —Aj! — Dostrzegła Kichota w lustrze i cisnęła gąbką przez ramię,

trafiając go prosto w twarz. Wycofał się, zatrzaskując za sobą drzwi. —Głupku, oddaj mi gąbkę! Toczyła się po podłodze, ale bez okularów i z oczyma zalanymi wodą był zupełnie ślepy. • Najpierw oddaj mi okulary! • Tu ich nie ma, głupku. Ach tak, są. —- Wysunęło się białe, ociekające wodą ramię. — Weź je sobie, głupku. W korytarzu ukazała się matka Szajny. • Co się tu dzieje? Witaj, Jossele. — Podniosła mokrą gąbkę i krzyknęła przez drzwi: — Szajna, co ty wyprawiasz! • Ach, mamo, odejdź stąd — odparła dziewczynka niezwykle dorosłym tonem i nagie ramię porwało gąbkę. Wkrótce obaj bracia pochłaniali żarłocznie chleb i zupę, siedząc przy kuchennym stole. • A więc powiedz mi, Leopoldzie — spytała matka — co myślisz o Jerozolimie teraz, kiedy ją zobaczyłeś? • Mnóstwo zniszczeli. • Tak, ale naprawimy to. • Milutka. Chociaż to tylko małe miasteczko, nie takie, jak Tel Awiw. Weszła Szajna, wycierając ręcznikiem swe długie, czarne włosy. • Mój Boże — zwróciła się do matki — ten idiota jeszcze jest tutaj? —Poznaj mojego brata, Leopolda — powiedział niewinnie Kichot. — On nie jest idiotą.

101 • Pfuj! — Dziewczyna dumnie opuściła kuchnię. • Wojna wytrąciła Szajnę z równowagi— powiedziała matka. — Nie przejmujcie się nią. Leopold podziękował i poszedł poszukać swej jednostki. Matka uśmiechnęła się z aprobatą, kiedy Jossi odmówił modlitwę po posiłku. • Jak to się dzieje, że ty jesteś religijny, a twój brat nie. Zjadł bez błogosławieństwa, z gołą głową, bez dziękczynienia. • Wojna wytrąciła go z równowagi. Tego popołudnia Barak zawiózł obu korespondetów na górę Syjon, aby mogli obejrzeć wysadzone w powietrze synagogi na Starym Mieście i wielki antyczny cmentarz na Górze Oliwnej, traktowany teraz jak kamieniołom. Wywożono stąd ciężarówkami kamienie nagrobne, najwyraźniej przeznaczone do budowy lub na płyty chodnikowe. Napotkany tam dowódca Palmachu, Dawid Elazar, był niewysokim, ale imponującym i pełnym uroku jugosłowiańskim Żydem, który prawie wcale nie znał angielskiego i w związku z tym nie można mu było zadawać zbyt dociekliwych pytań. Elazar poprowadził Baraka i korespondentów do jednego z posterunków na górze. Barak tłumaczył jego słowa: „Mogliśmy dojść tylko dotąd. Wysyłaliśmy patrole do Dzielnicy Żydowskiej, ale było tam za mało ludzi, żeby utrzymać przejścia otwarte, i musieliśmy się wycofać. Więc dzielnica padła". • W takim razie — powiedział Schreiber — jeśli ten rozejm doprowadzi do zawarcia pokoju, straciliście Stare Miasto na dobre. • Mamy takie powiedzenie: „Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem".

St. John Robley zapytał ostro: —Nie wierzy pan, że ten rozejm się utrzyma? Elazar nie spieszył się z odpowiedzią. Wokół stali żołnierze z jego oddziału. W ich oczach widać było szacunek dla dowódcy. —Cóż, sądzę, że odbijemy Stare Miasto — powiedział wolno Dawid Elazar — chociaż muszę przyznać, że jeszcze nie wiem, jak ani kiedy. Dopóki nie zapadły ciemności, Barak obwoził korespondentów po licznych miejscach walk w oblężonej Jerozolimie, gdzie rozmawiali z wciąż trwającymi w pogotowiu dowódcami. Kiedy zawrócili do „Króla Dawida", pociski ze Starego Miasta żeglowały czerwonymi, ognistymi łukami nad Jerozolimą, wywołując głośne eksplozje i mnóstwo pożarów. Korespondentom chyba podobały się te pirotechniczne popisy. 102 • Przed rozejmem Arabowie finiszują z wielkim hukiem, nieprawdaż? — powiedział Schreiber. • Urządzają niezły pokaz — rzekł Robley — chociaż pożytku z tego niewiele. W hotelu, za opuszczonymi żaluzjami, czekała już znakomita kolacja, wziąwszy pod uwagę trudności wynikające z oblężenia. Oficerowie sztabowi, którzy przyłączyli się do nich, byli w świetnych humorach, ponieważ otrzymali informację, że arabski kontratak został krwawo odparty. Kolacja przekształciła się w swobodny, podsycany winem przegląd wojennych wydarzeń. Korespondenci zasypywali oficerów pytaniami i robili notatki. Uniesieni euforią Izraelczycy prześcigali się w opowieściach o swych bojowych czynach. Ciągnęło się to przez kilka godzin z kilkoma drobnymi potknięciami w kwestii tajemnicy wojskowej, ale Barak zauważył,

że dziennikarze są tym wszystkim tak bardzo zaabsorbowani, iż nawet nie interweniował. Było już bardzo późno, gdy rozmowy się skończyły, i mógł się wymknąć, aby pojechać do Abu Ghosz. • Haderech szelanu (droga jest nasza) — odpowiedział na pytanie wartownika w ciemnym przejeździe, prowadzącym do znajdującego się w opuszczonym klasztorze dowództwa. Był to ustalony na tę noc odzew. Kiedy wszedł do sklepionej kamiennej sali, trzej znajdujący się tam oficerowie, zobaczywszy go, przerwali rozmowę, sprawiając wrażenie dziwnie zakłopotanych. • Zew, ty tutaj? Ma ha'injan? — spytał jego niegdysiejszy dowódca batalionu. • Pułkownik Stone prosił, żebym tu przyjechał i spotkał się z nim, ale zatrzymano mnie. Jeśli uciął sobie drzemkę, nie budźcie go. Dowódca batalionu wziął go za ramię: —

Ty nie będziesz przeszkadzał pułkownikowi Stone'owi.

Zaprowadził Baraka do małego pomieszczenia, gdzie na podłodze, w blasku świecy, leżało owinięte białym kocem ciało. Uniósł skraj koca. Twarz należała do Mickeya Marcusa. Miał zamknięte oczy, a w jego rysach był zimny spokój. Barak zadrżał, wstrząśnięty. Nie potrafił wymówić słowa. —Wyszedł na spacer poza obręb obozu, najwyraźniej owinięty w ten koc. Nikt nie wie dokładnie, kiedy ani dlaczego — głos dowódcy batalionu zadrżał. — Jakieś pół godziny temu ktoś usłyszał strzał i wyszedł, aby sprawdzić, co się stało. Leżał na ziemi w tym kocu, z przestrzeloną piersią. 103 • Jak? Przez kogo? Snajper? Aż tutaj?

• A jak inaczej? — dowódca rozłożył ręce w dramatycznym geście. — Zginął. Zajrzał do nich inny oficer. • Przyjechała karetka. Lekarz czeka na dole, w Abu Ghosz. • Za późno na lekarzy — powiedział dowódca. Barak szedł za noszami aż do karetki i spoglądał za nią, dopóki nie zniknęła, zjeżdżając w dół szutrówką. Kiedy włócząc się bez celu, wszedł wreszcie na teren obozu, gwiazdy już blakły na niebie koloru indygo. • Mi szam? — pytanie zabrzmiało bardzo chłopięco i nerwowo, szarzejący świt ukazał wyprężoną sylwetkę z bronią. • Haderech szelanu — odpowiedział Barak, przełykając suche łkanie, a potem dodał bezdźwięcznie: — Ach, Boże, Mickey, Mickey, droga jest nasza. W kilka godzin później nastąpił rozejm. Rozpoczęło się miesięczne zawieszenie broni. Zanim dobiegło końca, Ziemia Święta znalazła się na skraju kolejnej wojny domowej, tym razem pomiędzy Żydami a Żydami. 6

Trafiła kosa na kamień

Po dziesięciu ciepłych czerwcowych dniach rozejmu mieszkanie Baraka nabierało wyglądu. Odziany jedynie w wypłowiałe szorty i tenisówki na

nogach, z ramieniem już wyjętym z gipsowego opatrunku, chociaż wciąż jeszcze sztywnym i krzywym, Barak wprawiał szyby w okna, z zadowoleniem wykonując takie odprężające, bezmyślne prace. Nachama wyszła po zakupy, Noah poszedł do swego przedszkola i w domu panowała cisza. Po tygodniu ciężkiej pracy razem z Nachamą przywrócili tu niegdysiejszy porządek, jakby nigdy nie było wojny, chociaż telefon pozostał głuchy, woda płynęła tylko od czasu do czasu, a gaz w kuchence pojawił się dopiero dzisiejszego ranka. Prąd był nadal jedynie przez dwie godziny dziennie, ale,świece i lampy naftowe wysyłały nocą rozproszone światło, odpowiednie dla ich drugiego miodowego miesiąca we własnym mieszkaniu i własnym łóżku. Rozległo się pukanie do drzwi i żołnierz podał pisemny rozkaz, na którego widok Barak aż jęknął. Kiedy w płaszczu kąpielowym wyszedł z łazienki, na jego biurku leżała zarżnięta kaczka z zakrwawionymi piórami, a w kuchni Nachama trzaskała garnkami i śpiewała znaną z dzieciństwa arabską piosenkę, co świadczyło o tym, iż była bardzo zadowolona. — Skąd ty to masz, do wszystkich diabłów? — zapytał, wywijając martwym ptakiem trzymanym za nogi. 105 • Nieważne! Świeżo zabita. Dziś wieczorem świętujemy, motek. • Co świętujemy? • Gaz w kuchence, ot co! Barak odłożył kaczkę i pokazał Nachamie rozkaz. • Aj! Przecież on obiecał! Obiecał ci dwa tygodnie! • Wiem, i zawsze dotrzymuje słowa. Ale będę musiał się dowiedzieć, o

co chodzi. • L'Azazel\ — Wrzuciła garnek do zlewu. — Czemu kazałam ją zarżnąć? Żywa kaczka nie psuje się. Na razie Noah mógłby się z nią bawić. • Ale wtedy nie pozwoliłby ci jej zabić. Nazwałby ją Joszua albo Icchak i nie dałby ci jej dotknąć! • No tak. Niewątpliwie. Cóż, w takim razie pójdzie do zamrażalnika Blumsteinów! — Wszyscy mieszkańcy tego domu zazdrościli sąsiadce, której amerykańscy kuzyni przywieźli kiedyś lodówkę. — Ale nie pozwól mu oszukać nas na te dwa tygodnie, słyszysz? Wracaj zaraz do domu! Zamiast nadłożyć drogi w celu uniknięcia ostrzału artylerii przeciwlotniczej, samolot przeleciał z warkotem nad fortecą w Latrun, a młody pilot wskazał w dół na włóczących się tam i z powrotem na pół rozebranych legionistów. — Bardzo zadowoleni, że nie muszą walczyć, no nie? — zawołał, przekrzykując hałas silnika. — Tak samo, jak my! Na cudownie zielonych polach Ajjalonu, po obu stronach niewidzialnej linii podziału, arabscy i żydowscy rolnicy pochylali się nad swoją pracą. Spokojnie pełzały traktory. Mały samolocik chwiał się i podskakiwał, przy morskim wietrze schodząc do lądowania w północnej części Tel Awiwu. Przed niskim budynkiem lotniska powitał przechodzącego Baraka krępy, barczysty mężczyzna w płaszczu, krawacie i filcowym kapeluszu, jedzący grubą kanapkę z papierowej torebki: • Co jest, ważniaku, nie gadasz z cywilami? • Sam! Czyżbyś emigrował? To bardzo rozsądnie! — Pasternak tylko

się roześmiał i ugrył kanapkę. — Gadaj, Sam, dokąd jedziesz, i to właśnie teraz? Pasternak zniżył głos i odpowiedział, żując: — Do Pragi. Samodzielne zadanie. Zew, otwiera się czeski rynek broni. Nadprodukcja meserszmitów, czołgów, dział, karabinów maszyno wych, strzelb, amunicji! Teraz możemy mieć wszystko, za co będziemy mogli zapłacić i co uda nam się wywieźć. 106 Ponieważ Pasternakowie byli czeskimi Żydami i Sam w podziemiu zajmował się handlem bronią, w jego misji nie było nic zaskakującego. —Ale co z embargiem? A warunki rozejmu? Nie możemy tego wwieźć do kraju. Pasternak powiedział z niewesołym uśmiechem: • Nie, oczywiście, że nie możemy. Arabowie sprowadzają uzbrojenie całymi tonami, ponieważ obserwatorzy ONZ nie mogą kontrolować wszystkich ich granic linii brzegowych, ale ci zagraniczni węszyciele obsiedli nas jak muchy, czyż nie tak? — Na jego twarzy o masywnych szczękach pojawił się dawny wyraz lisiej przebiegłości. — Ale czasami Żydowi uda się znaleźć jakiś sposób, hę? A Ty?! Myślałem, że jesteś na urlopie. • Jestem. B.G. kazał mi tu przylecieć samolotem, Bóg jedyny wie, po co. • Ja wiem, po co. • Więc mi powiedz! Pasternak wsunął ramię pod skrzywiony łokieć Baraka i odciągnął go na bok.

• Nie wspominał nic o Beginie? • O Beginie? Ani słowa. Menachem Begin, zadziorny prawicowy przeciwnik polityczny Ben Guriona, stał na czele Irgun Cwai Leumi, Zjednoczonych Sił Narodowych, będących prawicową frakcją syjonizmu. —Więc tak, ludzie Begina kupili w Ameryce jedną z tych dużych, starych łodzi desantowych i w Marsylii naładowali ją po brzegi francuską bronią. Właśnie teraz zbliża się do naszych brzegów i wkrótce zacznie się wyładunek. Ale kto ma dostać to uzbrojenie? Armia czy Irgun? Właśnie to się dzieje, Zewi, i ostrzegam cię, że to bomba zegarowa. Powodzenia! Stary Człowiek siedział przy biurku, zgarbiony nad herbatą i ciastem, a podmuch wentylatora rozwiewał mu pasemka siwych włosów. —W końcu Amerykanie zajęli się sprawą Marcusa — powiedział bez żadnych wstępów. — Wszystko się wydało, ich gazety robią wokół tego wielki szum; chcą go pochować z wszystkimi wojskowymi honorami. Pogrzeb w West Point, wielka uroczystość. Zasłużył sobie na to. Prawdziwy bohater. Mosze Dajan będzie towarzyszył ciału, ale ja nadal próbuję wynająć w Europie samolot do przewozu trumny. To takie drogie! I jeszcze ubezpieczenie! Coś okropnego! — Ben Gurion westchnął 107 głęboko, napił się herbaty i z przebiegłą miną kogoś dobrze poinformowanego mówił dalej: • Cóż, to wszystko jest bardzo smutne. Wiesz, co się stało naprawdę? • Tak, kula snajpera. Ben Gurion powoli pokręcił głową.

• Bobbe-mysel Gdyby ten biedny facet, Mickey, znał chociaż trochę hebrajski, żyłby do tej pory. — Zamilkł, by móc napawać się zaskoczeniem Baraka. — Ci palmachowcy w Abu Ghosz późną nocą wydali dla niego wielkie przyjęcie. Świętowali otwarcie drogi, rozejm, przerwanie oblężenia i tak dalej. Wiesz, że lubił sobie wypić, i sądzę, iż sobie nie żałował! Musiał wyjść w tym białym kocu, żeby sobie ulżyć. W każdym razie natknął się na wartownika, świeżego rekruta, nie mówiącego ani słowa po angielsku. Kiedy biedny Mickey nie umiał powiedzieć haderech szelanu ani wytłumaczyć mu, kim jest, ten młody głupiec strzelił i zabił go. Myślał, że to arabski szpieg, ponieważ Mickey był okryty czymś białym. A potem, kiedy ten dzieciak dowiedział się, co zrobił, próbował popełnić samobójstwo. • Nie! — Barak poczuł zawrót głowy i zrobiło mu się niedobrze. — Zabity przez wartownika! • Tak. Naturalnie, to wielka tajemnica. Trzymamy się historii ze snajperem. Ponieważ angielszczyzna Dajana nie jest zbyt dobra, polecisz z nim do West Point, kiedy załatwimy samolot. To jeszcze trochę potrwa. Barak pomyślał, że to dlatego został wezwany i że przynajmniej raz ten wszystkowiedzący Pasternak był w błędzie. Kolacja z kaczką jeszcze może się odbyć, i to przyniosło mu ulgę. Jednakże Ben Gurion odsunął tacę z nakryciem na bok, złożył ręce na biurku i w nagłej zmianie nastroju jego twarz zapałała wściekłością: —Zew, czy wiesz, że stoimy w obliczu wojny domowej i że może ona wybuchnąć w ciągu najbliższych paru godzin?

;

Barak był przyzwyczajony do melodramatycznego stylu Starego

Człowieka, ale chociaż już go uprzedzono, był wstrząśnięty. • Panie premierze, co się dzieje i gdzie? {Punkt dla Pasternaka!) Ben Gurion uniósł pulchną dłoń. • Zaraz usłyszysz. Tworzą sztab kryzysowy. Ty będziesz protokółował. —Panie premierze, proszę wybaczyć, ale powiedział pan, że dwa tygodnie i Nachama... Stary Człowiek przerwał mu: —Wiem, wiem, co powiedziałem. To jest krytyczna sytuacja. 108 Kiedy Ben Gurion powiedział sześciu oficerom wchodzącym w skład sztabu kryzysowego o łodzi desantowej, wszyscy byli najwyraźniej zaskoczeni i zmartwieni. Pierwszym, który przerwał głębokie milczenie, był dowódca Palmachu, Jigal Allon. Dobiegając trzydziestki, z gęstymi, kręconymi włosami i wyrazistą, opaloną chłopską twarzą, wyglądał młodziej od Baraka. • Panie premierze, od jak dawna rząd wie o/ tej łodzi? • Od kilku dni prowadzę w tej sprawie negocjacje z Irgunem. Od chwili, kiedy powiedział mi o tym wspaniały pan Begin. — Ben Gurion zirytował się. Allon nie należał do jego ulubieńców, pozbawiony skrupułów elitarny Palmach wywodził się głównie z kibuców znajdujących się zdecydowanie na lewo od jego własnej partii socjalistycznej. — Musiałem utrzymać tę sprawę w absolutnej tajemnicy, stanowi ona bowiem skandaliczne pogwałcenie warunków rozejmu. Sądziłem, że moglibyśmy spróbować rozładować to cichcem, ale oni są niemożliwi! Ciągle zmieniają warunki, nie można zawrzeć żadnego porozumienia... Pykając fajkę, wszedł pułkownik Jadin. Jego wysokie czoło pokrywały

zmarszczki. —W porządku. Mam pełny obraz sytuacji od znajdujących się na miejscu oficerów wywiadu. Przedstawiony przez niego raport wywołał konsternację. Z barki zakotwiczonej w zatoce niedaleko Netanii już zabrano ogromne ilości ładunku, a ludzie z Irgunu, stanowiący załogę „Altaleny" — (taką bowiem nazwę jej nadali), lub ci, którzy przybyli, aby pomóc w wyładunku broni, ignorowali wszelkie rozkazy armii i rządu. —Ale zapewniam pana, panie premierze, że wojsko odcięło wybrzeże. Ustawiliśmy blokady na drogach i z całą pewnością od tej chwili żadna broń nie opuści plaży. — Ben Gurion ponurym kiwnięciem głowy wyraził aprobatę. Pułkownik Jadin mówił dalej. — Tym niemniej muszę dodać, iż jednostki wojska, lojalne wobec Irgunu, zaczęły opuszczać wyznaczone im stanowiska i kierować się w stronę plaży. Oficerowie spojrzeli po sobie, a przywódca Palmachu, Allon, odezwał się z całym spokojem: • Należy załatwić tę sprawę. Czego naprawdę żąda Irgun, panie premierze, jakie są pańskie minimalne warunki i w jaki sposób można zlikwidować dzielącą was przepaść? • Barka wraz ładunkiem musi być przekazana armii lub zostanie skonfiskowana siłą — zgrzytnął Ben Gurion. — I nic więcej. 109 W przeciwieństwie do Allona, pułkownik Jadin mówił wolno i z powagą. • Panie premierze, a jeśli Irgun spróbuje siłą przebić się z plaży? • Wtedy rozkażę panu na ogień odpowiedzieć ogniem! — Pięść Ben Guriona spadła z hukiem na biurko. — W kraju może istnieć tylko

jedna siła zbrojna i rząd musi mieć nad nią kontrolę!!! W tych dwóch kwestiach nie mogę pójść na żaden kompromis. Irgun podpisał porozumienie, iż włączy swe oddziały do armii, czyż nie tak? Ludzie z Irgunu, którzy opuszczają swoje stanowiska, są dezerterami! • Panie premierze — powiedział Barak — oddziały wojska na plaży mogą nie posłuchać rozkazu strzelania do innych żydowskich chłopców. Być może Irgun właśnie na to liczy. • Zew ma rację — przytaknął przywódca Palmachu. — Istnieje taka możliwość, i to bardzo poważna. Ben Gurion wykrzywił się gniewnie do Baraka, a potem, zmrużywszy oczy, rozejrzał się wokoło i ryknął: — Panowie, czy wszyscy chcecie mi powiedzieć, że ten rząd nie potrafi sobie poradzić z potencjalnym zbrojnym buntem?! Z wojną domową? Że w siłach obronnych Izraela nie ma żołnierzy, którzy podporządkowaliby się moim rozkazom? Pułkownik Jadin spokojnie zaciągnął się dymem z fajki. — Panie premierze — powiedział, wypuszczając chmurę szarego dymu — wyślijmy na tę plażę Mosze Dajana. Mosze Dajan dowodził lekkim batalionem w nowej brygdzie pancernej, stacjonującej pod Tel Awiwem. W gruncie rzeczy był to batalion pancerny jedynie z nazwy, ponieważ w jego skład wchodziło zbiorowisko dżipów i półciężarówek wzmocnionych stalowymi blachami i zdolnych jedynie do partyzanckich wypadów, jako że siła ogniowa batalionu ograniczała się do moździerzy i zamocowanych na pojazdach karabinów maszynowych. Niemniej jednak wyraz „pancerna'' dodawał jej prestiżu i żołnierze rywalizowali ze sobą o przynależność do „komandosów Dajana". Mosze Dajan chętnie przyjął

Benny'ego Lurię, chłopaka z jego własnego moszawu, a w czasie pospiesznej i nieformalnej rekrutacji, jaka nastąpiła w okresie rozejmu, Benny przyprowadził ze sobąDon Kichota. Sam był już wówczas dowódcą plutonu dzięki swym umiejętnościom lub protekcji Dajana, a może po trosze z obu względów. — Wiesz co? — powiedział, wracając ze zbiórki, podczas której wydawano rozkazy, i wchodząc do niskiego, dusznego namiotu, w którym 110 Don Kichot czyścił swój karabin. — Pełny alarm bitewny, przygotowanie do jutrzejszej akcji. • Czemu? Dokąd jedziemy? • Do wsi Witkina. • Gdzie to jest? • To nadmorski moszaw na północ od Netanii. • Wybrzeże? Czemu wybrzeże? Czyżby się spodziewali nieoczekiwanego lądowania Arabów? • To wszystko, co wiem. • To wiesz niewiele. —Wiem to, co mi mówią. To wszystko, co ty i ja musimy wiedzieć. Następnego dnia batalion z klekotaniem ciężarówek przejechał obok moszawu i zatrzymał się na skraju opadającej ku morzu stromizny. —Spójrz tylko, to jest barka desantowa — powiedział Don Kichot, mrużąc oczy, aby lepiej przyjrzeć się ogromnemu zakotwiczonemu statkowi, pomalowanemu w maskujące kolory. — Setki takich widziałem w porcie w Neapolu. Ale właściwie co ona tu robi? Ze swojej półciężarówki mogli obserwować całą scenę na brzegu, gdzie

ustawione półkolem wojsko otaczało plażę w pobliżu „Altaleny". W wytyczonych przez żołnierzy granicach dziesiątki niemal nagich mężczyzn poruszających się po chwiejnym, pontonowym moście wynosiły z barki duże skrzynie, podczas gdy inni, brodząc ku brzegowi, wynosili kontrabandę na głowach. Piętrzącą się na plaży broń ładowano na ciężarówki pilnowane przez ludzi z Irgunu, którzy różnili się od wojska tylko tym, że stali z wycelowanymi w nie gotowymi do strzału karabinami. W przenośnym odbiorniku Benny'ego dał się słyszeć znany, energiczny głos Dajana: • Batalion, natarcie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. • No to ruszamy — powiedział Benny. Opancerzone pojazdy ostrożnie zaczęły zjeżdżać po skarpie. Ludzie na plaży przestali się poruszać, ustały kłótnie, rozładowywacze oderwali się od pracy i wszyscy stanęli nieruchom*o, spoglądając na zbliżające się pojazdy. • Dobra, Jossi. Kiedy osiągniemy plażę, zajmiemy pozycje pomiędzy wojskiem i tymi facetami z Irgunu. Zrozumiałeś? • Benny, co my robimy? Ochraniamy naszych własnych żołnierzy? • Oni są z miejscowej brygady Aleksandrom, my stanowimy posiłki. 111 • Ale co my mamy przeciwko Irgunowi? Mówię ci, że ich bojownicy w Dzielnicy Żydowskiej byli w porządku. • Ach, to wszystko polityka! Bardzo skomplikowana. Po ubitym piasku na skraju plaży nadjeżdżał otwarty gazik. • Ach, teraz robi się ciekawie! — krzyknął Benny. — Tamten to burmistrz Netanii, i popatrz tam, widzisz tego niskiego faceta w białej

koszuli i okularach, który właśnie wysiada z samochodu? To Menachem Begin. • Ten mały facet? Wygląda na nauczyciela, czy jakoś tak. • To płomienny mówca i bojownik. Irgun to Begin. Teraz zacznie się zabawa. Mały okularnik w białej koszuli potruchtał pontonowym mostem na barkę, z której po długiej chwili wrócił na brzeg, aby rozpocząć gwałtowną kłótnię z burmistrzem i grupą oficerów. To powtarzało się w kółko. Mijały godziny. Żołnierze po obu stronach odpoczywali. Słońce zachodziło i Kichot zrobił się śpiący. • To wszystko nie ma sensu. Gadanie, gadanie, gadanie — powiedział. — Benny, przecież wiesz, że nie będziemy walczyć z naszymi własnymi ludźmi. • Posłuchaj, przecież znasz Dajana. Jeśli każe nam strzelać, będziemy strzelać. Kichot ziewnął, potem jeszcze raz, przykucnął i zasnął z głową opartą na kolanach. Obudziła go strzelanina. Otrząsnął się jak kot, chwycił karabin i padł plackiem obok Benny'ego Lurii, który leżał płasko na ziemi, z okiem na muszce opartego na trójnogu karabinu maszynowego. Było już niemal ciemno. • Benny, co się dzieje? • Nie słyszysz? Nie wiem, kto zaczął ani kiedy, ale uważaj, bo to poważne! Komandosi Dajana strzelali tak, jak ich wyszkolono, z pozycji leżącej lub z opancerzonych samochodów. Strzały z plaży padały sporadycznie, ale górą gwizdały kule i przelatywały z jękiem. Idący wzdłuż niewielkiego

wzniesienia Mosze Dajan podszedł do Kichota, który strzelał z karabinu stojąc. • Ej, ty, kładź się! — Nawet w tym mglistym zmierzchu nie można się było pomylić co do głosu i czarnej opaski na oku. • Leżąc nie widzę zbyt dobrze — Kichot próbował przekrzyczeć huk wystrzałów. 112 Dajan uderzył go w ramię: —

Leżeć, dzieciaku! — I poszedł dalej.

Kichot osunął się obok Benny'ego Lurii, ładującego swój karabin maszynowy. • Ty! — wrzasnął. — Czy to nie śmieszne, żeby w ten sposób rządzić krajem? • Taaa, boki zrywać! — krzyknął Benny. Kiedy wymiana ognia ucichła i odważyli się usiąść, dostrzegli poruszający się cień barki i usłyszeli zgrzytanie ciężkiego łańcucha, podnoszącego kotwicę. Znajdujący się nadal w kwaterze w Ramat Gan Zew Barak prawie nie spał, próbując śledzić i notować kolejne etapy kryzysu. Przez całą noc wojskowa korweta płynęła wzdłuż wybrzeża za „Altaleną", a obaj kapitanowie kłócili się przy użyciu krótkofalówki i po angielsku, ponieważ obaj byli oficerami rezerwy amerykańskiej marynarki wojennej. Barak bardzo się starał, żeby zanotować całą ich dysputę, stanowiącą mieszaninę pogróżek i prowokacji wyrażanych w skomplikowanym marynarskim żargonie. Tuż przed wschodem słońca „Altaleną" dotarła do nabrzeża w Tel Awiwie i rzuciła kotwicę

niedaleko nadmorskiego hotelu „Dan". Jednocześnie zaczęły mnożyć się doniesienia o maszerujących w stronę Tel Awiwu oddziałach Irgunu. Wczesnym rankiem, podczas zebrania zupełnie wykończonych członków sztabu kryzysowego, Ben Gurion zaczął od ostrej nagany pod adresem szefa operacji morskich, rudobrodego młodzieńca w golfie, za to, iż korweta nie przechwyciła i nie zajęła barki desantowej. Zwracając się do pozostałych oficerów, zażądał natychmiastowego planu unieszkodliwienia lub zniszczenia barki w wypadku, gdyby jej załoga nie chciała się poddać. • Panie premierze — zauważył Jigal Allon charakterystycznym dla siebie kostycznym tonem, w którym pobrzmiewała pogróżka — jeden strzał z trzycalowej haubicy mógłby od razu roznieść w proch tę barkę. To bezsilna, wystawiona na cel skorupa. • Skorupa pełna broni — powiedział pułkownik Jadin. — Jeden pocisk może wysadzić ją w powietrze i zabić wszystkich na pokładzie. Powściągnąwszy gniew, Ben Gurion odezwał się spokojniejszym już głosem: — Na razie jeszcze nikt o tym nie mówi. Jaki jest stosunek sił w Tel Awiwie? 113 • Bardzo niekorzystny — powiedział Jadin. — Jak pan wie, jest to miasto Irgunu i trzeba więcej czasu, żeby dotarły tam nasze oddziały. • Zew, zajmiesz się prasą zagraniczną — Ben Gurion zwrócił się do Baraka. — Cały świat będzie obserwował tę aferę. Cały wielki świat! Przygotuj

oświadczenie

rządowe;

ostrożne,

dyskretne,

ale

zdecydowane! Powiedz, że rząd izraelski nie będzie tolerował tego skandalicznego pogwałcenia rozejmu. Załogę barki stanowią dysydenci

i terroryści. Barka zostanie przechwycona, a broń przekazana Narodom Zjednoczonym i tak dalej. A teraz, panowie, jakie macie pomysły? Barak poszedł do cichego kąta i skupił się nad oświadczeniem. Kiedy zaniósł je Ben Gurionowi, Stary Człowiek siedział w swoim małym prywatnym gabinecie, dyskutując z głównym kwatermistrzem i dwoma cywilami z przemysłu odzieżowego na temat kroju nowego umundurowania dla wojska. Jego biurko i znajdujące się w gabinecie krzesła udrapowane były wzorami bluz i spodni. • Nie podobają mi się te wyłogi — stwierdził, wpatrując się przez okulary w porozkładane wokół fragmenty odzieży. • I gdzie w tym jest wojskowa elegancja? Ach, Zew, masz już to oświadczenie? Przejrzał szkic Baraka, wykreślając niektóre słowa i dodając inne. —Świetnie, świetnie, zanieś to do biura prasowego, każ rozpowszechnić i informuj mnie, co dalej. I te guziki też mi się nie podobają. Ile by kosztowały guziki metalowe? Ranny ptaszek, St. John Robley z „Reutera", dostrzegł ze swego okna w hotelu „Dan'' zaskakujący widok wpływającej do portu barki desantowej i posuwającej się jej śladem korwety. Ubrał się pospiesznie, chwycił lornetkę i zszedł do restauracji z wychodzącym na morze tarasem. Zamówił kawę i obserwował, jak barka zatrzymuje się z dala od lądu, zamiast dopłynąć do nabrzeża i rzucić trap. Przez lornetkę mógł dostrzec załogę, sygnalizującą zebranym na nabrzeżu żołnierzom z Irgunu, że barka natrafiła na przeszkodę i osiadła na mieliźnie. Wkrótce potem pojawił się Zew Barak z aktówką pod pachą: • O, witam pana.

• Dzień dobry, majorze. Co tam robi ta barka desantowa? Zew umieścił w hotelowym hallu Jael Lurię z plikiem powielonych oświadczeń rządowych dla korespondentów, ale to było podobne do tego 114 upartego Anglika, żeby czatować tutaj z lornetką. Barak wyciągnął z aktówki jeden egzemplarz oświadczenia: —

Właściwie to wszystko wyjaśnia.

Robley szybko przebiegł oczyma dwie strony dokumentu. • Komunikat rządowy. Delikatna sprawa. Dlaczego „Altalena"? Co to znaczy? • To pseudonim literacki Żabotyńskiego, pierwszego przywódcy rewizjonistycznego syjonizmu, twórcy i bożyszcza Irgunu. • Ci faceci z Irgunu są bardzo porywczy, co? —

To patrioci, proszę pana. Wkrótce wszystko się wyjaśni.

Restauracja wypełniła się dziennikarzami, zaciekawionymi Izraelczykami i obserwatorami z ONZ z niebieskimi opaskami na rękawach. Na osiadłej na mieliźnie barce wrzały gorączkowe działania, podczas gdy na plaży pojawiało się coraz więcej ludzi z Irgunu, a nad wznoszącym się nad nimi nabrzeżu grupowały się oddziały wojskowe. — Wie pan co, majorze Barak? — powiedział St. John Robley, wskazując na tę zbrojną łamigłówkę. — W Ziemi Świętej jest znowu Anno Domini 70. Kiedy Tytus zdobył Jerozolimę, wy, Żydzi, rzucaliście się sobie do gardeł. Zaczęto krzyczeć w kilku językach: „Już płyną!" Od barki oderwała się łódź desantowa. Z ciężkim ładunkiem skrzyń i karabinów maszynowych, a także grupą przykucniętych, uzbrojonych

mężczyzn, poruszała się bardzo wolno. W restauracji ucichły rozmowy. Narastało napięcie. — Barak, niewątpliwie wy, Żydzi, staliście się żołnierzami — ciągnął dalej Robley z lornetką utkwioną w zbliżającą się łódź — i to jest niezwykłe. Ale jednak zastanawiam się, czy naprawdę można wam powierzyć broń. Wpatrzony w łódź Barak słuchał tylko jednym uchem. • Nie jestem pewien, co pan ma na myśli. • Mam na myśli to, że karabiny służą do walki. Nie powinny się stać głośniejszą formą talmudycznych dyskusji. • Mógłby mi pan pożyczyć swoją lornetkę? — Barak przyjrzał się dokładnie podpływającej łodzi. — Bardzo panu dziękuję. — Oddał lornetkę i pospiesznie opuścił taras. Zbiegł po schodach i ruszył w kierunku pomieszczenia ze schowkami, wychodzącego na plażę. Dowódcą łodzi był jego stary przyjaciel ze skautowskich czasów, Żulu Lewi. 115 Mający bardzo ciemną karnację Lewi grał kiedyś w szkolnej burlesce kanibala z kością w nosie i od tej pory nosił przydomek „Żulu". Lewi pracował jako kierownik hotelu i był zapaleńcem z Irgunu, stojącym blisko Menachema Begina. Barak wymyślił sobie, że istnieje bardzo niewielka szansa ugaszenia tego pożaru, jeśli spróbuje przemówić Żulu do rozumu i za jego pośrednictwem dotrzeć również do jego niełatwego dowódcy. Oznaczało to pokonanie ziemi niczyjej, obejmującej pas piachu pomiędzy karabinami armii i Irgunu. Nikt nie miał powodu, żeby do niego strzelać, ale zawsze mógł się znaleźć jakiś nadgorliwy głupek. Kiedy

wyszedł z hotelu i wolno ruszył po opustoszałej plaży, myślał ze smutkiem o losie Mickeya Marcusa i krzyczał przez złożone przy ustach dłonie: —Żulu! Żulu! To ja, Barak! Ma niszma? (Co nowego?) Lewi obejrzał się, zobaczył go, uśmiechnął się i dał znak, żeby się zbliżył. • Zew! Przychodzisz od Ben Guriona? • W pewnym sensie tak. • To gdzie masz białą flagę? — Rozładowujący łódź mężczyźni wybuchnęli chrapliwym śmiechem. Z dziko płonącymi oczami Lewi szorstko przytulił Baraka. — Cieszę się, że cię widzę! Zew, możesz powiedzieć swojemu szefowi, że w Marsylii czekają na nas jeszcze cztery ładunki tego żelastwa. Jeszcze cztery! Irgun sprowadza więcej broni, a do tego i lepszej, niż ta, w którą udało mu się zaopatrzyć tę całą armię żydowskich maminsynków! • Posłuchaj, Żulu, to się nie uda. Nie może. Jeśli się spokojnie poddacie, będzie jeszcze można zapobiec całej tej szalonej awanturze. Na czele sztabu zajmującego się tym kryzysem stoi Jigal Allon i on ściągnie tutaj działa. • Ha ha! — śmiech Żulu zabrzmiał niezbyt pewnie. — To bluff! • Żulu, czy ty znasz Jigala Allona? • Na Boga, Zew! — wybuchnął Lewi. — Kto zebrał w Ameryce pieniądze na tę barkę? Kto negocjował zakup tych gór francuskiego uzbrojenia? Ten drań Ben Gurion żąda rzeczy niemożliwych, odrzucił wszelki kompromis i teraz... Nagle nad wodą zagrzmiały angielskie słowa: Mówi kapitan ,Jdtaleny'' Za chwilę z pokładu tego historycznego obiektu Menachem Begin przemówi do mieszkańców Tel Awiwu i całego Izraela...

—No to już — powiedział Żulu, poklepując Baraka po ramieniu. — Posłuchaj, a potem powiedz swemu zakutemu premierowi, że został przechytrzony i sprawiliśmy mu lanie. 116 • Za dziesięć minut spotkanie gabinetu. — Ben Gurion był w swoim biurze tylko z Barakiem. — Opowiedz mi o swoich wrażeniach. Jak to tam wygląda? • Niedobrze. Kiedy odjeżdżałem, Begin był przy magnetofonie, namawiając wszystkich w Tel Awiwie do pomocy w wyładunku broni, a na pokładzie ustawiano coraz więcej karabinów. • Czy wyładowali coś jeszcze na brzeg? • Nic poza pierwszą łodzią, ale opuszczali na wodę kilka następnych. • I to wszystko przy przyglądających się obserwatorach ONZ i korpusie prasowym! • Tak, balkony hotelowe są zapchane ludźmi z ONZ, fotografami, kamerzystami z kronik... Ben Gurion zapadł się głębiej w fotelu, opierając na biurku zaciśnięte pięści. —To bunt, inspirowany i prowadzony przez polityków. Jeśli się go nie zdusi, zniszczy państwo. — Wstał. — Zaczekaj tutaj, Zew. Barak, sam w małym nieprzytulnym gabinecie, zagapił się na ścianę nad zarzuconym papierami biurkiem. Spoglądał z niej Teodor Herzl, wiedeński ojciec syjonizmu: czarna, falująca, kwadratowa broda, rozkazujące, ciemne oczy, nieustające ciche wyzwanie: Jeśli czegoś naprawdę chcecie, wówczas nie jest to tylko marzenie. Obok portretu wisiało marzenie, z którego wola

uczyniła fakt — nakreślony atramentem na mapie mandatowej Palestyny kontur Izraela, cały pokryty wojennymi i politycznymi malunkami: czerwononiebieskimi planami bitew, grubymi, zielonymi liniami przerwania ognia na różnych frontach. Zmęczony i zdesperowany Barak położył głowę na biurku, opierając ją na źle zagojonym ramieniu. Nigdy nie był optymistą co do ryzykownego nowego Państwa Żydowskiego, w którym żył i które kochał, a teraz czuł, jak mało stabilne jest to państwo. Zgodnie z własną autoanalizą, główny problem niegdysiejszego Wolfganga Berkowitza, a obecnie Izraelczyka Zewa Baraka, tkwił w tym, iż wciąż jeszcze był na tyle Europejczykiem, aby dostrzegać także inne punkty widzenia. Begin niezupełnie się mylił, a Ben Gurionowi daleko było do całkowitej racji. Stanowili parę wschodnioeuropejskich polityków z getta, walczących ze sobą o maleńki, zagrożony, nowy kraj. Po dziewiętnastu wiekach rozproszenia Żydzi wrócili do domu. Państwo Żydowskie, marzenie Herzla, istniało dopiero od pięciu tygodni i kiedy wróg pukał do jego bram, Żydzi trzymali Żydów na celownikach. Tego 117 było mu już za wiele. Niech Ben Gurion zajmie się tym tak samo, jak zajmował się guzikami do mundurów. Na biurku odezwał się brzęczyk. Barak poszedł do biura rządu i zapukał. • Wejdź! —Premier siedział przy stole w otoczeniu ośmiu syjonistów, w średnim wieku lub starszych. Oprócz rabina w czarnym garniturze i krawacie pozostali ubrani byli w koszule z rozpiętymi kołnierzykami. Barak znał ich wszystkich. Niektórzy bez uśmiechu skinęli mu głowami. W pokoju panowała ciężka atmosfera. Na wszystkich ściągniętych,

bladych twarzach wokół stołu, oprócz Ben Guriona, malowały się smutek, strach i złe przeczucia. • Nasz poczciwy pan Begin po prostu oszalał — wychrypiał wojowniczo

jak zwykle rumiany

Ben Gurion. — Właśnie

zastanawiamy się, czy Allon ma wykorzystać haubice, jeśli sytuacja nadal będzie się pogarszała. W takim przypadku, Zew, zajmiesz się prasą już bez dalszych kontaktów ze mną. Zrozumiałeś? Znasz obraz sytuacji. • Tak, panie premierze. Zanim, wychodząc, zamknął za sobą drzwi, usłyszał, jak Ben Gurion mówi: „Musimy mieć jasność, że podj ę c ie akcji oznacza zabijanie Żydów. Jeśli taka będzie decyzja rządu tymczasowego, to dobrze, ale żądam głosowania, i to teraz..." Wracając na wybrzeże, Barak musiał manewrować dżipem pomiędzy trąbiącymi samochodami i ludźmi spieszącymi w przeciwnym kierunku. Policjant powiedział mu, że trwa ewakuacja mieszkańców z terenów przylegających do wybrzeża. Barak widział mnóstwo żołnierzy przepychających się wśród tłumu pod prąd i w kierunku plaży; byli to dezerterzy Irgunu z armii, spieszący do walki o tę przeklętą, załadowaną bronią desantową barkę. Kiedy bez żadnego uprzedzenia nad całym portem rozpętało się pandemonium strzelaniny, tarasowi gapie wycofali się na czworakach do restauracji. Kelnerzy i restauracyjni goście rzucili się na podłogę. Saul Schreiber, reporter z Los Angeles Times, przyłączył się do siedzącego przy stoliku St. Johna Robleya i obaj, nie ruszając się z krzeseł, obserwowali, jak druga, ciężko obładowana łódź płynie zygzakiem wśród wzbijanych przez karabinowe kule fontann wody. Zobaczyli, jak łódź z przechyłem

zatrzymała się na przybrzeżnej płyciźnie, jak jej załoga odpowiada ogniem na ogień i jak ludzi znajdujący się na plaży śpieszą z pomocą, brodząc po wodzie i wyciągając z łodzi rannych. 118 • To najfantastyczniejszy spektakl, jaki widziałem w życiu — zauważył Anglik. — A zajmowałem się już wieloma wojnami. • Brat przeciwko bratu — powiedział smutno Schreiber. — Czyste szaleństwo. Strzelanina osłabła. Ludzie leżący na restauracyjnej posadzce zaczęli podnosić się z głupimi minami i otrzepywać z kurzu. Broń pozostała w opuszczonej, na pół zatopionej łodzi. Słońce już się chyliło ku zachodowi, rzucając na morze długą poświatę, kiedy do sali wszedł porucznik i powiedział głośno: —

Panowie, rzecznik prasowy rządu jest już w drodze.

Dziennikarze i obserwatorzy ONZ znów opuścili taras i zgromadzili się w środku. —Cóż, pewnie major Barak będzie miał dla nas jakieś mocne wiadomości — powiedział Schreiber do Robleya, ale zamiast Baraka pojawiła się Jael Luria w obcisłym mundurze i świeżym makijażu. Posłała im promienny, porozumiewawczy uśmiech, więc Schreiber przepchnął się do niej i pomógł wejść na krzesło. Jael, początkowo zacinając się i stopniowo nabierając pewności siebie, zaczęła czytać z kartki. Siły Obronne Izraela oświadczają, iż w celu ewakuacji rannych okręt .Altalena'' poprosił o zawieszenie broni i prośba ta została spełniona. Obecnie negocjowane jest pokojowe zakończenie kryzysu. W żadnych okolicznościach nielegalnie sprowadzona broń nie zostanie wpuszczona na teren Izraela, co

stanowiłoby pogwałcenie warunków rozejmu i poleceń rządowych. Ze wszystkich stron posypały się pytania, ale dziewczyna krzyknęła z bezsilnym gestem: —To wszystko, co mam. Już niedługo major Zew Barak udzieli szczegółowych informacji. Schreiber rzucił się w pogoń za znikającą Jael. Major Barak sprytnie wykołował prasę przy pomocy tej seksownej blondynki, ale ona musi wiedzieć o wiele więcej i może żydowskiemu reporterowi uda się coś z niej wydobyć. Nie było jej jednak ani w hallu, ani w cichej alejce przed hotelem. Zniknęła. Cholera! Jael jeszcze nigdy nie widziała ulic Tel Awiwu tak opustoszałych i mimo sporadycznych karabinowych strzałów tak cichych. Przy nowej, prymitywnej blokadzie z beczek po ropie, wzniesionej w pobliżu Czerwonego Domu, zatrzymali ją uzbrojeni ludzie z Irgunu w cywilnych ubraniach. 119 Jeden z nich, podobny do jej brata Benny'ego, szorstko zażądał okazania papierów. Legitymując się pod groźbą karabinu, Jael miała bardzo dziwne uczucie. Ci faceci żartowali między sobą w jej własnym, hebrajskim żargonie wojskowym, jednocześnie traktując ją, jakby była Arabką. Człowiek z Irgunu zwrócił jej dokumenty z przyjaznym uśmiechem, którego nie odwzajemniła. Wracając spiesznie do Czerwonego Domu, natknęła się przed budynkiem szkoły na pluton rozbrojonych żołnierzy, pilnowanych przez innych z karabinami maszynowymi. Jeden z więźniów pomachał do niej ręką: —Ej tam, Jael — krzyknął po angielsku — jestem aresztowany!

Wszyscy jesteśmy! Po chwili rozpoznała brata Don Kichota, Leopolda, który w przeciwieństwie do swych stojących z minami szubieniczników towarzyszy wydawał się być w zaskakująco dobrym humorze. —Hej tam! — krzyknęła. — Co się stało? Uzbrojony wartownik, stropiony i zirytowany tą angielską gadaniną, warknął na nią, ale Jael nie zwracała na niego uwagi. • Zrobiliście coś złego? • Odmówiliśmy strzelania! Ja pierwszy powiedziałem, że nie będę. Rzuciłem karabin na ziemię, a potem zrobił to cały pluton. Powiedziałem, że nie przyjechałem do Palestyny, żeby zabijać Żydów; wystarczająco dużo zabitych Żydów widziałem w Polsce. • Asur l'dabe! (Nie gadać!) — warknął strażnik. Drzwi szkoły otworzyła wystraszona kobieta. Strażnicy zaczęli wprowadzać więźniów do środka. • Powiedz Jossiemu! — zawołał Leopold. • Dobrze! —

Do zobaczenia w Los Angeles! —krzyknął, znikając za drzwiami.

Grzechot strzałów ponownie przerwał ciszę. Tym razem odezwało się również dudnienie armaty. Przemykając pod ścianami domów, Jael dostała się na nabrzeże. Kiedy ostrożnie rzuciła okiem na port, z przerażenia zrobiło się jej niedobrze. Barka stała w ogniu. Ludzie z załogi spuszczali tratwy, skakali przez burtę lub schodzili po linach i sieciach. Na maszcie powiewała wystrzępiona biała flaga, niemal niewidoczna wśród dymu i tańczących płomieni. —O Boże! — krzyknęła mimowolnie. — Koniec z nami! Koniec

z Izraelem! Koniec z syjonizmem! Wszystko się skończyło. 120 Barak pomyślał, że to najlepsza kaczka, jaką jadł w życiu, a Nachama bardzo się starała, żeby wyglądać pięknie. A może był to efekt światła rzucanego przez palące się świece? Noah pożarł dwie porcje jak małe tygrysiątko i zasnął przy stole. Nachama zaniosła go do łóżka, a Barak westchnął z zadowoleniem! Co za uczta! Znakomita kolacja, śliczna żona, wspaniały dzieciak, przytulny dom, cudowne scrironienie przed melancholią wywołaną awanturą z „Altaleną" i jej całodziennymi reperkusjami. Kryzys skończył się tak szybko, jak wybuchł; trzeba o nim zapomnieć. Dzisiaj uniknięto najgorszego, wojny domowej nie będzie. Pytanie: powiedzieć Nachamie czy nie powiedzieć o zbliżającej się podróży do Ameryki? Jeśli zrobi to teraz, zaczną się kłopoty, mogące zaszkodzić zapowiadającym się nocnym rozkoszom. Z drugiej strony jednak, kiedy tylko będzie musiał wyjechać, i tak zacznie się ostre przesłuchanie: „Ach tak?" Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej? — Czas na wiadomości — powiedziała Nachama, wmaszerowując do pokoju i włączając odbiornik na baterie. Na początku podano informację, iż Begin polecił swym oddziałom, by powróciły na wyznaczone stanowiska i podporządkowały się rozkazom dowództwa armii. Bezpośredni cytat z jego przemówienia w rozgłośni Irgunu: Nie podejmiemy bratobójczej wojny, naszym wrogiem nie jest armia izraelska, tylko Arabowie... — Nachama z aprobatą skinęła głową. Jak większość Marokańczyków dobrze znających Arabów, była cichą zwolenniczką Irgunu. W tym momencie Zew podjął decyzję, że na razie nic jej nie powie. Po co psuć urok kolacji z kaczką? Sprzątając ze stołu,

Nachama uśmiechała się, a w jej oczach odbijały się płomyki świec. • Miałeś ciężki dzień, Zewi. Zaraz do łóżka. • Oczywiście, motek. Z ostatniego ustępu felietonu St. Johna Robleya dla „Reutera", analizującego sprawę „Altaleny". ...Naturalnie rząd Ben Guriona miał zdecydowaną przewagę sił i wyszedł z tego zwycięsko, ale pan Begin stworzył martyrologię i legendę. Jako ostatni opuścił płonący okręt i trzeba go było stamtąd wyciągnąć siłą. Następnie postąpił zgodnie z wymaganiem chwili, nakazując oddziałom Irgunu powrót na wyznaczone stanowiska i podporządkowanie się rozkazom armii Ben Guriona. W ten sposób uniknął wojny domowej i był jedynym człowiekiem w Izraelu, który mógł to zrobić. Jeśli zwycięstwo przypadło Dawidowi Ben Gurionowi, laury należą się Menachemowi Beginowi. W tym momencie trafiła kosa na kamień. 7

Ameryka

• Statua Wolności — starając się przekrzyczeć huk silników, pilot wskazywał w dół na małą zieloną figurkę z podniesionym ramieniem, znajdującą się na wyspie wśród połyskujących wód portu zatłoczonego wolno płynącymi statkami. • Wiem — powiedział Barak.

Cóż to za wspaniały widok te wysokie, ogromnie wysokie wieżowce Manhattanu pomiędzy dwiema skrzącymi się rzekami, i to jakimi rzekami! W porównaniu z nimi Jordan sączył się po kropelce i nawet Dunaj był tylko strumieniem. Ameryka! Przez głośnik umieszczony w kabinie pilota dobiegł trzeszczący głos: Jeden-sześć-pięć Jig Baker, zezwolenie na ładowanie. Przedstawiciele urzędu imigracyjnego i celnicy oczekują z wszystkimi potrzebnymi dokumentami. Przekaż generałowi Dajanowi. Stop. W smrodliwym luku bagażowym samolotu Mosze Dajan spał na materacu rozłożonym obok owiniętej flagą trumny, przymocowanej do pierścieni służących do unieruchamiania koni wyścigowych. W kabinie pilota również cuchnęło stajnią. Był to jedyny osiągalny samolot, i to za horrendalne stawki czarterowe i ubezpieczeniowe. Zew Barak mógł tylko żywić nadzieję, że po wylądowaniu izraelska eskorta zabitego Amerykanina nie będzie rozsiewała zbyt silnej woni końskiego nawozu. 122 • Mosze, schodzimy do lądowania. — Barak dotknął ramienia Dajana. Zdrowe oko otworzyło się, jasne teraz i czujne. — Dokumenty wjazdowe zostały już załatwione. • Znakomicie — Dajan kiwnął głową, ziewnął i spojrzał na zegarek. — Długi lot. Samolot wylądował i po chwili kołowania zatrzymał się. Przez otwarty luk słońce zalało wnętrze kadłuba, kiedy trzej młodzi oficerowie w mundurach ozdobionych dystynkcjami, ostrzyżeni na jeża i wyprostowani jak struny wskoczyli do środka i zasalutowali Izraelczykom. Z szacunkiem zdjęli flagę z trumny. Dwaj z nich nakryli ją ogromnym gwiaździstym

sztandarem, a trzeci złożył Gwiazdę Dawida i oddał ją Barakowi. Na polu startowym pod dużymi izraelskimi i amerykańskimi flagami trzepocącymi na silnym wietrze stał długi rząd czarnych limuzyn. Gwardia honorowa składająca się z policjantów w paradnych błękitach — Barak ocenił, że była ich co najmniej setka — zasalutowała sprężyście, kiedy wynoszono trumnę z samolotu, ponieważ Mickey Marcus był kiedyś nowojorskim komisarzem do spraw zakładów karnych. Dajan i Barak także otrzymali zbiorowy salut, wyłoniwszy się z samolotu w swych krzykliwych odświętnych mundurach, na rozkaz B.G. w ciągu jednej nocy wydumanych przez telawiwskich krawców, ku rozbawionemu niesmakowi Dajana: ciemnozielone żakiety z epoletami i złotymi guzikami, obszyte galonem czarne berety i błyszczące oficerskie pasy z koalicyjką. Za nimi jeden z oficerów niósł ich bagaże. Siwowłosy pułkownik zbliżywszy się, zasalutował i przywitał się z nimi. —Pani Marcus chciałaby, żeby pojechał z nią adiutant pułkownika Marcusa. Generale — zwrócił się do Dajana — uczyni mi pan honor, jadąc moim samochodem. Siedząca z tyłu prowadzącej limuzyny ładna kobieta po czterdziestce, o surowej twarzy, w czarnym kostiumie i dużym czarnym słomkowym kapeluszu wyciągnęła do Baraka rękę. —Pan jest Zew — powiedziała oschle, kiedy wstawał. — Mąż pisał mi o panu. — Jej utkwione we flagę spojrzenie było takie zimne, że pominął to milczeniem. Kondukt uformował się i ruszył z zapalonymi przednimi światłami przez obstawione gapiami ulice Brooklynu do wielkiej, zatłoczonej ludźmi synagogi. Po krótkich modłach pogrzebowych, odprawionych przez ubranego

na niebiesko rabina i asystujący mu chór w bieli, kondukt przejechał 123 powoli przez słynny most Brookliński, znany Barakowi z filmów i albumów, i obok ustawionych przed ratuszem trybun, na których stali szeregami dygnitarze z kapeluszami przyciśniętymi do serca. Łopotały następne flagi, salutowali kolejni policjanci, a także oddziały żołnierzy i marynarzy. Przez cały ten czas wdowa milczała, nie uroniwszy ani jednej łzy. Barak wciąż miał w uszach warczenie silników samolotowych, poza tym był zdumiony i porażony ogromem tego wszystkiego: synagogi, potężnych mostów, rzeki, nie kończących się ciągów drapaczy chmur. Zdumiewała go cała ta uroczysta

pompa,

przypominająca kronikę z pogrzebu prezydenta

Roosevelta. I to wszystko dla biednego pułkownika Stone'a! Sześćdziesiąt limuzyn przejechało szerokim nabrzeżem Hudsonu do West Point. Pani Marcus nie odzywała się, zwróciwszy bladą twarz ku rzece. Pomimo wszystkich tych nowości i pięknej soczystej zieleni doliny Hudsonu, Barak musiał walczyć z nachodzącą go drzemką, ponieważ niewiele spał od wylotu z Izraela i przebył kilka stref czasowych. Rektor Akademii, wspaniały trzygwiazdkowy generał, czekał przed drzwiami imponującej kaplicy, mając po bokach dwóch cywilów: wysokiego, posępnego byłego sekretarza skarbu, Henry'ego Morgenthaua, i niskiego, pewnego siebie burmistrza Nowego Jorku, Deweya. Pani Marcus odezwała się tylko po to, żeby powiedzieć Barakowi, kim oni są, i znów zamilkła. Koledzy z roku Marcusa z West Point, wszyscy pułkownicy lub generałowie w pełnym umundurowaniu i przy medalach, ponieśli trumnę na miejsce pochówku. Bardzo starając się, by nie dopuścić do drżenia głosu, Barak przeczytał głośno memoriał pochwalny od armii izraelskiej i telegram

kondolencyjny od Ben Guriona dla wdowy. Następnie stojący obok niego Dajan wygłosił krótką mowę po hebrajsku, którą Barak przetłumaczył poważnemu zgromadzeniu. I tak został pożegnany Mickey Marcus, który zginął tylko dlatego, że nocą wyszedł w Abu Ghosz, żeby się wysikać i nie znał hebrajskiego. Jakże mądrze postąpił Stary Człowiek, ukrywając prawdę! Amerykanie chcieli oddać honory bohaterowi wojny, a nie użalać się nad ofiarą izraelskiego bałaganu. I kto by powiedział — pomyślał Barak, kiedy trumna zapadała się w ziemię przy ostrych dźwiękach trąbki sygnałówki i powtarzanym przez echo huku salwy z dwunastu dział — że, bałagan czy nie, to pożegnanie bohatera nie było prawdziwe? Tak, obecność burmistrza była sprytnym pociągnięciem politycznym; był jednym z kandydatów w kampanii wyborczej, a Nowy Jork miał duży 124 elektorat żydowski. Truman też nie był głupcem, przysyłając tu członka słynnego żydowskiego gabinetu Roosevelta. Ale to wszystko nie umniejszało chwały pułkownika Stone'a. Zginął w boju jako amerykański ochotnik w żydowskiej bitwie o Palestynę. Śmierć była śmiercią niezależnie od tego, jak przyszła. Pani Marcus siedziała, patrząc prosto przed siebie i trzymając na kolanach złożony amerykański sztandar, kiedy kondukt ruszył wzdłuż Hudsonu z powrotem na południe. • Posłuchaj, Zew — powiedziała nagle — gdybyś chciał, mógłbyś mi pomóc. • Co tylko pani każe. • Dziękuję. Żona jednego z najlepszych przyjaciół Marcusa jest

przewodniczącą nowojorskiej Hadassy*. Dzisiaj urządzają spotkanie towarzyskie bogatych fundatorek w celu zebrania niezbędnych pieniędzy dla szpitala w Jerozolimie. Zgodziłam się wziąć udział jako gość honorowy, zanim... — umilkła, zagryzając wargi. — Cóż, nie mogę tam pójść. Zdają sobie z tego sprawę, ale nie mogę odwołać spotkania, jest już za późno. Czy poszedłbyś tam i przeczytał telegram od Ben Guriona i memoriał? I może byś powiedział jeszcze parę słów? Bogate fundatorki... Zew Barak honorowym żebrakiem... • Oczywiście, że to zrobię, pani Marcus. • Emma. — Dotknęła go lodowatą ręką. — Jesteś bardzo miły. To będzie zebranie samych kwok, żadnego mężczyzny w zasięgu wzroku. Jesteś pewien, że dasz sobie radę? • No cóż, w wojsku od czasu do czasu otrzymujemy takie trudne zadania. Uśmiechnęła się chłodno i z przymusem. • Mickey cię lubił. Już wiem, dlaczego. Barak zaryzykował. • Emmo, czy mógłbym coś powiedzieć? Podniosła na niego błyszczące oczy i skinęła głową. • Pułkownik Marcus kiedyś recytował mi Ruperta Brooke'a ...gdzieś tam jest zakątek obcej ziemi, gdzie wiecznie żyje Anglia. • Mickey zawsze recytował jakieś wiersze. — Jej oczy złagodniały. — Tak, bardzo to lubił. • Emmo, jest taki zakątek w West Point, gdzie wiecznie żyje Izrael.

Hadassa — założona w 1912 r. amerykańska kobieca organizacja syjonistyczna. 125 Zacisnęła wargi i nie rozpłakała się, tylko wskazała leżący na siedzeniu niebiesko-biały sztandar i wyciągnęła rękę, aby go jej podał. Kiedy wysiadała z samochodu przed wysokim blokiem znajdującym się po zachodniej stronie Central Parku, tuliła do siebie oba sztandary. Od czasów swego wiedeńskiego dzieciństwa Barak uwielbiał wszelkie rodzaje ciastek z kremem, ale ogromne torty na spotkaniu towarzyskim były dla niego nowością. W Izraelu dwa takie wystarczyłyby na duże przyjęcie weselne, ale tutaj było dziesięć tortów dla dwudziestu wystrojonych kobiet w modnych, dużych kapeluszach. Szczupłe czy tęgie, żarłocznie pochłaniały ciasta, rozmawiając przyciszonymi głosami i nieśmiało popatrując na przystojnego izraelskiego oficera, który stojąc przy oknie, łakomie zajadał swój duży kawałek tortu i spoglądał z podziwem na wspaniały zielony prostokąt parku, otoczony poszarpaną linią wieżowców. Jedna ze starszych kobiet, pulchna, lecz przystojna, z siwymi pasmami włosów pod podobnym do huzarskiego kapeluszem z piórami, uśmiechała się do niego bez przerwy. Kiedy nieśmiało odwzajemnił ten uśmiech, natychmiast podeszła, posuwając się niemal truchtem. • A więc jednak mnie poznajesz! Widziałeś tylko zdjęcia. • Czy... czy to ciocia Lydia? • Lydia Barkowe. Wolfgang, to ja! Oczywiście chciałam powiedzieć: Zew. Roześmiała się, chwyciła go za rękę i szybko pocałowała w policzek.

• To dopiero była niespodzianka, kiedy Emma zadzwoniła, że tyją dziś zastąpisz! Wiesz, twój ojciec jest u nas. Zabieram cię do domu na kolację. • Nie wiedziałem, że mój ojciec mieszka z tobą, ciociu Lydio. Sądziłem, że misja wynajmuje jakiś dom w pobliżu siedziby ONZ. • Tak, ale odwiedzał nas, żeby choć na chwilę się wyrwać z Lakę Success. Ma się dobrze. Wuj będzie zachwycony, kiedy cię zobaczy. Moje dzieciaki też, wszyscy są teraz w domu. Co ja mówię, dzieciaki! Jeden jest już ojcem, drugi ma dwadzieścia jeden lat, a trzecia siedemnaście. — Spojrzała na niego z błyskiem w oku. — Wiesz, wyglądasz wprost porywająco. Kobiety usiadły na składanych krzesłach, żeby wysłuchać jego wystąpienia. Ich przewodnicząca, korpulentna dama w dopasowanym kostiumie, przedstawiła Baraka w kilku krótkich, pełnych podniecenia słowach. Najwyraźniej była zachwycona, podobnie jak reszta tych wpatrujących się w niego błyszczącymi oczami matron, że ten przystojny 126 wojskowy rozjaśnił swą obecnością ponure kwestarskie zebranie. Siedząca w pierwszym rzędzie ciotka uśmiechała się do niego szeroko. Już dawno nie był tak zażenowany, ani nie czuł się tak chłopaczkowato i głupio. Ale to uczucie minęło, kiedy czytając memoriał, zobaczył, jak oczy kobiet zaciągają się mgłą smutku. Był tak wzruszony, że postanowił powiedzieć coś o Marcusie, o froncie jerozolimskim i o tym, jak „Birmańska Droga" przerwała oblężenie. Mówił o wszystkim, co przyszło mu na myśl. Spostrzegł, że opowiada o całej tej wojnie, o rozejmie, o niebezpiecznej geografii Izraela i bohaterstwie żołnierzy zarówno w czasie zwycięstwa, jak i w godzinie

klęski. Słyszał stłumione okrzyki, kiedy zaczął opowiadać o marszu nie wyćwiczonych imigrantów z Cypru prosto w ogień pod Latrun. Doszedłszy do wniosku, że trwa to już zbyt długo, przerwał niezręcznie i niespodziewanie i zdumiał się, kiedy kobiety z głośnym aplauzem poderwały się z krzeseł. —A teraz cię stąd zabieram — powiedziała ciotka Lydia, podchodząc do niego i obejmując go mocno. — Wspaniale. Kiedy wyjdziemy, przewodnicząca zacznie im grzebać po kieszeniach, ale nie będzie musiała sięgać zbyt głęboko. Odstawił swą torbę na tylne siedzenie brązowego cadillaca, równie długiego jak żałobne limuzyny. Wprowadzając go zręcznie w nieprzerwany strumień pojazdów, ciotka odezwała się: • Oczywiście, zaraz po rozmowie z Emmą Marcus zadzwoniłam do twojego ojca. Chce się z tobą spotkać w budynku ONZ, więc cię tam podrzucę i jadę do siebie. Stamtąd jest tylko dwadzieścia minut do naszego domu, a on cię przyprowadzi. Kucharka ma dzisiaj wychodne. Mieliśmy zjeść coś po chińsku, ale wymyślimy co innego. • Ciociu Lydio, może być po chińsku. Nie zawracaj sobie głowy, i tak nie mogę zostać zbyt długo. • Chińszczyzna? Dla takiego gościa, jak ty? Zew Barak? — powiedziała to z uśmiechem, jakby zapowiadała sceniczną wielkość. — Można upiec na węglach jagnięce kotlety. Zawsze trzymam ich całe tony, moi chłopcy są strasznie mięsożerni. Lubisz baraninę? Chyba właśnie to się je na Bliskim Wschodzie? Baraninę? • Tak, ciociu, jemy baraninę. • Nissim w'niflaot! (Cuda niewidy!) — pokrzykiwał ojciec Baraka, prowadząc go wśród rzędów pustych foteli, ustawionych szerokim

półkolem

w

siedzibie

Zgromadzenia

Ogólnego

Narodów

Zjednoczonych nad Lakę 127 Success. Meyer Berkowitz był podobnego wzrostu co Ben Gurion i miał taką samą przysadzistą sylwetkę oraz niesforne siwe włosy — znak firmowy socjalistów. — Cuda i dziwy! Właśnie tutaj siedziałem, Zew, na tym fotelu, kiedy Wenezuela głosowała na „tak'' i w ten sposób osiągnęliśmy dwie trzecie głosów. Usiądź na tym miejscu! Wtedy będziesz mógł powiedzieć swoim wnukom, że to zrobiłeś. Barak od wielu miesięcy nie widział swego gadatliwego ojca i był nieco zawstydzony brakiem cieplejszych uczuć w stosunku do niego. Po jego małżeństwie z Nachamą w rodzinie nastąpiły nieodwracalne zmiany. Usiadł posłusznie, ale nie poczuł żadnego dreszczu ani nie usłyszał wspaniałego akordu historii. Był to tylko fotel w pustej sali. Ojciec jednak postarał się o ten akord, kiedy jego gromki głos odbił się wielokrotnym echem. —Tak, Państwo Żydowskie odrodziło się po dwóch tysiącach lat! Za mojego życia! I siedziałem właśnie tutaj, jako reprezentant tego państwa, chociaż nie jestem tego godzien anim zdatny... — recytował liturgię Jom Kippur* nadając jej starodawny akcent jidysz. Ojciec Baraka był zlepkiem przeciwieństw: dobrze prosperującym handlarzem futer i socjalistycznym doktrynerem, ateistą zachowującym święta i nie jedzącym wieprzowiny, kochającym jidysz hebraistą, który nie chciał hebraizować swego imienia, zwolennikiem egalitaryzmu, nie godzącym się na małżeństwo syna z biedną marokańską dziewczyną. Poza chwilowymi, raniącymi wszystkich kłótniami rodzina traktowała tę niekonsekwencję jako coś całkiem naturalnego.

• Aj, ależ ci Brytyjczycy się pomylili! — powiedział ojciec, wyprowadzając Baraka do hallu. — Cuda i dziwy! W jaki sposób, myśleli sobie — ci przeklęci Żydzi mogą kiedykolwiek uzyskać dwie trzecie głosów za podziałem, jeśli blok sowiecki i arabski będzie głosować przeciw? Tylko Stalin, niech będzie błogosławiona jego pamięć i zatarte jego imię, wpuścił ich w kanał, każąc całej tej zgrai głosować „za''! Cuda niewidy! • Posłuchaj, tato, jakie „cuda niewidy"? Stalin po prostu chce na zawsze pozbyć się Brytyjczyków z Bliskiego Wschodu. Dlatego to zrobił i dlatego dostajemy sowiecką broń z Czechosłowacji. Jom Kippur — Dzień Pojednania, przypadający dziesiątego dnia miesiąca Tiszri, kończący dziesięciodniowy okres pokuty, który rozpoczyna się w żydowski Nowy Rok. 128 — Tak, tak, może on m y ś 1 i, że dlatego tak zrobił — zahuczał ojciec — ale ręka boska czuwała nad nim, oczywiście, jeśli chodzi o słowa. No tak, ciotka Lydia czeka. Ostrzegam cię, że nie jeżdżę cadillakiem. Kiedy trzeszczącym fordem opuszczali Lakę Success, Barak powiedział ojcu, że dowództwo armii natychmiast po zakończeniu rozejmu przygotowuje nową, natychmiastową ofensywę, zakładając, iż Izrael zaakceptuje przedłużenie rozejmu, do którego dążyli Brytyjczycy i Amerykanie, a Arabowie odrzucą tę propozycję. Byłaby to szansa na przejęcie inicjatywy, zanim wróg wykona jakiś ruch, i ustalenie sensownych granic, w ramach których Izrael mógłby się utrzymać przez kilka lat i nabrać oddechu. Ojciec gwałtownie pokręcił głową:

• Ben Gurion popełniłby straszny błąd! Jeszcze większy rozlew krwi, jeszcze więcej zabitych! Pół miliona Żydów nie może pobić siedemdziesięciu milionów Arabów! Naturalnie, jeśli znów zaatakują, powinniśmy się bronić, aż ustalą warunki. • Tato, ich warunki są proste: zginiemy albo odejdziemy. • Chwyć dużo, a nie chwyciłeś — ojciec zacytował Talmud — Chwyć mało, a chwyciłeś, i właśnie o tym zapomniał Begin w tym okropnym bałaganie z „Altaleną". • Czy tutejsze gazety dużo o tym pisały? —Mieliśmy szczęście. Rosjanie przebili sprawę blokadą Berlina. W miarę jak zbliżali się do Great Neck, domy i ogrody stawały się coraz większe i elegantsze. Ford, podskakując, przejechał przez tory kolejowe i ruszył ku przedmieściom. Barak z podziwem oglądał mnożące się przed nim bogate domostwa. —Co za pałace? Czy mieszka tu wielu Żydów? —To szałasy — odpowiedział ojciec. — Stodoły. Rudery. Harry mieszka w Kings Point. Tam dopiero zobaczysz. Znaleźli się na terenie leśnym przypominającym park, gdzie pomiędzy liściastymi drzewami można było dostrzec duże wille. —To jest Kings Point — powiedział Berkowitz. Ford ruszył po żwirowym podjeździe ku białemu domowi z ogromnym kolumnowym portykiem. Pięć błyszczących samochodów — trzy małe kabriolety i dwa czterodrzwiowe cadillaki — nie pozostawiało już zbyt wiele miejsca dla forda, ale auto wcisnęło się pomiędzy brązowego cadillaca ciotki Lydii i wysoki kwitnący żywopłot. Z domu wytoczyła się ciotka Lydia z wujem Harrym, który, z wyjątkiem krótkiej czupryny,

129 bardzo przypominał Meyera. Za nimi pojawili się dwaj synowie i córka. Nastąpiły powitania, uściski, śmiechy i żarty i już wkrótce siedzieli na osłoniętej werandzie, wychodzącej na duży trawnik. Przyglądali się, jak najstarszy syn, Leon, z pomocą swej córki piecze kotleciki, i popijali pełną owoców mocną, brązową mieszankę zwaną „staromodną". Nie przyzwyczajonemu do alkoholu Barakowi na początku poprawił się humor, ale teraz czuł się naprawdę wykończony. Chociaż słońce przeświecało wciąż wśród drzew, marzył o śnie. Great Neck była tak samo gorąca i parna jak Tel Awiw. Drażnił go ciężki mundur. Dom wuja Harry'ego w Kings Point wprowadzał go w zakłopotanie swymi kolumnami jak z „Przeminęło z wiatrem'' i pięcioma automobilami. Barak nie czuł ani śladu zazdrości, ale chciał, by już podano te smacznie pachnące kotleciki i by mógł pójść i gdzieś się położyć. Ciotka Lydia z entuzjazmem opowiadała o jego wystąpieniu podczas spotkania. „To była sensacja! Dzwoniła do mnie Marcie Cohen. Dziewięćdziesiąt trzy tysiące dolarów! Wolfgang! Oczywiście, chciałam powiedzieć, Zew. Czy wiesz, że to trzy razy więcej, niż Golda Meyerson zebrała od tej samej grupy?" Jej młodszy syn spytał Baraka: • Często byłeś w akcji? Nasza wojna po prostu mnie ominęła. Byłem w obozie szkoleniowym dla rekrutów, gotowy do wypłynięcia na Pacyfik, kiedy akurat zrzuciliśmy bombę. • Wiesz, Arthur, w Izraelu jest inaczej. Jesteśmy rozciągnięci wzdłuż wybrzeża i w ogóle cały kraj jest nie większy niż New Jersey. Jeśli tylko ruszysz się dżipem albo wojskową ciężarówką na krótką

przejażdżkę, natychmiast lądujesz w środku walki. Tak, uczestniczyłem w paru akcjach. • Powiedz no, czy dziewczyny naprawdę się biją? — dociekała ciotka Lydia. — Widziałam je na zdjęciach ubrane w mundury. A jeśli złapią je Arabowie? Czy nie byłoby to zbyt okropne? • Ciociu, zazwyczaj są w takich miejscach, gdzie to się nie zdarza. Wiele z nich to sygnalistki. • A co się mówi w Izraelu na temat berlińskiego mostu powietrznego? —

spytał wuj Harry. — Czy sądzicie, że Rosjanie ustąpią?

—To naprawdę paskudna historia — wtrącił się Meyer Berkowitz. —

W ONZ mówi się o trzeciej wojnie światowej.

—Głupota — powiedział wuj. 130 • Harry, Berlin potrzebuje dwadzieścia pięć tysięcy ton żywności dziennie. Amerykanie nie mogą przewieźć aż tyle i teraz mówi się, że Truman ma zamiar wysłać zbrojny konwój przez rosyjskie blokady. Wtedy zobaczymy, kto się wycofa! • Ach, to zupełnie jak z Jerozolimą i Birmańską Drogą! — krzyknęła ciotka Lydia. — Wolfgang, tak fascynująco opowiadałeś o tym. Będziesz musiał to wszystko powtórzyć moim dzieciom. • To chyba Betty do mnie — powiedział młodszy syn, rzucając się do dzwoniącego telefonu. —Halo... tato, to pan Perlman, dzwoni z Los Angeles. Biorąc słuchawkę, wuj Harry wyjaśnił Zewowi: • Dave Perlman, jeden z większych producentów filmowych. Stary

przyjaciel... Cześć, Dave! ...Tak? Tak, Dave. U nas wszystko w porządku. Jeśli tylko mogę coś zrobić, to czemu nie? Tak... — Nastąpiła długa pauza. Wuj Harry spojrzał na Baraka. — Tak się składa, że mój bratanek właśnie tu siedzi. Je z nami kolację. Zaczekaj. — Harry, zakrywając dłonią słuchawkę, zwrócił się do Baraka: —Wolfgang, znasz jakiegoś Izraelczyka nazwiskiem Pasternak? Sam Pasternak? • Pasternak? Oczywiście, że go znam. • Chce z tobą mówić. • Z Los Angeles? — Teraz już całkiem stracił orientację. Pasternak nie był w Pradze? Wuj Harry podał mu słuchawkę, z której natychmiast popłynął gburowaty głos: • Zew! Żyjesz sobie jak król w Kings Point, co? — Żartowniś Pasternak trzeszczał jak mieszarka do cementu. • O co chodzi, Sam? • Byłeś kiedyś w Kalifornii? • Nie, dlaczego? • Tu jest bardzo ładnie. Przyjeżdżaj. • Tak, oczywiście. I co jeszcze? • Słuchaj, mówię poważnie. Wsiadaj do samolotu i przyjeżdżaj. Będę na ciebie czekał na lotnisku w Los Angeles. Powiedz mi tylko, który lot. • Zwariowałeś? Jestem z Dajanem i wracamy tym samym holenderskim czarterem, którym przylecieliśmy. Mam przejąć dowództwo batalionu. Czekamy tylko do jutra, kiedy na pokładzie samolotu znajdzie się ładunek nowych izraelskich banknotów. • Już rozmawiałem z Dajanem. Wszystko w porządku. W biurze

131 naszej misji w Lakę Success jest taka dziewczyna, Bonnie. Załatwi dla ciebie bilet. Tu masz numer jej i mojego telefonu. Barak zanotował podane numery, chcąc uniknąć sprzeczki. • O co chodzi? • Twój wuj ci to powie. — Głos natychmiast stwardniał, przechodząc na hebrajski. — Więcej nie mogę powiedzieć przez telefon, ale jesteś mi tutaj potrzebny. — I znowu po angielsku: — Jak wyglądał pogrzeb? • Bardzo wzruszająco. • Aj, ten nieszczęsny Marcus. A więc miłego lotu. Do sałatki z krewetek zasiedli wokół stojącego na werandzie długiego wiklinowego stołu. Był piątkowy wieczór, ale ciotka Lydia nie zawracała sobie głowy świecami, ani Barak nie oczekiwał tego po niej, chociaż w domu Nachama bardzo skrupulatnie przestrzegała tego rytuału. Wuj Harry powiedział, że Dave Perlman jest imigrantem z Mińska i że zaprzyjaźnili się na płynącym do Ameryki polskim statku. W Nowym Jorku Perlman imał się różnych zajęć i w końcu pojechał do Kalifornii. Po kilku latach, podczas których Harry rozkręcił na dobre stary, rodzinny interes futrzarski, a potem zajął się nieruchom*ościami, Perlman napisał do niego z prośbą o pożyczkę na wyprodukowanie filmu. — Zawsze w niego wierzyłem — powiedział Harry. — Nawet nie chciałem zobaczyć scenariusza, tylko wysłałem pieniądze. Trzydzieści tysięcy. W tamtych czasach to było całkiem sporo. Nakręcił taki filmik, o którym nigdy nie słyszałeś. Western. Powiodło mu się. Potem nakręcił następne. W końcu zwrócił mi wszystko razem z odsetkami. Obecnie jest

tam potęgą. Do tej pory nigdy go o nic nie prosiłem. A teraz powiedziałem, żeby bez zbędnych pytań dał temu facetowi, temu Pasternakowi, dziesięć tysięcy dolarów. I zrobił to, tak po p r o s t u — Harry strzelił palcami. Barak jeszcze nigdy nie jadł tak dużych kotletów jagnięcych, po trzy kostki na porcję. Mięso było soczyste, czerwone wino — wyborne. W końcu zaczął odżywać. • Wujku, znasz Sama Pasternaka? • Nigdy dotąd o nim nie słyszałem. Mamy tu taką grupę; jest w niej kilku z nas. Próbujemy pomagać, jeśli są jakieś problemy z zakupami dla Izraela. Rozumiesz, z tym embargiem na broń i tak dalej. Przewodniczący zadzwonił do mnie i powiedział, że ów Izraelczyk w L.A. potrzebuje tej dziesiątki, więc zadzwoniłem do Dave'a. 132 —Tato — powiedział żonaty syn, radca prawny w handlu nieruchom*oś ciami, mniej więcej w wieku Baraka — musisz być ostrożny co do tego zarządzenia o embargu. Nie narażaj się za bardzo na niebezpieczeństwo. —Jesteśmy ostrożni, Leonie. Barak spytał wuja: — Na co jestem potrzebny Pasternakowi czy Perlmanowi w Los Angeles? Może coś wiesz? Wuj Harry wyszczerzył zęby do ciotki Lydii. • No cóż, Zew, zdaje się, że żona Dave'a organizuje w niedzielę towarzyskie spotkanie Hadassy. Żeby przyciągnąć gości, przyjdzie Berty Grabie. Miał przemawiać Pasternak, ale Marcie Cohen już rozniosła wieści o twoim dzisiejszym sukcesie. Zadzwoniła nawet do Selmy Perlman do L.A., żeby się pochwalić. To stare rywalki w

zbieraniu funduszy. Więc Dave poszedł i poprosił Pasternaka, żeby cię tam ściągnął. Zaznaczył, że powinneś włożyć swój mundur. • Cudności mundur — powiedziała córka. — Arthur, mogę na parę godzin wziąć twój samochód? W moim zepsuły się hamulce. • Przykro mi, ale będzie mi potrzebny. • Myślałam, że będziesz siedział nad swoimi papierami. • Mam randkę z Betty. • Nie proś o mój — uprzedził Leon. — O ósmej trzydzieści muszę pojechać po żonę i syna. Zaczęła się ogólna dyskusja o użytkowaniu samochodów. Wuj Harry z irytacją zaczął mówić o zbyt częstym pożyczaniu jego cadillaca, wywołując tym niezręczne milczenie. Rozmowa przeszła na nowe, najpoczytniejsze książki i sztuki na Broadwayu. Słuchając tego, Barak pomyślał, jak dobrze poinformowanych, eleganckich i pewnych siebie jest troje młodych Barkowe'ów. W Izraelu wszyscy byliby w wojsku, także ten żonaty, padaliby ze zmęczenia i nie troszczyliby się o swoje samochody, których by po prostu nie posiadali. Nie wyrażaliby się tak gładko, nie mieli tak szerokich horyzontów i byliby szczęśliwi, gdyby byli żywi i zdrowi. Nie byliby tak wykształceni. Rzadko lub w ogóle nie dyskutowaliby o polityce międzynarodowej. Barak nie mógł w nich dojrzeć żadnej skazy, a przecież dziwił go ich brak zainteresowania Izraelem. Młodszy syn zagadnął go o udział w wojnie i na tym się skończyło. — To dobre dzieciaki — powiedział Meyer Berkowitz, kiedy wracali do Lakę Success. — Ciężko pracują, mają świetne oceny. Pewnego dnia Leon będzie wielkim prawnikiem. Zauważyłeś, jak bardzo jest do ciebie 133

podobny? Peggy pisze nowelki, drukowano je w periodykach. A ten chłopak, Arthur, jest geniuszem matematycznym, właśnie zdobył stypendium. • Ich chyba Izrael wcale nie obchodzi? — zapytał bez śladu goryczy Barak. • Cóż, mają własne sprawy. • Ale Harry i Lydia są zaangażowani. Meyer Berkowitz wzruszył ramionami. • To inne pokolenie. W maleńkim biurze misji izraelskiej, zapchanym książkami, papierami i cuchnącym płynem do powielacza, odnaleźli Bonnie. Była to pochodząca z Hajfy kobieta około trzydziestki, o kędzierzawych włosach i szybkich ruchach, mówiąca po hebrajsku żargonem. • Cześć, Mosze Dajan zostawił dla pana wiadomość. — Wzięła świstek papieru i zaczęła czytać: Wracamy za trzy dni. Problemy z drukiem waluty.

Pozdrowienia

dla

Sama.

Uważaj

na

hollywoodzkie

gwiazdeczki. — Mam pana odwieźć na lotnisko?—podała Barakowi bilet do Los Angeles. • Ja go zawiozę — powiedział Berkowitz. • Chwała Bogu, jestem tu całkiem sama. Większość drogi na lotnisko La Guardia przebyli w milczeniu, nie dlatego że ojciec i syn nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale ponieważ było tego aż za dużo. Dyplomatyczna i militarna sytuacja Izraela nie nadawała się do samochodowych plotek. Problemy i kłótnie w rodzinie były wciąż takie same i najlepiej pominąć je milczeniem. Berkowitz i jego syn już dawno zgodzili się co do tego, że obsesyjny

snobizm pani Berkowitz, jej nieustanne dążenie do poruszania się wśród niewielkiej elity izraelskiej (urodzonych na miejscu, wywodzących się z drugiej aliji* socjalistów, starych rodów jerozolimskich, obcych dyplomatów) było kaprysem, ale Barak pomyślał, że Meyer na tyle nabrał podobnych upodobań, że teraz nie mógł swobodnie z nim porozmawiać o Nachamie, o jej rodzicach czy nawet Noahu. Kolejnym drażliwym tematem był młodszy brat Zewa, Michael, który z nie wyjaśnionych powodów stał się nagle bardzo pobożny. Najdrażliwszy zaś był romans, który kilka lat temu brzuchaty, niski Meyer miał z sekretarką z jego biura Histadrutu". Historia Alija — żydowska imigracja do Palestyny, druga alija miała miejsce w latach 1905—1914. Histadrut — centrala związków zawodowych ludności żydowskiej w Palestynie, a następnie Powszechna Federacja Pracy Izraela. 134 ta rzuciła cień na całą rodzinę i niemal doprowadziła do jej rozbicia. W tej przykrej sprawie Barak stanął po stronie matki. Uważał, że ojciec za swych wiedeńskich czasów naoglądał się zbyt wielu sztuk Schnitzlera, ponieważ ta kobieta była przysadzista i głupia. Kiedy ukazały się migające światła lotniska, Meyer nagle przerwał milczenie: • Sądzę, że gdybym jak twój wuj wyjechał do Ameryki, na pewno by mi się powiodło. Może mieszkalibyśmy w Kings Point, a ty jeździłbyś cadillakiem kabrioletem. — Roześmiał się ironicznie. — Podczas naszego dzieciństwa w Płońsku, byliśmy chłopcami, Dowi Gruen był moim przyjacielem, a nie Harry'ego. Teraz on jest Dawidem Ben Gurionem, a ja siedzę w Narodach Zjednoczonych, a nie w Kings

Point. • Podoba mi się tak, jak jest — powiedział zmęczony Barak, a przez jego mózg błyskawicznie przesunął się obraz kamienistego zbocza w pobliżu Kastel. Jeszcze raz poczuł gorące, bolesne uderzenie w łokieć. — Niczego nie chciałbym zmienić. Przy wejściu do samolotu Meyer Berkowitz musiał stanąć na palcach, żeby mocno uścisnąć syna. — Zobaczysz matkę wcześniej, niż ja. Powiedz jej, że ją kocham. Pozdrowienia dla Nachamy i mojego wnuka. Szczęśliwego lądowania i uważaj na siebie, jeśli znów będzie wojna. 8

Sam Pasternak

Przez całą drogę do Chicago szalały burze, a przed wylądowaniem samolot krążył jeszcze przez godzinę w gwałtownej, rzęsistej ulewie. Potem już się miało wrażenie, że podróż dopiero się zaczęła i będzie tak trwać bez końca. W życiu Baraka było wiele długich nocy (kiedy na syryjskiej granicy zasadzał się na arabskich szpiegów, chodził po szpitalnym korytarzu podczas porodu Nachamy, ze strzaskanym łokciem cierpiał na łóżku polowego szpitala), ale ta noc wydawała się ze wszystkich najdłuższa. Jak jeden kraj może być aż tak wielki? Nawet nie wiedział, kiedy zasnął, gdy nagle poczuł dotyk częstującej go kawą stewardesy. Samolot leciał

nad zalanymi słońcem górskimi szczytami w śnieżnych czapach. —Czy to Kalifornia? — zapytał, biorąc kawę. Dziewczyna uśmiechnęła się. • To są Góry Skaliste, proszę pana. Kalifornia będzie za jakieś dwie godziny. • A może przypadkiem przelatujemy nad Pasadeną? • Pasadeną? — Spojrzała w okno. — Nie jestem pewna, czy w tym locie. Czemu? • Tylko się zastanawiałem. Stracone marzenia Zewa Baraka o pokoju obejmowały również zrobienie pewnego dnia dyplomu z chemii w Kalifornijskim Instytucie Techno136 logicznym. Pozostał mu jeszcze rok na Uniwersytecie Hebrajskim i kto wie, kiedy to będzie możliwe? Jego ulubiony profesor studiował w Instytucie Kalifornijskim i tak wiele o tym opowiadał, że Barak zaczął sobie wyobrażać tę uczelnię jako rodzaj Akademii Platońskiej, znajdującej się w kwitnących Atenach zwanych Pasadeną. • Skąd ty, do diabła, wytrzasnąłeś ten mundur? — spytał Sam Pasternak przy wyjściu z lotniska, zamykając go w niedźwiedzim uścisku. — Wyglądasz jak portier u „Ritza". • No więc jestem — powiedział Barak. — I co teraz? • Teraz zabierzemy cię do hotelu i weźmiesz prysznic. Chciałbyś wziąć prysznic? • Za prysznic mógłbym się nawet przechrzcie. Od dwóch dni nie wyłażę z tego głupiego przebrania.

• A znasz może Christiana? To całkiem fajny facet. • Christiana? Jakiego Christiana? • Cunninghama. Musisz go poznać. Spec od kontrwywiadu w Urzędzie Służb Strategicznych, a teraz szycha w tej nowej Centralnej Agencji Wywiadowczej... • Słuchaj no, Sam — przerwał mu Barak — co ty tu robisz? Co się stało w Pradze? Po co mnie tutaj przywlokłeś tak naprawdę? Co ja mam wspólnego z wywiadem? • Później. Wierz mi, Chris Cunningham jest naprawdę ważny. Będę całkiem z przodu, w białym lincolnie Perlmana — Pasternak wyszczerzył zęby i zmrużył swe tatarskie oczy. — Mogą tam być inne białe lincolny. W tym siedzi kobieta. Ładna kobieta, w czerwonej sukience. Nie masz nic przeciwko temu? • Lubię czerwone sukienki. Nachama często takie nosi. • Ach, Nachama? Co u niej? • W porządku. • Myślisz, że ci wybaczę kradzież Nachamy? — Pasternak pogroził mu grubym paluchem. — Jeszcze się zemszczę. — Puścił oko i odszedł. Czekając przy śluzie bagażowej Barak wspomniał pierwsze spotkanie z Nachama. Świeżo urlopowany z Afryki Północnej natknął się w ulicznej kafejce na Sama Pasternaka, który z takim samym mrugnięciem opowiedział mu o „najpiękniejszej dziewczynie w Tel Awiwie", kelnerce w ludowej jadłodajni. Szedł z nią na urodziny ich wspólnego kolegi z tej samej klasy 137 w szkole imienia Herzla i namówił Wolfganga, żeby również wpadł na to

przyjęcie. Wystarczyło jedno spojrzenie na kelnerkę i Barak zapomniał o wyjeździe do Tyberiady, gdzie miał się spotkać ze swoją dziewczyną, Tamar. Na tym fatalnym przyjęciu Nachama zauroczyła nie tylko jego. Ta siedemnastoletnia dziewczyna bez żadnego wysiłku ze swej strony wywołała ogólne poruszenie, po prostu chodząc wśród gości w prostej, czerwonej sukience i uśmiechając się. Miała taki wygląd, emanowała takim erotyzmem, a przy tym była tak naturalna, że wszyscy faceci gapili się na nią, a dziewczyny mrużyły oczy, chociaż większość z nich stanowiła uniwersytecką paczkę i ta śniada córka marokańskich imigrantów nie należała do ich towarzystwa. Kiedy następnego dnia Barak wszedł do jadłodajni, w której pracowała, nie była już tak ponętna w fartuchu i chustce na głowie, kiedy w pośpiechu roznosiła dania przygotowane przez rodziców lub zbierała brudne talerze. Jednak on nawet nie zauważył tej różnicy i kiedy posłała mu przelotny, ale ciepły uśmiech powitalny, stało się. W ciągu tych kilku minut rozmowy na przyjęciu ona również została usidlona. ...Pierwszy pocałunek o północy podczas spaceru po telawiwskiej plaży. Okrzyk Nachamy: „No nie, ja z tą swoją słabością do mundurów brytyjskich! Koniec z tym!" Ale to wcale nie był koniec. Oświadczyny na tydzień przed końcem urlopu, bardzo późną nocą, przy stoliku w pustej jadłodajni; jej rodzice sprzątali i udawali, że nie zwracają na nich uwagi, ale bardzo starali się nie przeszkadzać. —A więc kiedy się pobierzemy, Nachamo? Do tej pory żadne z nich nie wspominało o małżeństwie. Słowa te wyrwały się Wolfgangowi Berkowitzowi, zrównoważonemu brytyjskiemu porucznikowi, poważnemu i wielce obiecującemu chemikowi, który stawiał

swoje życie na kartę namiętności. —Wolfgang, ty powiedziałeś „kiedy"? Kiedy? I to wszystko? Chyba jestem zbyt łatwa. Jutro? Żałosny ślub w mieszkaniu marokańskiego rabina, omijające się wzrokiem dwie pary rodziców, w ostatniej chwili przeraźliwe szlochanie jego matki, bo z jej punktu widzenia (dlaczego nie?) — Tamar Rubenfeld, mądra, śliczna córka rektora Uniwersytetu Hebrajskiego, poprzednio profesora w Berlinie, porzucona dla tej... tej kelnerki? A potem upojna podróż poślubna do Aszkelonu... Na stos bagaży spadła jego walizka. 138 Podobnie jak wszystkie pocieszycielki Sama, siedząca za kierownicą kremowego lincolna kobieta w czerwonej sukni była niewątpliwie godna uwagi. Jeśli temu brzydkiemu, krępemu facetowi brakowało czegoś w życiu, to na pewno nie ładnych kobiet. Żył w separacji z żoną, która wyjechała do Londynu, zabierając ze sobą ich dwoje dzieci, kiedy wybuchły zamieszki arabskie po głosowaniu za podziałem, ale mnóstwo atrakcyjnych dam było gotowych go pocieszyć. Ta była w połowie trzydziestki, ufarbowana na blond, elegancko zadbana, chuda, raczej w wyniku diety niż naturalnie szczupła, z dużymi, głodnymi oczyma. • To jest pani Shugar — powiedział Pasternak. — Ellen, to jest Zew. Ellen zajmuje się organizacją spotkania u pani Perlman. • Te dziewczyny są bardzo panem podniecone — powiedziała pani Shugar, rzucając przez ramię żarłoczne spojrzenie na siedzącego z tyłu Baraka. — Podobno jest pan elektryzujący. • Aj, waj — powiedział Barak, kiedy włączała silnik — elektryzujący?

Jeśli się chociaż trochę nie prześpię, przyjdę na zebranie z wyczerpanymi bateriami. • To dopiero jutro po południu — powiedziała pani Shugar. — Będzie pan cudowny. Przez całą drogę do hotelu plotkowała wesoło o tym zebraniu. Berty stanowiła łakomą przynętę, ale dopiero plotki o przystojnym izraelskim oficerze, adiutancie Mickeya Marcusa, zapełniły listę gości, chociaż najniższe zobowiązanie wynosiło tysiąc dolarów. Kiedy lincoln przejeżdżał przez Beverly Hills, Barak przestał słuchać jej paplaniny, ponieważ jego uwagę przyciągnęły stojące ciasno przy sobie rezydencje, ciągnące się wzdłuż wysadzanych palmami ulic: dom farmerski, siedziba w stylu Tudorów, zamek francuski, szwajcarska chatka — wszystkie ogromne, z przystrzyżonymi trawnikami i wymodelowanymi koronami drzew, każda architektonicznie inna i jedna przylegająca ciasno do drugiej. Pomyślał, że plantatorska siedziba wuja Harry'ego w Kings Point tutaj by skarlała, ale przynajmniej wuj, ziewając lub przeciągając się, nie naruszałby cudzego terenu. —Czy wszystko w porządku, Zew? — niespokojnie rzuciła przez ramię pani Shugar. Barak odpowiedział całkiem odruchowo: • Absolutnie. • Och, cudownie! Będzie taka zadowolona! — Wysadziwszy ich 139 przed pozbawionym wszelkiego stylu, zdobnym w różowe stiuki, hotelem, pani Shugar pomachała im palcami. — Nie przejmujcie się, chłopcy! • Kto za to wszystko płaci? — spytał Barak, kiedy weszli do małej willi

wybudowanej wśród rosnących bujnie palm i kwitnących drzew, a potem przeszli do obszernego salonu z kominkiem, barem, fortepianem i masą świeżych kwiatów. • Firma Dave'a Perlmana przez okrągły rok dzierżawi tę willę dla goszczących tu grubych ryb; gwiazd filmowych, dyrektorów i tak dalej. Tak się składa, że teraz jest wolna. A więc? Idź pod ten twój prysznic. • Piorunem — Barak wszedł do łazienki i wyszedł z niej, trzymając czerwony, koronkowy szlafroczek. — To wisiało na prysznicu. • Ta Ellen! — Pasternak wzruszył ramionami i roześmiał się. — Miła dama, ale bardzo roztargniona. Oddam jej to. Barak opadł na krzesło przy stole jadalnym, wziął wielką żółtą gruszkę z pełnej świeżych owoców kryształowej misy i wgryzł się w nią. • Co za owoc! Kalifornia! Sam, bądź ze mną szczery i powiedz, o co tu chodzi? Na co było te dziesięć tysięcy dolarów? • Och, wiesz już o tym? Dobrze, wytłumaczę ci, ale jeśli masz zjeść kolację z Betty Grabie, lepiej się teraz wyśpij. • Kolację z Betty Grabie? Ja? • Nie słuchałeś, co mówiła Ellen? Zgodziłeś się pójść. Małe przyjęcie z kolacją. • My obaj? • Tylko ty. Los Angeles Times zamieścił wielki materiał o pogrzebie Marcusa. Wspomniano o tobie. Jesteś teraz na tapecie! • A ty, dlaczego nie jesteś w Czechosłowacji? • Problemy z transportem. — Pasternak usiadł obok niego i zaczął objadać purpurowe winogrona, miażdżąc i połykając pestki. — Teraz,

kiedy możemy kupić każdą ilość, B.G. polecił rozszerzyć możliwości transportu powietrznego. Nasi ludzie zebrali tutaj sześć wojskowych transportowców typu „Constellation". Mówiło się, że to dla nowych linii panamskich. Te transportowce to olbrzymy. Za jednym zamachem mogą przewieźć dziesięć ton. Dziesięć ton! Ale Departament Stanu zmądrzał i sprawa pękła. Zarząd Lotnictwa Cywilnego, Federalne Biuro Śledcze, Centralna Agencja Wywiadowcza, cło, niebezpieczny ładunek, pogwałcenie embarga, konfiskata dokumentów, konfiskata samolotów — dali nam w kość! Jednak naszym chłopakom udało się przed blokadą odesłać jeden 140 z samolotów do Panamy. Jestem tutaj po to, żeby przemycić go stamtąd do Czechosłowacji. I tutaj zaczyna się rola Christiana Cunninghama. Pieniądze, które dostałem od Perlmana, są na panamskie łapówki. Musiałem je mieć w ręku... pokładasz się na mnie ze zmęczenia. Barak rzeczywistoście drzemał nad zjedzoną do połowy gruszką. • Później się wykąpię. Betty Grabie... Obudź mnie na czas. • B'seder, każę też wyprasować twój śliczny mundur. Jest cały pomięty. Barak wstał i powiedział ziewając: — Sam, powiedz mi coś. Skąd wiedziałeś o „Altalenie", kiedy Jadin i Allon nic nie wiedzieli? Pasternak zmrużył oko, obierając banana. Edward G. Robinson powitał Baraka na ogromnym, wykładanym kamiennymi płytami patio Betty Grabie, przed którym rozciągało się rozjarzone w świetle księżyca Los Angeles.

Cześć. Ani ohajwe Jisroel (kocham Izrael).

Palił długie cygaro i nawet we fraku wyglądał jak grywani przez niego bohaterowie filmów gangsterskich. Barak był zaskoczony hebrajskimi słowami wymówionymi z szerokim amerykańskim akcentem. Robinson ciągnął dalej: • Ani no-sane har-baj kesef. (Dałem dużo pieniędzy). • To bardzo miło — powiedział Barak. Robinson przeszedł na angielski, aby opowiedzieć mu o nauce hebrajskiego, a potem o swej kolekcji obrazów. Mówił dosyć długo, jako że kolacja była spóźniona. Głównym daniem miała być szynka, ale otrzymawszy w ostatniej chwili podniecającą wiadomość, że przyjdzie na kolację ten izraelski major, Betty Grabie kazała podać rostbef. • Mam nadzieję, że tak będzie dobrze — powiedziała i zatrzepotała rzęsami, spoglądając na Baraka dużymi błękitnymi oczyma. Wyglądała olśniewająco w długiej, obcisłej wieczorowej sukni bez ramiączek. • Cóż za wspaniały mundur. Nie możemy się doczekać, żeby posłuchać o Mickeyu Marcusie i „Birmańskiej Drodze". Posadziła go po swojej prawicy. Z rozmów przy stole wywnioskował, iż niemal wszyscy mężczyźni byli producentami filmowymi lub agentami. Wszystkie kobiety były bardzo ładne, chociaż żadna z nich nie dorównywała pani domu, a ich suknie i fryzury wyglądały nieco groteskowo i Barak pomyślał, że to właśnie musi być teraz najmodniejsze w Kalifornii. 141 Upłynęło sporo czasu, zanim uwaga gości skupiła się na nim. Odpowiedział na parę pytań o Marcusa, a potem zarzucono go pytaniami na temat dalszych losów berlińskiego mostu powietrznego, wpływu telewizji na

przemysł filmowy, opowiedzenia się Izraela za Trumanem lub Deweyem, ewentualnego wyniku masakry w Indiach i porównania roli Ameryki i Związku Sowieckiego w wygraniu drugiej wojny światowej. • Możemy tu iść o zakład — powiedział wysoki mężczyzna, nazywanym Shortym, który był agentem Berty Grabie. — Czy Palestyna leży na północ czy na południe od Syrii? • Na południe od Syrii. • Mam u ciebie stówę — ryknął Robinson. Shorty podał mu wyjęty z portfela studolarowy banknot, odgrażając się, że jeszcze tego samego wieczora odbierze go przy remiku. Robinson zwrócił się do Baraka: • Ani no-sane ze 1'Jisroel (Daję to dla Izraela). • To bardzo miło. Następnego dnia Barak w szortach i koszuli z krótkimi rękawami, siedział z panią Perlman w piętrowej, wyłożonej drewnianą boazerią bibliotece, zwanej przez nią, jamąDaye^''. Pokój z balkonem był obstawiony dokoła oprawnymi w skórę kompletnymi wydaniami ogólnie uznanych autorów. Półki uginały się pod ogromnymi albumami o sztuce i bestsellerami, sprawiającymi wrażenie, jakby dopiero opuściły drukarnię. Wszędzie wisiały opatrzone autografami zdjęcia gwiazd filmowych, plakietki i dyplomy wychwalające filantropijną działalność Perlmana. Były tu oprawione w ramki listy od Franklina Roosevelta i Henry'ego Morgenthau z podziękowaniami za udzielone pożyczki wojenne. Dwie statuetki Oscarów w szklanych gablotkach stały po obu stronach specjalnego kompletu pierwszych wydań pism Winstona Churchilla, w okładkach z czerwonego marokinu. Zanim zasiedli przy kawie, by omówić

dzisiejsze zebranie, pani Perlman pokazała mu to wszystko z prawdziwą dumą. • Pieprzyć to wszystko! — Do biblioteki wpadł mężczyzna w czarnym garniturze i takimż filcowym kapeluszu, którym cisnął przez pokój. — Jeśli już czegoś nienawidzę, to rabinów. Jestem cholernie wściekły! • Dave, kochanie — powiedziała pospiesznie jego żona — to jest major Barak. Wiesz, ten z armii izraelskiej. Barak wstał, aby się przywitać. David Perlman natychmiast stał się uprzejmy i wesoły. 142 • Ach, tak, to pan jest tym facetem, który ma wygłosić przemówienie. Miło mi pana poznać. — Znów przybrał złą, ponurą minę. Opalony, korpulentny Perlman z gładko zaczesanymi, szpakowatymi włosami był producentem kosztownych filmów muzycznych. — Jestem tak cholernie wściekły — zwrócił się do żony — że muszę się czegoś napić. • Czy w synagodze był tłok? — nalała wódki ze stojącej na barku na kółkach kryształowej karafki. • Były tylko miejsca stojące. Selma, Sid miał czterdzieści dwa lata. Wiedziałaś o tym? Rabin tak powiedział. Dzieciak! Był łysy i tłusty, więc trudno było zgadnąć, ale miał tylko tyle! Rozpoczął produkcję trzech filmów. Chyba to go zabiło. Chryste, on był w tym mieście kimś! I bach! A ten przeklęty rabin opowiada te wszystkie bzdury, że Sid nie umarł, że żyje w swoich filmach, ple, ple, a stary Sid 1 e ż y t a m w otwartej trumnie, przerażająca kukła w smokingu, upudrowana na centymetr, z zamkniętymi oczami. Selma, w z e s z ł ą sobotę grałem z

Sidem w remika w Hillcrest! • Dave Perlman zaczął obgryzać paznokcie. Żona podała mu szklankę. • Dzięki. Jestem taki cholernie wściekły! — Przepraszam, pani Perlman. — Do pokoju zajrzała pokojówka w wykrochmalonym fartuszku. — Dzwoni pani Shugar. Perlman zapalał długie cygaro. • Kochanie — powiedziała jego żona wstając — nie tak wcześnie. • Do diabła z tym! Jestem strasznie zdenerwowany — pociągnął duży łyk wódki. — Majorze, Sid Feller ani przez jeden dzień w swoim życiu nie był chory. Prawdziwy talent. Bach! Cóż... — Uśmiechnął się szeroko do Baraka. — W Los Angeles Times wydrukowano całkiem interesujący artykuł o pańskim szefie, Marcusie. Prawdziwy bohater, co? Może jeszcze kawy? Albo alkoholu? —Nie, dziękuję. Wspaniały dom. To bardzo miłe z państwa strony, że urządzacie tutaj zebranie. Perlman machnął lekceważąco cygarem. • Żeby być szczerym, ja nie jestem syjonistą. Selma się bawi tymi rzeczami. Interesują mnie żydowskie szpitale i temu podobne. W Yonkers jest dom starców imienia mego ojca, sporo za to zapłaciłem. On jeszcze żyje i miał z tego wielką frajdę. Pański wuj Harry jest syjonistą. Wspaniały facet, pomógł mi na starcie, a ja nie zapominam o takich sprawach. Może posłucham pańskiego wystąpienia. • Mam nadzieję, że tak. 143

—Żydzi chyba powinni mieć swój kraj, bo czemu nie? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ta historia z „Birmańską Drogą'' niemal nadaje się na film. Z Marcusem i tak dalej. Tylko że nikt na widowni nie wie, gdzie naprawdę jest Jerozolima, i gówno ich to obchodzi, tak samo jak Żydzi. W tym tkwi prawdziwy problem. Oczywiście, filmy biblijne to co innego. Weszła pani Perlman ze zmartwioną miną. —- Betty Grabie nie przyjdzie na spotkanie. Perlman z trzaskiem odstawił szklankę, którą właśnie podnosił do ust, aż wyprysnął z niej alkohol. • Co? Kto ci to powiedział? • Dzwonił Shorty Goldfarb. Mówi, że Betty ma grypę. W każdym razie ona odpada. Perlman zerwał się na równe nogi: • Pogadam z Shortym! • Dave, kochanie... • Boże, to już chyba KONIEC! Niech pan sam powie! — Perlman zwrócił się do Baraka. — Zawozimy pana do Grabie, ponieważ najpierw francuski ambasador wykołował ją, a teraz ona wykołowała nas! I czy to nie jest pieprzone miasto? Dobra, zaraz przemielimy jaja Goldfarba!? • Kochanie, błagam, nie przejmuj się tak bardzo. — Pani Perlman widocznie wciąż miała na myśli śmierć Sidneya Fellera.—Świetnie poradzimy sobie bez niej. Mamy majora Baraka. Betty nawet nie jest Żydówką. Ale Perlman już wbiegł przez oszklone drzwi, wrzeszcząc po drodze:

—Nie zrobisz w tym domu nieudanego zebrania! Żona pobiegła za nim do pokoju obok, skąd już dochodziły cholernie wściekłe wrzaski do słuchawki. W tym właśnie momencie pojawił się ziewający, nie ogolony Sam Pasternak. • Zew, właśnie miałem telefon od Dajana. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli zaraz tu przyjdę. • Co znowu? • Drukarz dostarczył ciężarówkę banknotów o jeden dzień wcześniej. Dajan wyjeżdża. • Wyjeżdża? Kiedy wyjeżdża? • Potrzeba kilku godzin na załatwienie formalności. Chyba dzisiaj w nocy. Arabowie sprzeciwiają się przedłużeniu rozejmu i Ben Gurion przysłał mu depeszę, żeby szybko wracał i przejął Komendanturę Jerozolimską. 144 Barak poderwał się z głębokiego, obitego granatową skórą fotela. Żegnaj, pomyśle o odwiedzeniu Instytutu Kalifornijskiego! • Muszę wracać do Nowego Jorku! Sprawdzę loty. • Poczekaj — Pasternak przytrzymał go za ramię. — Już sprawdziłem wszystkie połączenia. Nie zdążysz. • No to zadzwonię do Dajana i powiem mu, żeby zatrzymał samolot. • Zatrzymał samolot? Kiedy ma polecenie B.G., żeby lecieć? • Sam, muszę przejąć dowództwo batalionu. • Ty masz tu dzisiaj przemawiać. Zew, jesteśmy to winni temu Perlmanowi. Dostarczę cię do twojego batalionu może nawet przed

przylotem samolotu Dajana, tego starego holenderskiego grata. • Ty? Jak? • A „Constellation" z Panamy? One latają jak pociski. • Cześć, Sam — Perlman, wszedłszy do pokoju, wziął swą szklankę, dolał do niej wódki i zwrócił się do Baraka: — Goldfarb zaklina się, że Grabie ma czterdzieści stopni gorączki. Może ma, a może nie. Wiem tylko, że gdyby to było przyjęcie z okazji rozdania nagród Akademii Filmowej, pokazałaby się, nawet gdyby była m a r t w a. I odtańczyła dreptaka, gdyby ją nagrodzono. — Jednym haustem opróżnił kieliszek. — Dobra, nie nasza sprawa. Mamy pana. Pan jest milion razy lepszy niż Grabie. Pan jest prawdziwy. Proszę tylko włożyć swój mundur, słyszałem, że damy od tego dostają czterdziestostopniowej gorączki. — Roześmiał się ochryple i zakasłał. Mówiąc jeszcze raz o Marcusie, Zew Barak czuł się jak tańczący niedźwiedź, wykonujący swe sztuczki za marchewkę. Potem otoczyły go kobiety. Ellen Shugar wisiała u jego ramienia z dumną miną posiadaczki i wyjaśniała, że major musi zaraz odlecieć do Waszyngtonu w pilnej, tajnej misji. Dzięki temu męka nie trwała zbyt długo. Dave Perlman odprowadził ich do białego lincolna, w którym już siedział Pasternak. — Wie pan co? Posadzę paru scenarzystów do tej historii o Marcusie. To będzie trudne, ale zainteresował mnie pan. Chrześcijańskich scenarzystów. Żydzi mogą być subiektywni. Ellen Shugar zatrzymała samochód przed wejściem odlotowym linii TWA, rzuciła zakłopotane spojrzenie siedzącemu z tyłu Barakowi, a potem przytuliła i ucałowała Pasternaka: —

Sammy, uważaj na siebie.

Barak dostrzegł staczające się po wychudłym śniadym policzku łzy. 145 • Miła osoba. Trochę smutna — powiedział Pasternak, kiedy weszli do środka. • Ma dwoje marnych dzieciaków. Dziewczyna rozbija się na motocyklach, a chłopak porzucił szkołę i bimba na wszystko. Jej mąż jest przedsiębiorcą budowlanym; roboty ziemne. Byli wierzący, dopóki nie przenieśli się z Long Island do Kalifornii. Załatwię odprawę, a potem spotkamy się przy wejściu do samolotu. Kiedy Barak przepychał się ze swą walizką przez tłum na dworcu lotniczym, nagle usłyszał głośne wołanie: —

Adon Barak! Szalom! (Panie Barak, witam!)

Na pobliskiej ławce, w źle dopasowanym szarym garniturze i wymiętym krawacie siedział Don Kichot! Jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się okazało się, że to nie Kichot, tylko jego brat. Barak po raz ostatni słyszał o nim, kiedy chłopak siedział w wojskowym więzieniu. • Blumenthał, co ty tu, do diabła, robisz? • Właśnie teraz — odpowiedział Leopold szykowną angielszczyzną — czekam na mojego szefa. • A kto to jest? • Szewa Leavis. Barak coś słyszał o sprytnym telawiwskim geszefciarzu o tym nazwisku. —

Jak się tu dostałeś?

Leopold wyjaśnił, że na terenie więzienia poznał Leavisa, którego siostrzeniec był w jego zbuntowanym plutonie. Leavis był irackim Żydem,

który zajmował się wojennymi nadwyżkami uzbrojenia, płacił za nie gotówką i załatwiał obejście embarga i wysyłkę tych rzeczy do Izraela. — Był zdumiony, kiedy dowiedział się, ile wiem o walutach. Polubił mnie — powiedział Leopold. — Kiedy miałem piętnaście lat, pod nosem Niemców handlowałem obcą walutą. Ojciec wywiózł nas z Katowic, przekupując SS świśniętymi przeze mnie frankami szwajcarskimi. No więc Leavis załatwił zwolnienie swego siostrzeńca i moje też, no i jestem tutaj. • A co z dokumentami podróżnymi? Paszport, wizy i tak dalej? Leopold uśmiechnął się krzywo: • Szewa. • I wojsko zezwoliło ci na wyjazd? • No, po prostu pojechałem — Leopold z szerokim gestem poczęstował go camelami. • Nie, dziękuję. A więc jesteś dezerterem. 146 Leopold przyłożył do papierosa płomień z zapalniczki. • Jeśli pan tak uważa. • Wracaj, Błumenthal. Kupię ci bilet. Natychmiast! Dezercja to kiepski interes. Na twarzy Leopolda pojawił się wyraz uporu: — Lecę z Szewą na Filipiny. Tam rdzewieją setki amerykańskich czołgów. Filipińczycy nie mogą brać dolarów. Wszystkie transakcje dolarowe są śledzone. To bardzo skomplikowane; ogromna wymiana walutowa. Głośniki na lotnisku ochryple zapowiadały lot Baraka do Waszyngtonu.

• Po powrocie do domu będziesz miał piekielne problemy. • To jest mój dom. • Ameryka? Nie możesz tu zostać. Władze imigracyjne ci nie pozwolą. Leopold zrobił kółko z dymu z chytrym, protekcjonalnym uśmiechem. • Jossi lubi Izrael? Kol ha'kawod (Chwała mu). • Nie chodzi o to, żeby to miało jakiś znacznie — Barak podniósł swą walizkę — ale może byś już nie żył, a z pewnością nie byłbyś tutaj, gdyby nasi ludzie nie przeszmuglowali cię z Włoch, potem zaś... • Adon Barak, nie przyjechałem z własnej woli do Izraela, ale nie zgłosiłem się na ochotnika do waszej armii — przerwał mu Leopold. —

Załadowano mnie na statek jak konia i w Hajfie zostałem wcielony do

wojska jak koń. Ale nadal jestem syjonistą i tutaj mogę się bardziej przydać. Zobaczy pan. Wzruszywszy ramionami, Barak odszedł. — —

Pozdrowienia dla Jossiego — krzyknął Leopold za jego plecami i dla Jael Lurii!

Pasternak już czekał przy wejściu do samolotu. • Chodź, chodź, już można wsiadać. Mamy szczęście, nasza maszyna to „Constellation". • Co wiesz o facecie nazwiskiem Szewa Leavis? — zapytał Barak, kiedy w tym ogromnym samolocie zajęli miejsca w obszernym pomieszczeniu drugiej klasy. • Szewa? A czemu? — Barak opisał swe spotkanie z Blumenthalem. Pasternak kiwnął głową. — To rzeczywiście musi być Szewa.

• Czy on coś zrobił? • Dla Szewy tak. Dla Izraela, cóż, nie mogę powiedzieć, że nic nie zrobił. Prowadzi swoje małe gierki i zbiera śmietankę. Myślę, że trochę pomaga. 147 Ich rozmowę zagłuszył ryk ostro startującej maszyny. Potem Sam Pasternak mówił cicho i szybko po hebrajsku, opowiadając o potajemnej transakcji z samolotami i o podobnych sprawach. Wyjaśnił, iż kilku amerykańskich i kanadyjskich Żydów, którzy rozpoczynali tu imi-granckie życie jako handlarze starzyzną, teraz prowadzi interesy ze złomem. Kiedy Urząd Mienia Wojennego zaczął wyprzedaż niepoliczalnej masy zbędnego uzbrojenia i urządzeń do produkcji broni, stanowiącej odpady zakończonej wojny światowej, ci handlarze wiedzieli, gdzie znajdują się interesujące ich rzeczy i jak je zdobyć za śmiesznie niską cenę. Ale wiedzieli także o embargu. Odsprzedaż na użytek wojenny była złamaniem prawa, i w tym tkwił cały problem. Ci ludzie mogli sympatyzować z Izraelem, ale nie mogli narażać na ryzyko swych środków utrzymania, a być może nawet skazywać się na więzienie. Tak więc to Żydzi z Izraela musieli teraz jakoś zdobyć to wojenne żelastwo: czołgi, ciężarówki, obrabiarki do wyrobu luf karabinowych, elektronikę łącznościową, stare bombowce, myśliwce i transportowce typu „Constellation", wreszcie duże ilości trotylu, a to wszystko bez narażania się prawu. Opowieści o rekrutacji pilotów, inżynierów łącznościowych, konstruktorów broni, szyfrantów, potem długa, zwariowana historia o zakupie lotniskowca i nieudanej przeróbce na okręt wojenny — Pasternak mówił przez kilka godzin. Przez jego anegdoty o wspaniałych sukcesach i fatalnych katastrofach

przewijały się dwa wątki: szkarłatny i złoty, bohaterskich czynów i pieniędzy. Zbyt wiele tu było szkarłatu, za mało złota. Kilku wspomnianych przez wuja Harry'ego bliżej nieokreślonych „facetów, którzy próbują pomagać", Pasternak nazwał małą grupą przedsiębiorców, starających się zdobyć pieniądze na realizację niemal każdego szalonego planu, dzięki któremu Żydzi w Ziemi Świętej mogliby dostać do rąk broń. W tej chwili ich fundusze do tego stopnia się wyczerpały, że wuj Harry musiał poprosić Dave'a Perlmana o pożyczenie dziesięciu tysięcy dolarów. — Podczas gdy my toczyliśmy bitwę o drogę — powiedział Pasternak — najbardziej szalone sprawy działy się po drugiej stronie Atlantyku. Ben Gurion wiedział, że kiedy zostanie ogłoszone powstanie Państwa Żydowskiego, wybuchnie wojna. Chciał, żeby broń zdobywano i gromadzono za granicą, tak aby w chwili zakończenia wycofywania się Brytyjczyków wszystko mogło zacząć wpływać do kraju. Miał nadzieję, że przynajmniej część z tego otrzyma na czas, aby móc odeprzeć inwazję. 148 • I zrobił to — powiedział Barak. • Z ledwością. Teraz mamy ten ładunek z Czechosłowacji, która jest solidniejszą bazą dostaw. I dlatego — stuknął pięścią w kadłub samolotu — potrzebujemy „Constellation"! I będziemy go mieli! • Kiedy? • To zależy od Christiana Cunninghama. Ale tym się gładko leci! Zupełnie jak we śnie. Dziesięć ton za jednym zamachem, Zew, dziesięć ton! —

9

Groźny Tygrys

Pasternak siedział w samej bieliźnie, paląc papierosa przy otwartym oknie, z którego rozciągał się piękny widok na całą Pennsylvania Avenue, aż po świecącą biało w popołudniowym słońcu kopułę Kapitolu. Świszczący w drugim oknie klimatyzator niezbyt odczuwalnie chłodził wąską sypialnię w hotelu „Willard". Do pokoju wszedł Barak w cienkim lnianym garniturze, słomkowym kapeluszu, białej koszuli i czerwonym krawacie, niosąc w rękach pudło. • Tylko spójrz na siebie! Wyglądasz jak amerykańska flaga narodowa! • Nie chciałem iść w tym idiotycznym przebraniu — Barak potrząsnął pudłem — do domu twego przyjaciela Cunninghama. Gdyby to nie była własność państwowa, spaliłbym ten mundur. Kiedy idziemy? • Tylko się ubiorę — Pasternak obszedł go wkoło. — Nieźle leży. Trochę ciasne w ramionach. • Najlepsze, w jakim mogłem wyjść ze sklepu. Bardzo tanie. —

Ameryka jest tania. Mają tutaj wszystko i żadnych szkód wojennych.

Wynajęty samochód zbliżał się do Memoriał Bridge, kiedy Barak poprosił: „Zatrzymajmy się tutaj". Pasternak zwolnił i zaparkował. Barak wspiął się po schodach pomnika, przez kilka minut przyglądał się ogromnemu siedzącemu Lincolnowi i w końcu wrócił do samochodu. — 150

Być Amerykaninem—powiedział poważnie—to musi być wspaniałe.

• Większość z nich o tym nie wie. — Pasternak włączył silnik. Barak pokręcił głową. • Wiedzą. Może tylko o tym nie mówią. Znalazłszy się na drugim brzegu Potomacu, przez jakiś czas jechali drogami i alejami wysadzanymi szpalerami drzew, potem znaleźli się na krętej wąskiej polnej dróżce prowadzącej ku okrągłemu podjazdowi, znajdującemu się przed ceglanym domem z małą, białą, drewnianą werandą. Pasternak uderzył w wiszący przy drzwiach dzwonek. Ze znajdującej się nad nim kopuły odezwał się głucho brzmiący głos: • Kto tam? • Sam Pasternak z przyjacielem. • Kto to jest Sam Pasternak? I skąd mam wiedzieć, że to pan? —

Pi. ;Z szumy i trzaski przebijała żartobliwa nutka.

—Chris, w Genui jedliśmy razem ośmiornicę i potem rzygałeś jak kot. Chichot jak z grobowca. Drzwi zabrzęczały i otworzyły się. Ładna czarna służąca powiedziała: • Dobry wieczór. Proszę tędy. Weszli do długiego pokoju z oknami na rzekę, gdzie wśród staromodnych mebli dominował fortepian z różanego drewna. Na ich powitanie wstał szczupły, kanciasty mężczyzna. Miał gęste siwiejące włosy, okulary w grubej, rogowej oprawie i wystające kości policzkowe. Pomimo upału nosił szary trzyczęściowy

garnitur

z

przecinającym

kamizelkę

złotym

łańcuszkiem od zegarka. • Do diabła z tą ośmiornicą, Sam! Prawie mnie wykończyła. —

Mężczyzna mówił niskim, lekko trzeszczącym głosem, podobnym do

dźwięków dobiegających z domofonu.

• Chris, to jest Zew Barak. • Witam. — Silny uścisk zimnej, suchej dłoni. — Słońce minęło już zenit, a więc, panowie, co byście powiedzieli na miętowy koktajl? Pani tego domu nie pije, więc chodźcie za mną. Na wygiętym łukowato ceglanym tarasie, z którego widać było szeroką panoramę Potomacu, odległy pomnik Waszyngtona i Kapitol, zasiedli w krzesłach z giętego żelaza przy stoliku ze szklanym blatem. Służąca przyniosła oszronione cynowe kufle, przyozdobione zielonymi listkami mięty, i rozstawiła czarki z precelkami i fistaszkami. — Uważaj, Zew — powiedział Pasternak. — Jeśli jeszcze nigdy tego nie piłeś, koktajl miętowy może cię zwalić z nóg. 151 —Wy, Izraelczycy, nie macie głowy do mocnych napojów — powie dział Cunningham, pociągnąwszy mały łyczek. —■ Co innego amerykańscy Żydzi, ci potrafią pić jak ludzie. To interesujące — przyjrzał się Barakowi. —

Zew Barak. A jak pan się naprawdę nazywa? —- Barak z

zaskoczeniem zamrugał powiekami. Cunningham z niewyraźnym uśmieszkiem dopytywał się dalej: — Czy to pytanie jest dla pana obraźliwe? • Nie, ale to jest moje nazwisko. Urodziłem się jako Wolfgang Berkowitz, jeśli o to panu chodzi. • Co to znaczy „Zew Barak" po hebrajsku? Wiem, że w Palestynie macie skłonność do przyjmowania hebrajskich nazwisk. Barak odpowiedział z humorem: • Zew to znaczy wilk. — Pasternak ostrzegał go, że Christian Cunningham jest dziwnym człowiekiem o dziwnych manierach. —

Można powiedzieć, że to skrót od „Wolfganga". • Rozumiem — Cunningham skinął głową. — A Barak to skrót od „Berkowitz". • No tak, ale to bardzo popularne nazwisko w Izraelu. Oznacza błyskawicę. • Błyskawiczny wilk. Nieźle! Prawie jak u amerykańskich Indian —

zwrócił się do Pasternaka. — Czy twój przyjaciel jest błyskawicznym

wilkiem? • Zew jest w porządku — Pasternak sączył swój koktajl. Pokosztowawszy tej mocnej mieszanki, Barak udawał tylko, że pije. • To ciekawe — powiedział Cunningham. — W Ameryce Żydzi zmieniają nazwiska, żeby brzmiały mniej żydowsko, a wy je hebraizujecie i w ten sposób stajecie się jeszcze bardziej Żydami. Dlaczego tak się dzieje? • Chodzi chyba o oderwanie się od Europy — powiedział Pasternak —

w jedną lub w drugą stronę.

—Aha! — Po raz pierwszy Cunningham uśmiechnął się szeroko, ukazując żółte od papierosów, równe zęby. — Dobrze powiedziane. Nie jest to pełna odpowiedź, ale ciekawa. A oto i pani tego domu. Na patio wbiegła lekkim krokiem chudziutka, chyba dwunastoletnia dziewczynka w tenisowym stroju. —Pokonałam go, tato. Ma piętnaście lat i jest strasznie zacięty, a ja wygrałam dwa sety. — Dostrzegłszy Izraelczyków, zatrzymała się. Powiedziała wesoło, choć z odrobiną nieśmiałości: —Dzień dobry. Jestem Emily.

152 —Kolacja będzie o siódmej trzydzieści. Zjemy z panem Barakiem i z panem Pasternakiem. Uśmiechnęła się do nich i zniknęła. Zachowanie Cunninghama uległo całkowitej zmianie. Przymknął oczy, założył kciuki za złoty łańcuszek od zegarka i osunął się nieco na krześle. Mówił teraz ostrym głosem: • Sam, sądzę, że jeśli chodzi o naszą ambasadę, nie będzie problemów z „Constellation". Po kolacji na jakieś pół godziny będziemy musieli pójść do człowieka, który mieszka tu w pobliżu. • W porządku, Chris. • W kwestii Panamczyków możemy wam trochę pomóc, ale głównie musicie radzić sobie sami. • Jesteśmy na to przygotowani. Prostując się na krześle, Cunningham powrócił do swych towarzyskich złośliwostek. • Podczas naszej nieobecności pani domu będzie musiała bawić pana Wilka Błyskawicę. • Sympatyczna perspektywa — powiedział Barak. • Zobaczy pan, że jest bardzo rozmowna, chociaż trochę głupiutka. Wie pan, jej matka jest w Anglii z wizytą u naszego syna w Oksfordzie. Gdybym był Żydem — pociągnąwszy duży łyk koktajlu, Cunningham zwrócił się do Pasternaka — na pewno chciałbym odsunąć się od Europy tak daleko, jak się tylko da. Zwłaszcza od Rosji. Oto nadchodzi wielka wrzawa z ziemi północnej — zacytował Jeremiasza. — Rosja była waszą tragedią. Hitler jest waszym postrachem, ale do szkoły chodził w Rosji.

Pasternak skinął głową. —Chyba tego nie rozumiem — powiedział Barak. Najwyraźniej zadowolony ze zdobycia nowego słuchacza, Cunningham wycelował w niego długi, kościsty palec. Na carskich pogromach i wbijaniu na pal, panie Wilku Błyskawico, Adolf Hitler nauczył się, że zachodni liberalizm to bzdury. Że może traktować Żydów jak podludzi, nie narażając się na żadne międzynarodowe kłopoty poza czczymi popiskiwaniami i pokazywaniem palcem. Od Lenina nauczył się posługiwania obozami koncentracyjnymi i totalitarnym terrorem. Stalin pokazał mu, że ogromne masakry można zatuszować i bezczelnie się ich wyprzeć, a całemu światu i tak będzie wszystko jedno. — Cunningham przerwał, żeby jednym haustem opróżnić swój kufel. — Jedyną wprowadzoną przez 153 Hitlera nowością było wyciągnięcie tych okropności z głębi słowiańskich mroków na światło dzienne Europy Środkowej. To, że Hitler zwrócił się przeciwko swym nauczycielom, jest wielką ironią historii. Jeszcze większą ironią jest fakt, że ustawą o pożyczce i dzierżawie uratowaliśmy Rosję przed Hitlerem; Rosję, jedyne dla naszego kraju śmiertelne zagrożenie na całej planecie. Panowie, czy wypijecie ze mną jeszcze po jednym koktajlu? Spojrzawszy po sobie, obaj Izraelczycy odmówili. Cunningham napełnił swój kufel z dzbanka grzechocącego lodem i dalej rozwodził się nad nikczemnością i zagrożeniem ze strony Związku Sowieckiego. Pasternak uprzedził Baraka również o obsesji Cunninghama na temat złego charakteru Rosjan. Rzeka poczerwieniała już w zachodzącym słońcu, a człowiek z CIA wciąż wykładał Barakowi swe poglądy. Twierdził, że chrześcijaństwo dotarło do Rosji zbyt późno, pełne tysiąclecie

po Chrystusie, a i to tylko w formie wypaczonej przez Bizancjum. Właściwie nigdy nie dotarło do twardych serc Słowian, czyniąc z nich niebezpieczny tłum schizofreników, na poły dzikich zdobywców, na poły zniedołężniałych idealistów. Ich dzika natura nieubłaganie pokazywała swe oblicze, dominując w społeczeństwie i polityce. • Narodowe rozdwojenie osobowości występuje zarówno u Tołstoja, jak i Dostojewskiego. Tylko w ten sposób, majorze Barak, można zrozumieć tak bardzo różniących się od siebie umęczonych geniuszy, tylko w ten sposób można ich porównywać pod względem przynależności narodowej i przesłanek racjonalnych. To rozdwojenie istnieje w ich muzyce. W ich architekturze. W ich sztuce. Czy widział pan kiedyś namalowany przez Riepina obraz przedstawiający Iwana Groźnego z umierającym u jego stóp najstarszym synem, któremu rozwalił czaszkę swą laską ze złotą gałką? Twarz Iwana? Twarz syna? W tej jednej krwawej scenie ma pan całą historię. W rozsuwanych drzwiach stanęła służąca: • Kolacja podana. Ubrana w skromne szarości dziewczynka, czyniąc honory domu, zasiadła na końcu stołu, na miejscu matki. Mówiła niewiele, dzwoniła na służącą, aby półgłosem wydawać jej polecenia i z opanowaniem zachęcała gości, by częstowali się pieczonym kurczakiem, marchewką a la Vichy i sorbetem. Barak i Pasternak jedli w milczeniu, wymieniając spojrzenia, kiedy Cunningham szczerze przedstawiał przeważające w amerykańskim wywiadzie oceny Izraela. Ostrzegał ich, że żydowski sukces militarny 154 został odebrany jako zaskakujące i, ogólnie rzecz biorąc, negatywne

wydarzenie. Arabowie nigdy, a przynajmniej jeszcze przez wiele generacji, nie zaakceptują syjonistycznej obecności. Jeśli poniosą następne klęski, wyładują swą frustrację na zachodnich mocarstwach, szukając poparcia u Rosjan. To mogłoby zachwiać całą równowagą sił na Bliskim Wschodzie. Wrogo nastawione rządy arabskie mogą znacjonalizować zachodnie aktywa związane z wydobyciem ropy naftowej, a nawet zamknąć znajdujące się w regionie brytyjskie i amerykańskie bazy militarne. Jeśli zaś chodzi o Izraelczyków, to Cunningham twierdził, iż jego koledzy są skłonni traktować ich jako agresywnych i nieustępliwych ludzi, dążących do ekspansji. A co najgorsze z punktu widzenia amerykańskich interesów narodowych, podobno są przeważnie socjalistami lub zdeklarowanymi marksistami. Pełen rosyjskich Żydów Izrael był dozbrajany przez Czechosłowację bronią znajdującą się pod kontrolą sowiecką. Całkowicie więc możliwe było przyjęcie przez Izrael polityki prosowieckiej. • To są czyste wymysły — powiedział Barak. — Znamy Rosjan. Nasi założyciele uciekli z Rosji, żeby utworzyć Izrael. • Oczywiście, ale zadaniem wywiadu jest przewidywanie najgorszej sytuacji. Muszę powiedzieć, że denerwuje mnie krótkowzroczność moich kolegów. Kiedy parę lat temu, przed wojną, pracowałem w FBI, odegrałem rolę w wykrywaniu sowieckich siatek szpiegowskich. Ale od roku 1941 do 1945 na podstawie ustawy o pożyczce i dzierżawie hojnie wspomagaliśmy naszego zastarzałego wroga. Zwróćcie tylko uwagę — dla podkreślenia swych słów Cunningham machnął w ich stronę łyżeczką deserową • ustawa była właściwa. Należało rozgromić Hitlera. Ale jeszcze za sto lat

będziemy żałować tego całkowitego zwrotu w traktowaniu Rosjan • tej nagłej miłości w hollywoodzkim stylu. To była ogromna, trwająca cztery lata katastrofa w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. W mojej opinii Izrael może stać się naszym bastionem strategicznym na Bliskim Wschodzie. W OSS miałem przełożonych, którzy, chociaż z pewnym sceptycyzmem, jednak mnie słuchali. Niektórzy z nich są teraz w CIA. • To pocieszające — wyrwało się Barakowi. • Niekoniecznie. Wiele zależy od waszego pana Ben Guriona. Majorze Barak, mówi się, że ma pan do niego dojście. Pozwoli więc pan, że będę mówił bez osłonek. — Cunningham zwracał się bezpośrednio do niego i Barak zaczął rozumieć, dlaczego Sam Pasternak go tutaj przywiózł i dlaczego został przyjęty przez Cunninghama. —- Wasz premier to 155 wspaniała postać, ale teraz stoi w obliczu prawdziwej próby. Musi jak najszybciej zmienić się z rewolucjonisty w męża stanu. Wszystkie te lata syjonistycznych wewnętrznych walk politycznych zrobiły z niego człowieka twardego, brutalnego, małostkowego i upartego. Jego retoryka wskazuje na rosyjskie pochodzenie: pełno w niej sierpa i młota. Czy Ben Gurion wierzy w Boga? Ten nagły strzał, któremu towarzyszyło przeszywająco ostre spojrzenie, wprawił Baraka w zakłopotanie. Pasternak przyglądał mu się z cierpkim uśmiechem, milcząca dziewczyna również spoglądała na niego. • Cóż, wiem tylko, że frakcja religijna w naszym kraju sprawia mu wiele kłopotów.

• Nie o to pytałem. — Cunningham osunął się niżej na krześle. — Powrót Żydów do Ziemi Świętej jest historyczną anomalią. Na dłuższą metę Ben Gurion jest albo narzędziem Opatrzności na powstającym dopiero, ogromnym nowym obszarze stosunków międzynarodowych, albo tylko błahą personą, nic nie znaczącym przypadkiem czasu i okoliczności. W takim razie prawdopodobnie dotyczy to również pańskiego kraju. • On w ogóle nie jest religijny — odezwał się Barak. — Będzie jadł wszystko i wcale nie obchodzi świąt. Żadnych. • To też nie to, o co pytałem. Barak wzruszył ramionami i po chwili Cunningham zapytał: • A pan jest religijny? • Panie Cunningham, jest pan wspaniałym gospodarzem i byłem zafascynowany, słuchając pana, ale to naprawdę nie pański interes. Christian Cunningham wyprostował się na krześle i wybuchnął śmiechem. —Wszystko jest interesem pracownika wywiadu. Sam, musimy iść, Emily, poczęstuj jeszcze kawą pana Wilka Błyskawicę i spróbuj go nie zanudzić. Kiedy odeszli, dziewczynka spytała: • Może jeszcze kawy? • Proszę. • Brandy? • Nie, dziękuję. • Czy w Izraelu są ogniste muszki? • Ogniste muszki? Nigdy nie widziałem ognistych muszek. Mamy

świetliki. 156 Dotknęła dzwonka: —Estelle, proszę przynieś nam kawę na taras. Chodźmy. Barak ruszył jej śladem przez oszklone drzwi na patio i w dół po krętych, ceglanych schodach. Ścisnęła jego rękę w chłodnej małej dłoni. —Te przeklęte latarnie są znów zepsute. Proszę się nie potknąć o doniczki. Jesteśmy na miejscu. Puściła go, kiedy znaleźli się na wyłożonym kamiennymi płytami tarasie. Barak usiadł na tapicerowanej tarasowej leżance, a dziewczynka na zawieszonym na łańcuchach, wyłożonym poduszkami siedzisku. —Ogniste muszki prawdopodobnie się nie pokażą, żeby tylko zrobić ze mnie kłamczuchę... O, tam jest jedna. I jeszcze jedna. Rzeczywiście, ruchliwe, zielone światełka pokrywały cały trawnik opadający ku ciemnym drzewom, za którymi w świetle księżyca lśniła rzeka. • Ale pan połechtał mojego ojca! On uwielbia, żeby mu się sprzeciwiano, oczywiście, jeśli ma się rację. • Ten piękny zapach, co to jest? • Gardenie. Okalają taras. Ulubione kwiaty mojej matki. Co się stało z pańskim ramieniem? Jej bezpośredniość była dla Baraka równie zaskakująca, jak sposób bycia Cunninghama. Uważał, że całkiem normalnie posługuje się tym ramieniem. • Dlaczego pytasz? • Bo pan nim tak porusza. — W świetle przesączającym się z górnego patio mógł zobaczyć, jak dziewczynka robi wymowne ruchy swym

lekko zgiętym ramieniem. — Był pan ranny? • Tak, ale już jest o wiele lepiej. Pojawiła się służąca z kawą. Emily napełniła dwie filiżanki. • Czytał pan kiedyś poezję Emily Dickinson? Nadano mi jej imię. Moja matka wychowała się w Amherst, miejscu urodzenia Emily. • To chyba w Nowej Anglii? Twój ojciec mówi jak południowiec. • A tak. On jest z Georgii. Poznali się na statku. Romantycznie. Ja też piszę wiersze, ale nie takie jak Emily Dickinson. Ona miała zahamowane uczucia. Barak nie znalazł odpowiedzi na to nieśmiałe wyznanie. Nastąpiła chwila milczenia. — Te ogniste muszki naprawdę są bardzo ładne. Powinnaś napisać o nich wiersz. 157 • Napisałam. Proszę mi opowiedzieć o swojej ranie. • Czy chcesz o tym napisać poemat? • Nigdy przedtem nie rozmawiałam z wojownikiem. Po prostu jestem ciekawa. • No cóż, dobrze. — Opowiadając o nocnej potyczce i czując utkwiony w sobie wzrok dziewczynki, opisywał w barwnych szczegółach atak i odwrót Arabów, i to, jak został postrzelony. • Jest pan pewien, że to był przypadek? Czy w pańskiej kompanii był jakiś żołnierz, który był na pana zły? Bystra dziewczynka — pomyślał. Ponieważ strzelano do niego z tyłu, w pierwszej chwili sam również podejrzewał, że mógł to zrobić jakiś leniwy

malkontent lub tchórz z jego kompanii. —Nie, ten biedak to szlemiel (niezgrabiasz), ale mnie lubi. Kiedy upadłem krwawiąc, natychmiast przybiegł i powiedział, że to jego dzieło. Był załamany. Przyglądali się ognistym muszkom. Siedzisko Emily trzeszczało. Powiew znad rzeki przyniósł woń zielonego listowia i gardenii. • I wiesz, nie jestem wojownikiem. Wszyscy musimy walczyć, ponieważ Arabowie tam nas nie chcą. Studiowałem chemię. I mam nadzieję, że pewnego dnia będę właśnie chemikiem. • To okropnie nudne. Od razu przychodzą mi na myśl apteki. • Wybacz, Emily, ale to bardzo dziecinne. Chemia jest podstawą wszystkiego. Na przykład ty i ja jesteśmy dwoma małymi chemicznymi fabrykami, które wydają do siebie dźwięki. Te ogniste muszki działają dzięki chemii. Tak samo gwiazdy. Emily spuściła oczy i zaczęła wykręcać leżące na kolanach palce. • Przepraszam. Właściwie kiedy my, dziewczyny, rozmawiamy ze sobą o chemii, to chodzi o to, czy lubimy jakiegoś chłopaka, czy nie. • Mam młodszego brata — powiedział Barak — który studiuje fizykę. Może pewnego dnia zostanie wielkim fizykiem. Fizyka i chemia to wszystko, z czego składa się świat. Z wojną włącznie. • Nie, wojna związana jest z mężczyznami i pan o tym wie. Cieszę się, że pańska rana się zagoiła. Zna pan Otella? • No, czytałem tę sztukę. Kochała mnie za niebezpieczeństwa, którem przeżył—Emily recytowała wysokim, cienkim głosikiem — / jam ją kochał za to, że nad tym bolała. —Czy w twoim wieku dużo się myśli o miłości? — spytał niezręcznie Barak.

158 —

Julia miała dwanaście i pół roku. — Cisza. Trzeszczenie siedziska.

Mogłabym panu opowiedzieć o moich własnych ranach, ale chyba

słyszę, że ojciec wraca. Większość moich wierszy jest właśnie o tym. • A więc to smutne rzeczy. • Nie, niektóre są bardzo wesołe. Nawet zabawne. Kiedy wstali i ruszyli w kierunku ciemnych schodów, znowu wzięła go za rękę. • Tędy... Nawiasem mówiąc, wszystkie dotyczą innej dziewczyny. Podobały się panu ogniste muszki? • Są niezwykłe. • Czy już zanudziła pana na śmierć? — spytał Cunningham, kiedy wrócili z patio. — Albo stała się zbyt dociekliwa? • Jest tak samo miłą gospodynią, jak pan gospodarzem. • Czyżby? Wątpliwy komplement! • Dobranoc — dziewczynka pożegnała się z Barakiem i z Pasternakiem. —

Miło było panów poznać. Przyglądając jej się przy świetle, Barak dostrzegł, że wciąż jest

dzieckiem o płaskich piersiach. • Dobranoc, ojcze — pocałowała oko Cunninghama i niemal uciekła. • Zew, powinniśmy już iść — powiedział Pasternak. — Musimy złapać samolot w Nowym Jorku. Cunningham podał Barakowi rękę. • Mam nadzieję, że nie ma mi pan za złe moich żarcików o Wilku Błyskawicy ani monologów. Już taki jestem. • Bardzo mi się to wszystko podobało. Również towarzystwo pańskiej

córki. • To miło — wąskie wargi Cunninghama rozciągnął zimny uśmiech. —

Jeśli zapamiętał pan co*kolwiek z tego, co powiedziałem, może to pan

powtórzyć panu Ben Gurionowi. Jadąc na lotnisko, Pasternak stał się bardziej wymowny niż poprzednio na temat Christiana Cunninghama. — Teraz, kiedy go już poznałeś, powiem ci o nim coś więcej. Jest jedyny w swoim rodzaju. W 1945 służył w OSS we Włoszech, a ja działałem tam w podziemiu, wywożąc Żydów statkami płynącymi do Palestyny. Właśnie wtedy jedliśmy ośmiornicę. Współpracowaliśmy ze sobą już wcześniej, we Francji, ale naprawdę zaczęło się, kiedy obaj zostaliśmy włączeni do rozmów pomiędzy OSS i kilkoma niemieckimi 159 generałami w północnych Włoszech, którzy chcieli samodzielnie oddać się w ręce Anglików i Amerykanów. Nic z tego nie wyszło, lecz wtedy dobrze się poznaliśmy. Pomógł mi załatwić w Genui statek, który dwukrotnie prześliznął się przez blokadę brytyjską z ładunkiem przesiedleńców. Ja przekazałem mu trochę informacji podziemnego wywiadu na temat ruchów wojsk niemieckich, składów amunicji i tak dalej. Szczęśliwym trafem nasi ludzie w Prowansji zdobyli należącą do wermachtu maszynę szyfrową i dałem mu ją. To było już pod koniec wojny. Nie wiem, czy się na coś przydała, ale był z niej zadowolony. Sądzę, że dzięki niej zdobył punkty u swoich szefów... Słuchaj, czemu jesteś taki niespokojny? Co się stało? • Nic się nie stało. Tylko tyle, że to cholernie dziwaczna droga powrotna do Izraela — powiedział z irytacją Barak — przez Nowy Jork, Panamę, Brazylię i Czechosłowację.

• Uspokój się, Wilku Błyskawico. Owego parnego wieczora siedząca za kierownicą zaparkowanego dżipa i oblewająca się potem Jael obserwowała, jak samolot nadlatuje nad Tel Awiw, przesuwa się na wschód, zataczając koło wśród błysków przeciwlotniczych pocisków śladowych i czarnych chmurek wybuchów, i powróciwszy ciężko siada na ziemi. Na pasie lotniska pojawił się Dajan w dziwnym, krzykliwym mundurze. — Dode Moszel — krzyknęła Jael. Od czasów dzieciństwa w Nahalal był dla niej dode — wujkiem. Przeszedł przez bramkę, rozglądając się wokoło. • Witaj, Jael. • Czy przyleciał z tobą Zew Barak? • Nie. • Kazano mi tu na niego czekać. • No to zaczekałaś na mnie — wskoczył do dżipa. — Nie widzę mojego kierowcy. Zawieź mnie do Tel Haszomer. Minęli ich dwaj piloci z samolotu, wyglądający na dosyć wstrząśniętych. • Ci biedni Holendrzy musieli przelatywać nad Arabami — powiedział Dajan — ponieważ nie było wiatru. Cóż, dostaną podwójną zapłatę. — Jak ci się leciało? • Nie bardzo. Cały czas były burze. — Dajan ziewnął, założył ramiona za głowę i rozsiadł się wygodnie na swoim miejscu. — Z przyjemnością wrócę do obozu i położę się do łóżka. 160 Już po chwili spał głęboko. Jael ruszyła do bazy pancernej, robiąc

objazdy tam, gdzie drogi znajdowały się w zasięgu nieprzyjacielskiego ognia. Księżyc w pełni był już wysoko na niebie, kiedy skręciła ku bramie Tel Haszomer. W obozie samochody zwiadowcze, dżipy i półciężarówki warczały na wolnym biegu. Siedzieli w nich żołnierze w hełmach i pełnym oporządzeniu bojowym. Dajan przebudził się gwałtownie. —Co to ma znaczyć? To mój batalion? — wyskoczył z samochodu i rzucił krótki rozkaz jakiemuś oficerowi w półciężarówce, który natychmiast powtórzył go przez przenośne radio. Silniki umilkły, a Dajan pospieszył na czoło kolumny. Zza kierownicy dżipa z zamocowanym karabinem maszynowym jakiś kierowca zasalutował Jael i poprawił sobie okulary na nosie. • Kichot! Gdzie jest Benny? • Trzy samochody za nami — pokazał palcem i Jael dostrzegła brata stojącego przy karabinie w półciężarówce. Podbiegła do niego. • Benny, jak się czujesz? • Ja? Dobrze. A co ciebie tu sprowadza? • Przywiozłam z lotniska dode Mosze. • Dode Mosze? A więc wrócił! Sziga'on\ (Genialnie!) Już myśleliśmy, że będziemy prowadzić tę wojnę bez niego. • Dokąd jedziecie? • Tam, gdzie rozpoczniemy atak. Kiedy tylko skończy się rozejm, ruszamy. • Szczęśliwej drogi i powodzenia, Benny! Noc była duszna. Wróciwszy do swego dżipa, Jael otarła twarz chusteczką. Na masce samochodu usadowił się Don Kichot. • A, już wróciłaś. To dobrze, daj mi coś swojego. Daj mi tę chusteczkę.

• O czym ty gadasz? • Ruszam w bój. To stary zwyczaj. Czy nigdy nie czytałaś Waltera Scotta? Powinienem mieć przy sobie pamiątkę od mojej damy. • Tylko od damy, którą kochasz, idioto. • B'seder, kocham cię. Przecież wiesz, że jesteś najśliczniejszą z żyjących dam — szczerząc zęby, wyciągnął rękę. — Może być chusteczka. Jael zawahała się i zachichotała: • Żartujesz sobie ze mnie. • Mówię poważnie. Daj mi ją. Nawet jeśli tylko żartobliwe, te miłosne oświadczyny wzruszyły Jael 161 Lurię. Leciała nawet na ordynarne hołdy, poza tym Don Kichot nie był jej całkowicie obojętny. Odkąd wyniósł Benny'ego z pola walki pod Latrun, z pewnością go polubiła, a dziki błysk, pojawiający się czasem za szkłami okularów tego młodzika łechtał burzliwą naturę Jael. • Dobra, dobra — podała mu chusteczkę. — Można ją chyba wyżymać, ale masz. Powodzenia! • A dostanę też całusa? • Ach, ruszaj na wojnę, dziecko. Wsunął chusteczkę pod hełm i pobiegł do swego opancerzonego dżipa, ponieważ kolumna już ruszała przy głośnych okrzykach i z wielkim hałasem. Następnego dnia Benny Luria powiedział Kichotowi: —Będziesz strzelał z działa. Zaglądali do zapchanego, ciemnego wnętrza zdobytego pojazdu

opancerzonego, śmierdzącego jak zepsuta toaleta, należącego od Legionu Arabskiego. Półnadzy żołnierze, oblewający się potem w palącym słońcu, w pośpiechu instalowali nowe radio, łatali dziury po pociskach, oliwili części i uzupełniali paliwo. Pojazd wciąż był przymocowany linką holowniczą do ciężarówki, którą Dajan przyciągnął pod obstrzałem nieprzyjaciela. Benny Luria pojechał z nim na ochotnika, żeby przymocować linkę, i dzięki temu stał się dowódcą pojazdu. —Ja? Czy ja się znam na działach? —A kto się zna? Z Tel Awiwu przyjedzie facet z artylerii. Wśród zmiażdżonych wonnych snopów prosa komandosi wymieniali przestrzelone opony, zatykali dziury w cieknących chłodnicach, wymieniali uszkodzone gąsienice, medycy bandażowali rannych. Lekki batalion, wdzierając się w zagrażający Tel Awiwowi wysunięty przyczółek wroga, wziął przez zaskoczenie dwie małe wsie, nie napotkawszy ognia zaporowego moździerzy. Strzelano z wszystkich karabinów, atakując pod dowództwem Dajana. Zaskoczone wsie poddały się bardzo szybko, chociaż poniosły pewne straty. • A w ogóle kto to potrafi przeczytać? — Kichot pokazał na zatarte arabskie instrukcje, pokrywające całe wnętrze pojazdu. — Jak ty to poprowadzisz? • Samochód to samochód, a działo to działo — powiedział Luria. — Poradzimy sobie. Dajan mówi, że to jedno działo podwaja siłę ogniową naszego batalionu. 162 Pojawił się ekspert od artylerii, krzepki sabra, zachrypnięty od wrzasku na rekrutów. Wtłaczał w Don Kichota ogólne zasady obsługi działa, każąc mu

manewrować wieżyczką, nakierowywać i podnosić lufę działa, mierzyć do bliskich i odległych celów. Kichot siedział wtłoczony w maleńką przestrzeń, dusił go odór benzyny i moczu. Przerażały gardłowe okrzyki instruktora, zwłaszcza że pojazd bez przerwy zgrzytał, piszczał i łomotał. Po jakimś czasie podszedł Mosze Dajan. • No co, czy on potrafi strzelać? • Wydaj mu rozkaz — powiedział Luna. Dajan wskazał wysokie drzewo na końcu pola. • Zestrzel tę dolną gałąź. Don Kichot wystrzelił z wielkim hukiem i błyskiem. Gałąź odskoczyła od pnia. —I o to chodzi — powiedział Dajan. — A więc teraz jesteśmy niepokonani. Jedziemy do Liddy. Batalion potoczył się na zachód do silnie ufortyfikowanego miasta z lotniskiem, mijając pod gęstym ostrzałem z gniazd karabinowych rowy przeciwczołgowe, szerokie żywopłoty z kaktusów. Ryzykował, że trafi na pole minowe, lecz szczęśliwie tego uniknął. Kłopoty zaczęły się, kiedy kolumna dotarła do centrum miasta. Plan ataku Dajana był prosty: połowa kolumny z pojazdem pancernym na czele, zwanym teraz „Groźnym Tygrysem", miała pojechać na północ, druga połowa, dowodzona przez Dajana, powinna była ruszyć na południe. Po ostrzelaniu miasta z obu stron dla wywołania paniki i zamieszania mieli się znów połączyć i wyjechać tą samą drogą, którą tu wjechali. Celem tego planu było przygotowanie ataku dla zbliżającej się brygady zmechanizowanej. Dajan nie realizował żadnych rozkazów, lecz improwizował rajd na podstawie kilku sprzecznych informacji. Świetnie wiedział, że jego batalion nie ma

wystarczającej siły ogniowej, aby utrzymać miasto. Zgodnie z rozkazem „Tygrys'' zaczął się przedzierać ku północnemu krańcowi Liddy. Mieszkańcy miasta byli rzeczywiście zaskoczeni pojawieniem się pojazdu pancernego Legionu Arabskiego, jeżdżącego po ulicach i strzelającego na wszystkie strony, ale szybko się ocknęli i wokół „Tygrysa" zrobiło się gorąco od rzucanych granatów i ognia karabinowego. Dopiero po dłuższej chwili, sterujący pojazdem z wieżyczki i obsługujący karabin maszynowy, Benny Luria w pełni się zorientował, dlaczego mieszkańcy miasta są tacy odważni. Z rozbrzmiewających w hełmofonie 163 okrzyków Dajana zrozumiał w końcu, że gorzej już być nie może, i zatrzymał „Tygrysa" na otwartym placu. Kichot, popatrując przez szczelinę na atakujących Arabów, próbował przekrzyczeć hałas silnika. • Benny, a gdzie reszta naszych ludzi? • Wszyscy pojechali z Dajanem na południe, przez Liddę i dalej do Ramii. • Co? Wszyscy? Aż do Ramii? Jak to? • Bałagan, tak to! Grad na zewnętrznych powłokach pojazdu, huk wybuchających granatów, gwałtowne kołysanie... —Chyba nie chcesz powiedzieć, że jesteśmy w Liddzie całkiem sami? — wrzasnął Kichot. Kierowca, młody, jasnowłosy kibucnik, spojrzawszy na Lurię, przewrócił oczami, aż ukazały się ich białka. —Właśnie tak! Zupełnie sami. Więc zamknij się i strzelaj na ten dach

po lewej. Widzisz dym? Gniazdo karabinu maszynowego! Ognia! Kichot wystrzelił. Od uderzeń spowodowanych odrzutem broni bolała go pierś, koszulę miał poplamioną krwią, dusił się od dymu z wystrzelonych pocisków, ale ogarnęło go bitewne uniesienie i nie zwracał na nic uwagi. —Nie zatrzymuj się, koniec postoju! — krzyknął Luria do kierowcy. — Jedziemy i strzelamy, jedziemy i strzelamy, a kiedy wydam rozkaz, zawracamy i przyłączamy się do reszty! Prowadzący swój rozbity batalion z powrotem przez Ramię i Liddę i zbierający po drodze ostre cięgi dode Mosze musiał się z całą pewnością uradować widokiem „Groźnego Tygrysa", a Benny Luria też był zadowolony, widząc powracającego Dajana. „Tygrys" ostrzeliwał z działa i karabinu maszynowego podobny do fortecy posterunek policji, ziejący ogniem i zagradzający drogę wyjazdową z Liddy. —Już jadą! — krzyknął Luria. — Będziemy ich osłaniać, aż miną posterunek, a potem ich dopędzimy i będziemy osłaniać tyły! Kichot dopadł do wizjera, żeby popatrzeć na komandosów. Po długim i nie przynoszącym żadnej szkody gradzie kul stukających w pancerną blachę chłopak czuł się całkiem bezpiecznie, ale tak nie było. Oszołomiło go gwałtowne, piekące uderzenie w skroń. Kiedy przyłożył do tego miejsca rękę, oblepiła ją ciepła, jasnoczerwona krew. —Pieskie szczęście! — krzyknął Benny Luria. — Duża rana? 164 • Nie, nie, wszystko w porządku. To tylko draśnięcie. • Dobra, strzelaj dalej! Ej, tam przejeżdża dode Mosze! Elohim, ale się tym facetom dostało! W samochodach leży mnóstwo rannych, Bóg wie, ilu z nich może być martwych...

Kichot puszczał w posterunek serię za serią. Pociski w „Tygrysie" niemal się skończyły, kiedy ogień wroga wreszcie osłabł. Teraz mijały ich ostatnie pojazdy batalionu; półciężarówki popychały gaziki, gaziki wpadały na dżipy, woda w chłodnicach gotowała się, z opon uszło powietrze —

smutna procesja. Luria polecił kierowcy zawrócić i jechać za ostatnim

dżipem. Kichot wyciągnął z hełmu chusteczkę Jael, żeby zatamować ściekającą po policzku krew. • To dzięki chusteczce twojej siostry. Przyniosła mi szczęście. Dzięki niej kula nie trafiła. Walter Scott naprawdę znał się na rzeczy. • Chciałbyś w to wierzyć? Kol ha'kawod — powiedział Luria. —

Tylko w takim wypadku dlaczego ta kula przedostała się przez

szczelinę? Czemu nie odbiła się, jak setki innych? To dosyć nieskuteczna chusteczka. Wszystko to zostało wykrzyczane wśród huku silników i turkotu kol na porozjeżdżanej ziemi. Żywi i w podniosłych nastrojach, pozostawiali niebezpieczeństwo za sobą. — —

Cały kłopot w tym, że jesteś przesądny! — wrzeszczał Don Kichot. A gdybym wyszedł sobie nagi tylko z jej chusteczką? Czy wszystkie

kule powinny mnie ominąć? Idiotyzm. Lepiej jeszcze raz przeczytaj Waltera Scotta. Pytam, czy wygraliśmy bitwę?! • Może dode Mosze wie — powiedział Benny Luria — bo ja na pewno nie. • Wiem tylko jedno — stwierdził Kichot. — Od dzisiaj jedynie pojazdy opancerzone. Im grubiej, tym lepiej. • A ja nie. Jeśli się da, idę do lotnictwa. Wyrwać się ponad ten cały kurz i hałas..

10

„Constellation"

Dopóki „Constellation" nie oderwał się od pasa startowego w Panamie, Barak nie miał pewności, że nie utknął na nie wiadomo jak długo w Ameryce Środkowej, na małym, dyszącym żarem lotnisku, otoczonym ze wszystkich stron bananowymi plantacjami. Jego paszport gdzieś znikł, zabrany przez jakiegoś urzędnika w mundurze jeszcze bardziej krzykliwym niż ten, który wymyślili krawcy telawiwscy. Cysterna z paliwem, ustawiona tuż przed samym dziobem ogromnego samolotu, nie pozwalała na przesunięcie go choćby o kilka centymetrów. Jednak piloci i załoga, stanowiąca barwną grupę Izraelczyków, ochotników amerykańskich i Kanadyjczyków, wciąż dłubali przy potężnych silnikach i urządzeniach pokładowych. Nie ruszali tylko kabiny pasażerskiej, elegancko wyposażonej dla Panamskich Linii Lotniczych w długie szeregi nowych, beżowych foteli, utrzymanej w brązach i szarościach i przyozdobionej modernistycznymi malowidłami panamskich krajobrazów, łącznie ze śluzami na kanale. Sam Pasternak sprawiał wrażenie całkiem spokojnego. • Nie ma co tutaj tkwić — zwrócił się do siedzącego w samolocie Baraka, który zamartwiał się, oblewał potem i pił coca-colę. • Może byś sobie coś zwiedził? Warto popatrzeć na Kanał Panamski. • Ale co się dzieje? Kiedy odlatujemy?

• Już niedługo. Nie bój się, bez ciebie nie polecimy. 166 • Sam, rozejm się skończył. Może u nas już toczy się wojna. • To niemożliwe. Zaczekają z tym na ciebie. Taksówkarz zawiózł Baraka do potężnych śluz. Zew miał szczęście, bo mógł się przyglądać, jak ogromny amerykański lotniskowiec zostaje zaholowany do jednej z nich, a potem wolno zaczyna opadać w miarę spuszczania wody. Kiedy wrócił późnym popołudniem, silniki samolotu huczały, koła napierały na blokady, ale cysterna wciąż stała na swoim miejscu. Na powitanie Sam Pasternak wręczył mu paszport. • B'seder, dobrze, że wróciłeś. Teraz nie potrwa to już długo. • A co z tą cysterną? • Tak, w tym tkwi problem. Właśnie wypróbowujemy silniki. Stali w otwartym luku samolotu, a szczytu schodów. • Jaki problem? Macie przecież pozwolenie na odlot? —Cóż, tak i nie. To jest dziwny kraj z dziwnymi przepisami. Aha, więc już. W kierunku cysterny szedł krępy mężczyzna w kombinezonie. —Szybko! Właź do środka. Pasternak zatrzasnął drzwi i uruchomił blokadę. Samolot ruszył. Spoglądając przez okno, Barak widział, jak cysterna zjeżdża z pasa startowego. Wśród rozbrzmiewających w otwartej kabinie pilotów okrzyków angielskich i hebrajskich, mieszających się z głośnymi, zniekształconymi komunikatami radiowymi, nadawanymi po angielsku i hiszpańsku, samolot

nabrał szybkości, skręcił na główny pas i włączył silniki na pełne obroty. Po asfalcie pędził samochód policyjny, a huk silników przebijało wycie syreny. Teraz jechał już prawie obok przyspieszającego samolotu, a przez opuszczoną szybę mierzył z karabinu umundurowany mężczyzna. Po kilku sekundach „Constellation" zostawił samochód w tyle i uniósł się w powietrze. • Iw porządku — Pasternak stał za plecami Baraka, przyglądając się przez okno, jak samolot wzbija się coraz wyżej i przechyla, skręcając nad bujną zielenią plantacji. • Następne lądowanie w Brazylii, dla uzupełnienia paliwa, a potem w Dakarze. Parlez-vous francpis? — Wskazał na szergi pustych foteli. — Zanim dotrzemy do Czechosłowacji, chłopcy będą musieli zerwać ten cały kamuflaż. Szkoda! Instalacja kosztowała nas majątek. Kiedy wylądujemy w Zatec, to musi być przygotowane do wyrzucenia, żebyśmy mogli wziąć ładunek, uzupełnić paliwo i wracać do domu. 167 • A ile kosztował cię kierowca tej cysterny? • Prawdę mówiąc, samochód policyjny był droższy. — Pasternak uśmiechnął się i zmrużył oczy. — Ale zostało mi jeszcze sporo z tych dziesięciu tysięcy. I dobrze. Nie wiadomo, na co możemy się natknąć w Natalu i w Dakarze — opadł na miękkie siedzenie obok Baraka i przechylił się do tyłu. — Szkoda, że musimy się pozbyć tak eleganckiego wnętrza, no nie? W najlepszym gatunku. To, że ambasada amerykańska nie poleciła konfiskaty tego samolotu, jak również zwrot naszych paszportów przed godziną zawdzięczamy Christianowi Cunninghamowi.

• Sam, czy cała czeska kuchnia jest taka okropna? — spytał Barak, krzywiąc się nad cuchnącą gotowaną rybą i wodnistymi ziemniakami, podanymi na starych, poobtłukiwanych talerzach. • To nie jest kuchnia czeska, tylko marksistowska, i śmierdzi tak, jak wszystko inne w tym systemie — odpowiedział Pasternak, wracając do przekomarzania się z przysadzistą, mocno wymalowaną kelnerką, płynnie po czesku. Na talerzach widniały znaki hotelu „Masaryk", chociaż nowy napis po zewnętrznej stronie głosił: hotel „Stalin". Najwyraźniej ten cuchnący stęchlizną zajazd w pobliżu bazy lotniczej w Zatec był od wielu lat zamknięty i otwarto go tylko po to, żeby umieścić w nim załogę izraelskiego samolotu. Wszystko, co dotyczyło tego transportu, odbywało się w jednym zakątku bazy, sporo oddalonym od hangarów czechosłowackich sił powietrznych, i chociaż prasa światowa już dawno opisała tę „tajną'' operację, rząd Czechosłowacji nadal się do niej oficjalnie nie przyznawał. Kelnerka najwyraźniej flirtowała, niezręcznie i bez doświadczenia serwując niesmaczny posiłek. • Słuchaj, Zew — powiedział Pasternak — ona ma przyjaciółkę i dziś wieczorem chciałaby się trochę zabawić. Powiedziała, że lubi Izraelczyków, bo jesteśmy milutcy. Mieszka niedaleko stąd. • Nie interesują mnie czeskie dziwki — powiedział Barak. • Ależ to nieładnie. Dlaczego dziwki? Są po prostu szpiegami. Nie gadaj z nimi o polityce ani o naszym transporcie, i tyle. • Miłej zabawy, Sam. W zatłoczonej, zasnutej dymem jadalni rozmawiano przeważnie po angielsku, chociaż słychać było również hebrajski. Po obiedzie Barak

przyłączył się do kilku siedzących w hallu lotników, żeby wypić namiastkę 168 kawy i mamą brandy. Podobnie jak opowieści Pasternaka, ich wspomnienia otworzyły mu oczy. Wszystkie walki Baraka toczyły się w obrębie Izraela, gdzie plany bitewne i ruchy wojsk ustalano na dziesiątki mil. Nagle pojął, że ten most powietrzny obejmuje całą kulę ziemską, a jego zasięg, jeśli nie tonaż, przekracza nawet zajmujący nagłówki wszystkich gazet potężny most berliński. Wiedział co nieco o tej operacji, ale tutaj siedzieli ludzie, którzy ją wykonywali: pochodzący z całego świata piloci z drugiej wojny światowej, głównie Amerykanie (ale nie wszyscy), przeważnie Żydzi (zdecydowanie nie wszyscy), także inni ochotnicy, między innymi Francuzi, Kanadyjczycy, Południowoafrykańczycy, Australijczycy. Ci, którzy nie byli wyznania mojżeszowego, zgłosili się, ponieważ sympatyzowali z żydowską walką o przetrwanie lub dla przygody, a również, jak uparci Amerykanie (którzy pilotowali największe wyczarterowane transportery), dla czystego interesu. Ta pstrokata banda przetrząsała całą planetę w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni, ponieważ żaden rząd nie chciał oficjalnie pomagać Żydom. • Mówię ci, stary, masz szczęście z tym „Constellation" — zwrócił się do Baraka wysoki, kościsty Australijczyk. — Możecie skoczyć prosto na „Oklahomę" i darować sobie to cholerne tankowanie w małpim gaju. To dopiero idiotyczne zawracanie głowy. • Na „Oklahomę"? W małpim gaju? • Małpi gaj to Korsyka—wtrącił siwy, ostrzyżony najeża Amerykanin, siorbiący piwo z dużego glinianego kufla. —To jedyne cholerne miejsce na Morzu Śródziemnym, gdzie samolot lecący do Izraela może nabrać

paliwa. Znaczy się „Oklahoma". Barak siedział do późna, słuchając opowieści o pełnych ryzyka czasach przed ogłoszeniem powstania Państwa Izrael: o katastrofach i bliskich katastrofy startach bez zezwolenia i bez urządzeń nawigacyjnych, podczas urwania chmury i w gęstej mgle, prowadzonych przez pilotów, którzy nigdy przedtem nie siedzieli w samolocie, i tak dalej, i tak dalej. Powiadali, że takie rzeczy działy się na samym początku. Teraz transport powietrzny był zrutynizowany, ujarzmiony i stosunkowo sprawny. Po drugiej Barak powlókł się do łóżka, zdobywszy sporo nowych informacji i znacznie uspokojony. Pasternak jeszcze nie wrócił i Barak nie mógł odgadnąć, czy w ogóle się przespał, bo kiedy się obudził, Sam był już ubrany i golił się, podśpiewując smutną czeską piosenkę. O świcie dychawiczna taksówka podwiozła ich do bazy. Obok potężnego „Constellation" leżały zwalone na kupę eleganckie fotele pasażerskie, 169 piętrzące się do połowy wysokości skrzydeł samolotu. Cysterna rytmicznie podawała paliwo, a ustawieni w szeregach ludzie przekazywali sobie z rąk do rąk skrzynie, wędrujące do luku z odkrytych ciężarówek. — Karabiny maszynowe — powiedział pogodnie Pasternak, po którym w ogóle nie było widać śladów minionej nocy. — Ten ładunek to solidne karabiny maszynowe i amunicja. Dobra rzecz i bardzo ważna. Nieco dalej hałaśliwi robotnicy próbowali wepchnąć kadłub samolotu do innej, większej maszyny. — Myśliwskie meserszmity — wyjaśnił Pasternak, wskazując na stojący w pobliżu szereg wrzecionowatych samolotów. — Musimy zdemontować skrzydła i wysłać je oddzielnie. Czesi produkowali te Me-109 dla Niemców

i nasi ludzie powiadają, że nie są zbyt dobre. Trudno się nimi lata. A już z ceną Czesi obdzierają nas ze skóry. No cóż, kupujemy, co się tylko da. Podczas załadunku Barak obszedł budynki przeznaczone do obsługi izraelskiego transportu, któremu nadano kryptonim „Zebra". Musiał zapamiętać do swego raportu dła Ben Guriona te ogromne góry uzbrojenia zapakowanego w skrzynie z napisami rosyjskimi, czeskimi i francuskimi, duży ruch ciężarówek i wyciągów, rozmaite typy samolotów, a także gorączkową pracę pilotów i zajmujących się załadunkiem robotników. Lotnisko przylegało do pięknego pola z dojrzewającym zbożem, a o milę dalej stały w hangarach samoloty czeskich sił powietrznych. Tę martwą scenerię ożywiało kilku chodzących tam i z powrotem wartowników. Kiedy w końcu weszli razem z Samem na pokład „Constellation", transportowiec był tak zapchany zamocowanymi skrzyniami, że podczas startu musieli stać pochyleni w kabinie pilotów. Byli nimi ci sami Amerykanie, którzy przyprowadzili samolot z Panamy, ale radiooperatorem nawigatorem był teraz Izraelczyk. Start z dużym obciążeniem wymagał rozpędzenia się aż do samego końca pasa startowego, zanim samolot mógł się unieść w powietrze, z ledwością omijając druty telegraficzne. • Opowiedz Zewowi o Dajanie — odezwał się nawigator do Pasternaka, kiedy „Constellation" zaczął się ostro wzbijać ku wschodzącemu słońcu, lecąc nad szachownicami uprawnych pól i wijącą się meandrami srebrzystą rzeką. • O Dajanie! — krzyknął Barak. — A więc już wrócił? • Wrócił? — wyszczerzył zęby Pasternak. — On zupełnie zmienił losy tej wojny. • O czym ty mówisz?

• Dajan poprowadził wspaniały rajd na Liddę i Ramię. Cała ONZ 170 piszczy i mdleje, jakby jakiś gość wpakował się do damskiej toalety. Tydzień temu Arabowie odmówili przedłużenia rozejmu. Teraz Brytyjczycy wyją o nowy rozejm, co oczywiście oznacza, że chcą go Arabowie. Wkrótce więc chyba to nastąpi. • Sam, skąd ty to wszystko wiesz? — Barak był zadowolony, ale nie dowierzał zasłyszanym wiadomościom. • Kiedy sobie spacerowałeś, zadzwoniłem do naszych chłopców w Londynie, żeby im powiedzieć, że już ładujemy i lecimy. Tamtejsze gazety piszą tylko o wspaniałym jednookim dowódcy. Mówią, że tak samo jest w Ameryce — Pasternak poklepał nawigatora po ramieniu. — Słuchaj, czy mamy tak stać przez cały czas aż do Tel Awiwu? Do końca życia będziemy garbaci. Nawigator wskazał im wydzielone między skrzyniami miejsce za kabiną pilota, gdzie leżały materace i stały termosy z wodą. Kiedy się tam układali, Barak powiedział: • A miałeś mnie dowieźć do domu przed Dajanem! • To przez opóźnienie w Dakarze. Kto mógł przewidzieć, że nasz tamtejszy „załatwiacz" wybierze się z jakąś damą do Tangeru? Ci Francuzi! Ale nie martw się, Zew, zostało dla ciebie jeszcze mnóstwo wojny. • No, tym razem jesteś — odezwała się naburmuszona Jael do Zewa, zupełnie ignorując Pasternaka, kiedy obaj wsiadali do jej dżipa. — Ale ogromny samolot! Sziga'on\ Teraz jest nasz?

• To nie twoja sprawa, Jael. Podrzuć Sama do jego mieszkania, a potem zawieź mnie do Jerozolimy. • Pan wybaczy, ale mam rozkaz zawieźć was obu prosto do Ben Guriona. • Czyżby? A więc zrób to. Kiedy włączała silnik, siedzący obok niej Pasternak uśmiechnął się i zmrużył oczy. • Wiesz, Jael, od lat nie byłem już w Nahalal. Jak się ma twoja rodzina? • Wszyscy zdrowi. Nie pamiętam, żebym tam pana kiedyś widziała. • Ale byłem tam. Dobrze cię pamiętam jako tłuściutką córeczkę Nahuma Lurii. • Naprawdę? Teraz schudłam — zadarłszy podbródek i odrzuciwszy do tyłu gęste blond włosy, Jael gwałtownie ruszyła do przodu. 171 —I tak, i nie — powiedział Pasternak. Jego oceniające spojrzenie przywiodło Barakowi na myśl panią Shugar i kelnerkę z hotelu „Stalin". Jednak pomyślał, że jeśli jakaś dziewczyna potrafi sobie poradzić z Samem Pasternakiem, to jest nią na pewno Jael Luria. Jak w całkiem innym kontekście ujął to kiedyś St. John Robley: trafiła kosa na kamień. Jael przywiozła ich do biura Ben Guriona w Ramat Gan i zaparkowała przed budynkiem. Właśnie poprawiała urodę, zaglądając w ręczne lusterko, kiedy nadjechał samochód komendantury, z którego wysiadł Mosze Dajan. Wyskoczyła, żeby wycisnąć mu na policzku całusa.

• Dode Mosze! Bohater Izraela! Bohater całego świata! • Al tagzimil (Nie przesadzaj!) — z krzywym uśmieszkiem zadowolenia poklepał ją po ramieniu i wszedł do budynku. Jael dopiero wtedy zauważyła, kim jest kierowca. • A tobie co się stało? • Cześć! — Kichot pokazał jej sztywną od poczerniałej krwi chusteczkę. Miał grubo zabandażowane czoło. • Och! Jak to się stało? Opowiedz! Powiedział tylko kilka zdań, kiedy mu przerwała. • Ty? Ty byłeś w tym „Tygrysie"? Wszystkie gazety o tym piszą! • Jael, twój brat dowodzi „Tygrysem". Kazał mi być strzelcem. • Naprawdę to Benny dowodził? Czy nic mu się nie stało? • Nie ma nawet draśnięcia. Benny był dzielny, opanowany i wspaniały. Wysłuchała jego opowieści z szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami, a potem wyciągnęła rękę: • No dobra, oddaj mi tę idiotyczną chusteczkę. • Klnę się na twoje życie, że nie oddam. • Głupek. Tylko ci ją wypiorę. • Nie. Uratowała mnie, więc ją zatrzymam. • Jesteś naprawdę szalony. Ta rana jest poważna? Naśladując ją, zaczął mówić falsetem: —Ach, wożę bohatera Izraela! Całego świata! Więc jak może być poważna? Zrobiła do niego minę.

• Cieszę się, że nie jesteś ciężko ranny, ale nie przypisuj tego mojej chusteczce. • Tylko tej chusteczce. 172 Jael uniosła ramiona, spojrzała z desperacją w niebo i wróciła do swego dżipa. • Dziesięć ton karabinów maszynowych! — Z powodu rozwichrzonych, siwych włosów powiewających we wpadającym przez otwarte okno podmuchu Ben Gurion sprawiał wrażenie, że jest równie podniecony, co ton wypowiedzianych przez niego słów. • Jednym samolotem, jednym skokiem z Czechosłowacji! To ci dopiero m a s z y n a. I to za piętnaście tysięcy dolarów! Pasternak, to grzech z resztą tych

„Constellation".

Nie

ma

sposobu,

żeby

je

tu

przyprowadzić? Pasternak i Barak siedzieli po drugiej stronie jego biurka. Pasternak rozłożył ręce dłońmi do góry. • Panie premierze, czy ma pan jakiegoś przyjaciela w amerykańskim Departamencie Stanu? Oni muszą wydać zgodę na sprzedaż za granicę każdego samolotu, który waży ponad trzydzieści pięć tysięcy funtów. Ten jeden wydostaliśmy dzięki sztuczce, która drugi raz już się nie uda. • Przyjaciela w Departamencie Stanu? — Ben Gurion ścisnął wargi. Może generała Marshalla? — Zadzwonił telefon na biurku. Kiedy podnosił słuchawkę, weszli Mosze Dajan i Jigal Jadin, łysy, ze zmarszczonym czołem i wciśniętą między zęby fajką. — Ken (Tak)...

ken, właśnie przyszedł Jadin z Dajanem. —Rzucił Dajanowi dziwne, zimne spojrzenie. — Rozumiem. Cóż, lepiej z nim porozmawiaj. — Podał słuchawkę swemu dowódcy operacyjnemu. — Do ciebie. Kłopoty w Liddzie. Powstanie. Arabowie atakują naszych żołnierzy. Podniósł się ciężko z krzesła i zaczaj chodzić po pokoju, podczas gdy Jadin prowadził cichą rozmowę. • No więc macie — zwrócił się do pozostałych. — Mieszkańcy Liddy poddali się. Mula Cohen daje im naprawdę wspaniałomyślne warunki. Żadnego wysiedlenia, żadnego zatrzymania zdolnych do walki mężczyzn, tylko zdanie broni. Twierdzili, że to zrobili. A teraz szaleją na ulicach z karabinami, nożami, granatami, atakują naszych chłopców. Wszystko zawisło na włosku. • Nie. — Jadin zmęczonym gestem odłożył słuchawkę. — Mula już to opanował. Poszło o to, że na sąsiednim wzgórzu pojawił się czołgowy patrol Legionu Arabskiego, więc natychmiast mieszkańcy miasta rzucili się do rozlewu krwi. Patrol wycofał się i teraz znów się poddają. Tym razem warunki będą ostrzejsze. 173 Ben Gurion wściekał się na Dajana. • Widzisz? To, co zrobiłeś, nie było prawdziwą walką. Nie zdobyłeś żadnego obiektu, nie zniszczyłeś żadnych sił nieprzyjaciela. Tylko ich na chwilę wystraszyłeś, i to wszystko. To nie był podbój, to był wybryk. • Przepraszam, panie premierze — powiedział pułkownik Jadin. —

Rajd Mosze był najodważniejszą i zakończoną największym sukcesem

akcją w tej wojnie.

• Wybryk, powiadam. —Ben Gurion wskazał podbródkiem w kierunku Dajana. — Kiedy przejmiesz Komendanturę Jerozolimską, mam nadzieję, że będziesz poważniejszy. W tym czasie twoi komandosi potrzebni będą na południu. Zanim nastąpi zawieszenie broni, musimy utworzyć bezpieczny korytarz przez linię Egipcjan. Te osady na Negewie nie mogą być znowu odcięte. Czy twój batalion może nadal walczyć, czy też zniszczyłeś jego gotowość bojową? • Moi ludzie są wspaniali. Niesłychane morale — odparował ostro Dajan. — Wierzą, że odnieśli wielkie zwycięstwo. Ale nasze pojazdy są całe podziurawione. • Dostaniecie pojazdy — powiedział Jadin. • A więc czekam na rozkazy. — Napięte mięśnie twarzy Dajana rozluźniły się, kiedy z uśmiechem spojrzał na Baraka. — Zew, słyszałem, że zrobiłeś furorę wśród kalifornijskich dam. — Zwrócił się do Jadina: — Mój zastępca został ciężko ranny. Czy Zew mógłby pojechać ze mną na południe i zastąpić go? Kiedy pojadę do Jerozolimy, będzie mógł przejąć swój batalion. Jadin spojrzał na Ben Guriona, który mruknął: • Nie ma sprzeciwu. • Zgadzam się — powiedział natychmiast Barak. • A więc ustalone. Pasternak, wracasz do Pragi? • Za pańskim pozwoleniem, nie wraca — wtrącił się Dajan. —

Poprosiłem, żeby został moim zastępcą w Komendanturze

Jerozolimskiej. —Wyrażono zgodę — powiedział Jadin. Ben Gurion spojrzał uważnie na Dajana.

• Dobry wybór. I nie powiedziałem, że to, co zrobiłeś, nie było odważne czy podnoszące na duchu. Powiedziałem, że tak nie prowadzi się wojny. Nie jesteśmy już partyzantami. • Z całym szacunkiem, panie premierze, jest pan wspaniałym politykiem i wie pan wiele o Arabach. Ale ja wiem, jak z nimi walczyć. Poza pracą na roli robię to od czasów, gdy byłem chłopcem. 174 Ben Gurion wyciągnął rękę i po chwili milczenia Dajan ją uścisnął. • Nie wątpię, że zrobisz swoje na Negewie. • Postaram się. Wyszedłszy z budynku, Barak i Pasternak zobaczyli, że zabandażowany Kichot siedzi na masce dżipa Jael i prowadzi z nią pogawędkę. • Kichot! A więc dostało ci się? • To nic. Wszystko w porządku. • W Los Angeles widziałem twojego brata. Oczy Jael rozwarły się szeroko. Kichot zeskoczył z dżipa. • Leopolda? Naprawdę? Naprawdę się tam dostał? • Tak, i mówił, że tam zostanie. • Więc chyba tak zrobi. Leo robi, co chce. • I może ty się do niego przyłączysz, co? • Po co? Tu jest mój dom — dotknął bandaża. — Widzi pan, nawet zapłaciłem podatek. • Kiedy następnym razem będziesz w Nahalal — Pasternak zwrócił się do Jael — przekaż swojemu ojcu i mojemu wujowi Awramowi pozdrowienia od Sama Pasternaka.

• Spróbuję zapamiętać, ale rzadko tam bywam. • Coś ci powiem, Zew. Wyjeżdżasz z tymi komandosami na Negew. — Pasternak wskazał na Jael. — W Komendanturze Jerozolimskiej potrzebuję kierowcy. Zgadzasz się? • Gorąco polecam — powiedział Barak. Pasternak uśmiechnął się do dziewczyny. • Podoba ci się ta funkcja? Jael powoli, spokojnie, przymknęła powieki. —Czemu nie? O trzeciej nad ranem ubrana w płaszcz kąpielowy Nachama sennie smażyła jajka i ziemniaki, podczas gdy Barak brał prysznic. Wszedł do kuchni w nowym mundurze. —Czy wyglądam na dowódcę batalionu pancernego? Rzuciła mu pełne uznania spojrzenie i machnęła widelcem. — Jest gorąca kawa. Gdyby nie twoja rana, dawno już byłbyś dowódcą batalionu, a potem jeszcze byłeś na posyłki u B.G. i latałeś do Ameryki i nie wiadomo co jeszcze... 175 —Ale

nie

dowódcą

pancernym,

motek.

Przypadkowo

byłem

w pokoju, kiedy Dajan rozmawiał ze Starym Człowiekiem i wpadłem mu w oko. A więc wszystko obraca się na dobre, nawet bieganie na posyłki. —

Pił kawę przy stole. — To duża szansa. Wojska pancerne to

przyszłość, a to zadanie jest bardzo ważne.

• Możesz rozmawiać o nim? — postawiła przed nim jedzenie. • Czemu nie? To nie tajemnica — mówił z pełnymi ustami. —

Egipcjanie siedzą na linii rozejmu, prawie zupełnie odcinając Negew.

Musimy przebić wystarczająco szeroki korytarz, żeby Negew miał nadal połączenie z Izraelem. Tym razem nie możemy zbudować „Birmańskiej Drogi", tam są przeważnie płaskie, odkryte tereny. • A więc kolejna długa, ciężka walka — powiedziała z afektowaną obojętnością. • Prawdopodobnie ciężka, ale nie długa. Walczymy trzymani na smyczy i... • Na smyczy? — Nachama przysiadła z filiżanką kawy. — O czym ty mówisz, co za smycz? • To znaczy, dopóki Arabowie posuwają się naprzód, Rada Bezpieczeństwa odkłada posiedzenia lub marnuje czas. Z chwilą, gdy odwracamy bieg wydarzeń i zaczynam zwyciężać—BACH!, rezolucja o zawieszeniu broni! Odkąd Dajan zaskoczył Liddę i Ramię, Brytyjczycy wzywają do następnego zawieszenia broni. Amerykanie są skłonni zgodzić się z nimi, a więc to może się stać każdego dnia. Musimy skończyć naszą robotę, zanim pociągną za smycz. Nachama pokręciła głową. • Mówisz o tym z taką goryczą! • To gorzka prawda, motek. • Abba (tato), dlaczego w ubraniu? — Pojawił się Noah w pidżamie, trąc oczy. W tym tygodniu zaczął już wyraźniej mówić. — Nie idź. • Muszę, synku. • Czemu?

• Muszę tak zrobić, żebyś ty nie musiał walczyć, kiedy urośniesz. —Jestem silny — oświadczył Noah. — Będę walczyć z Arabami. Rodzice spojrzeli na siebie ponad jego głową. Nigdy nie rozmawiali z nim o Arabach ani o wojnie. Nachama powiedziała swoją chropawą francuszczyzną: —- To przedszkole. Barak wzruszył ramionami. 176 —To wisi w powietrzu. Zaprowadziła chłopca do pokoju i wróciła, by podać resztę śniadania. • Powiedz mi w końcu coś o Ameryce. Jaka jest Kalifomia? Czy naprawdę taka piękna? I byłeś w Hollywood! Czy to bardzo podniecające? • Podobał mi się Waszyngton — powiedział Zew. —

11

Gojowskie zajęcie

Podczas tak zwanej wojny dziesięciodniowej, która rozegrała się pomiędzy dwoma rozejmami, Żydzi osiągnęli znaczne korzyści. W mniejszym lub większym stopniu wróg został wyparty z północy kraju, na froncie jordańskim również się uspokoiło; zdobyli także nieco terytoriów sąsiadujących z centralną częścią Izraela, dzięki czemu ten wąski, poskładany

z fragmentów kraj mógł przetrwać. Jednak, z drugiej strony, dwa kolejne ataki na Latrun zakończyły się fiaskiem, a na południu, po zawieszeniu broni, duże siły egipskie pozostały wewnątrz kraju, w jednym miejscu oddalone tylko o dwadzieścia mil od Tel Awiwu. Z trudem udało się otworzyć korytarz na Negew. Egipskie dowództwo odmawiało wszelkich dyskusji na temat prawdziwego rozejmu, zadowalając się tkwieniem przez długie, ponure miesiące w martwym punkcie na liniach zawieszenia broni. Sporadyczne utarczki i nieliczne ofiary były o wiele bardziej uciążliwe dla małego społeczeństwa żydowskiego niż dla ludnego Egiptu. Jednakże pod koniec grudnia siły generała Jigala Allona, dowodzącego teraz na froncie południowym, zaskoczyły świat, wbijając się głęboko na zachód, w Synaj, a potem skręcając na północ, ku wybrzeżom Morza Śródziemnego, aby wymusić rozejm przez odcięcie całej armii egipskiej, nadal obozującej na terytorium dawnej Palestyny mandatowej. Żydzi, którym kiedyś grożono zepchnięciem do morza, teraz dokonali zmiany 178 sytuacji i jak burza parli ku morzu; przedtem najechali, teraz stali się najeźdźcami! Efektem tego było gorączkowe żądanie ONZ natychmiastowego wycofania się wojsk żydowskich z terytorium Egiptu i popierające to żądanie, groźne w tonie, brytyjskie ultimatum, przekazane za pośrednictwem amerykańskiego ambasadora w Tel Awiwie. Kiedy Allon zbliżał się do przedmieść Al-Arisz, nadmorskiej stolicy Synaju i głównego punktu na drodze odwrotu nieprzyjaciela, zgodnie z opiniami ekspertów egipski rząd i armia znajdowały się na skraju załamania. W tym momencie Ben Gurion ustąpił przed brytyjskimi ostrzeżeniami i nakazał Allonowi wycofanie się. Generał Allon poleciał na spotkanie z premierem i na próżno prosił o

zmianę rozkazu. Aby utrzymać swe zwycięstwo, posłał wojska, by zajęły leżące dalej na wybrzeżu, na granicy Synaju i Palestyny, Rafah, stanowiące główny węzeł komunikacyjny. Argumentował, że stawiane przez ONZ żądanie wycofania się nie dotyczyło tego punktu, a dzięki takiemu posunięciu siły egipskie mogłyby zostać zamknięte w potrzasku i zmuszone da kapitulacji. Kiedy jednak siły Allana zagroziły Rafahowi, Egipcjanie nagle ustąpili i po raz pierwszy zaproponowali prawdziwy rozejm. Gdy w ten sposób został osiągnięty właściwy cel ataku Allona, Ben Gurion niezwłocznie przyjął tę ofertę. Wściekły i zdesperowany Jigal Allon postanowił wysłać do Ben Guriona emisariusza z ponowną prośbą o zgodę na jeszcze jedno szybkie uderzenie na Rafah, aby zakończyć wojnę w sposób, który wymusiłby trwały pokój.

• Mówiłem mu! — krzyczał Allon, stojąc z Zewem Barakiem przed mapą Synaju wiszącą w namiocie, którego płótno szarpała burza piaskowa. — Mówiłem mu, że to wycofanie się z Al-Arisz będzie katastrofą, opłakiwaną przez nie narodzone jeszcze pokolenia. Nie chciał słuchać. Zew, na litość boską, przekonaj go, że jeśli nie weźmiemy Rafahu i nie zgarniemy całej ich armii, to skażemy siebie i naszych synów na następne dwadzieścia lat wojny. Jeśli zaś tak zrobimy, to może Egipt zasiądzie do rozmów o prawdziwym pokoju. Inaczej do tego nie dojdzie! • Zrobię, co będę mógł — powiedział Barak. Przegrał walkę o to, żeby nie jechać, ale wciąż miał wątpliwości, czy powinien opuścić swój zdziesiątkowany batalion, aby próbować zmienić

179 poglądy Starego Człowieka. Zgadzał się ze strategią Ałlona, lecz także widział, w czym tkwi problem. Smycz szarpała coraz mocniej. — Liczę na ciebie. Jesteś jego ulubieńcem, a Bóg wie, że ja się do nich nie zaliczam. Patrz, teraz ten drań rozwiązał mój Palmach! Podyskutujemy o tym wszystkim po zawieszeniu broni, ale na razie trzeba wygrać wojnę. Wygralibyśmy ją, Zew, gdyby wszystkiego nie zaprzepaścił! Piach nadal świstał cicho, ocierając się o szyby i dach samochodu, kiedy Don Kichot wiózł Baraka wśród rudawej mgły na najbliższy pas startowy. Barak był w złym nastroju. Przede wszystkim nie chciał, aby przez spotkanie ze Starym Człowiekiem dać się znowu wmanewrować w jakieś szalone zadanie polityczne lub sztabowe. Lubił swoich komandosów, swój lekki batalion pancerny, lubił przejrzyste powietrze, czysty błękit nieba i pierwotne pustkowia Synaju. W pewnym sensie lubił nawet ponurego, upartego generała Allona. Czasami myślał, że Wolfgang Berkowitz wreszcie się odnalazł jako Zew Barak na tym ogromnym obszarze pustynnej nudy i w krótkich pustynnych walkach. Świetnie się czuł umęczony i wiecznie zajęty nadzorowaniem konserwacji wyposażenia, patrolami i ćwiczeniami, a także sporadycznymi akcjami. W dniach poprzedzających wielkie uderzenie na Synaj przede wszystkim jedno przeżycie skrystalizowało w nim rozwijające się poczucie tożsamości i sensu działania. Plan ataku Allona wymagał, by już na samym początku komandosi zajęli kluczową pozycję egipską na granicy z Synajem. Przy wijącej się na południe, ku granicy, drodze, znajdowały się egipskie fortyfikacje i lekkie pojazdy Baraka nie mogłyby ich ominąć, nie utknąwszy w końcu w pustynnym piachu, tak że całe to zadanie zapowiadało się na mozolne, krwawe pełzanie do przodu.

Ale żołnierz-archeolog Jigal Jadin powiedział generałowi Allonowi o starożytnej rzymskiej drodze, zakopanej pod lotnymi piaskami Negewu. Droga ta, jeśli wciąż nadawała się do użytku, mogłaby prosto i szybko doprowadzić z Beer Szeby do wyznaczonego celu. Otrzymawszy od Allona rozkaz rozpoznania terenu, Barak spędził z wojskowymi inżynierami cały dzień na badaniu pozostałości drogi. Wykluła się z tego zaskakująca decyzja, że jeśli najgorsze wyboje zostaną przykryte grubymi deskami, to rzeczywiście Barak mógłby poprowadzić swój batalion po tym dawno zapomnianym szlaku, pokrytym nierównym antycznym brukiem. Właściwie był to inny rodzaj „Birmańskiej Drogi", zbudowanej przez zmarłych 180 przed dwoma tysiącami lat ludzi, wśród których, być może, znajdowali się żydowscy niewolnicy Rzymian. W kilka dni później, kolumna lekkiego batalionu pancernego ruszyła o zimnym, pustynnym świcie po tej nierównej drodze z Barakiem, który podskakiwał z przodu w amerykańskim gaziku na położonych przez Rzymian kamieniach, aby rozpocząć wypędzanie Egipcjan z Ziemi Świętej. Kiedy gwiazdy zbladły i nad górami Synaju pojawił się rozżarzony skraj białego słońca, Zew Barak poczuł przypływ mistycznego zachwytu. Miał wrażenie, że unosi go majestatyczna fala historii, którą tylko Żyd może zrozumieć i która powstała z tej błogosławionej ziemi tylko dla Żyda z nowej żydowskiej armii. Ta egzaltacja trwała przez cały wielki, hałaśliwy skok do Al-Arisz. A kiedy Allon musiał się zatrzymać, bo zwycięstwo wydawało się już pewne i, zgodnie z twierdzeniami Allona i gorącą wiarą Baraka, świtała już szansa na zdobycie trwałego pokoju, Barak nareszcie się zdecydował, i to raz na zawsze.

Żegnaj, Instytucie Kalifornijski! Był oficerem Cahalu, sił obronnych Izraela. Poświęci tej karierze swe najlepsze lata i zajdzie tak wysoko, jak tylko będzie mógł, nosząc ten mundur i ochraniając tę ziemię. Ben Gurion serdecznie przyjął Baraka w swym biurze i w milczeniu wysłuchał namiętnej argumentacji, wspieranej rozpostartą na biurku mapą Synaju. • Panie premierze, zawsze możemy wycofać się z Rafahu, ale na razie weźmy to miasto i zatrzymajmy! — zakończył Barak z błagalnym gestem obu rąk. — Dzięki temu pańska pozycja przetargowa podczas negocjacji pokojowych będzie o wiele silniejsza. Jigal ma co do tego całkowitą rację. • Tak, tak, Zew, to był też jego argument co do Al-Arisz. — Zgarbiony, o smutnej twarzy premier, który dopiero co wyszedł z ciężkiej choroby, spojrzał na niego spod opadających powiek. —Jest młody i jest wspaniałym bojownikiem, ale jeszcze nie rozumie, że ja może nie będę mógł zrobić politycznie tego, co on może zrobić militarnie. — Powoli pokiwał głową. — Zapewniam cię, że Brytyjczycy nie żartują w kwestii przystąpienia do wojny. Nigdy nie sądzili, że zwyciężymy. Uważali, że nastąpi chaos i że ONZ wyśle ich z powrotem do Palestyny. Teraz nie możemy im dać najmniejszego pretekstu do interwencji — spojrzał wystraszonym wzrokiem, jakiego Zew jeszcze nigdy u Starego Człowieka nie widział. — Czy nie 181 rozumiesz, że tym jednym pociągnięciem możemy stracić całość? W ostatniej chwili, po wszystkich naszych ofiarach, wszystkich zabitych, możemy

stracić państwo! • Ale Egipcjanie nie przestrzegają rozejmu, panie premierze. Obserwujemy ruchy wojsk, strzelają do nas z artylerii... czemu mielibyśmy się zatrzymać? • Ty wiesz, dlaczego. Ponieważ jesteśmy Żydami. — Z podobnym do jęku westchnieniem Ben Gurion powoli cedził op*rne słowa. — I dlatego nie wydam rozkazu odbicia Starego Miasta, chociaż uważam, że stać nas na to. Pobiliśmy ich wszystkich, Zew. Na północy, na południu i wschodzie wypędziliśmy ich. Wygraliśmy tę wojnę. Zostało ustanowione nasze państwo. Gdziekolwiek się zwrócę, widzę ludzi, którzy stracili syna, brata, męża. To potworne. Sześć tysięcy zabitych w naszym małym społeczeństwie! Na razie starczy krwi. Koniec ze śmiercią. • Panie premierze, mówię to w cztery oczy — głos Baraka był pełen napięcia i ściszony. — Jeśli dowodzący oblężeniem Rafahu przed północą nie dostanie ode mnie polecenia „Stop", zaatakuje i zajmie to miasto „przez pomyłkę". Kiedy już umocnimy się na tej pozycji, Allon udzieli mu nagany za niezrozumienie rozkazów. A tymczasem my już tam będziemy. Ben Gurion zdjął okulary, mocno potarł powieki i zagapił się w sufit. Jego szerokie usta zacisnęły się w wąską linię. Barak wiedział już, że zapowiada się coś dobrego. Błysk zainteresowania! • He czasu mu to zabierze? • Do rana wszystko się skończy. • Gdzie będziesz od teraz za godzinę? • W hotelu „Parks". Dzwoniłem do Nachamy, żeby tam na mnie

czekała. Znużone machnięcie pulchnej dłoni było wskazówką, że może odejść. — ■ A więc idź do Nachamy. Chyba ze dwunastu żołnierzy w czapkach założonych pod najbardziej zwariowanymi kątami weszło z tupotem do cichego baru w telawiwskim hotelu „Parks", śpiewając i wywijając butelkami z piwem. Stłoczyli się przy kontuarze, żądając koniaku, poklepując się wzajemnie po plecach, śmiejąc się, wyśpiewując, krzycząc, wykonując dłońmi obrazujące powietrzną bitwę gesty. Jeden z nich podskoczył do pianina i zaczął bębnić akompaniament, podczas gdy reszta ryczała: 182 Daj, kochanie, w koniczynie, Daj, kochanie, jeszcze raz! • Nasze siły powietrzne — powiedział Barak do Nachamy. Siedzieli we wnęce popijając coca-colę i Nachama zaśmiewała się z tych hałaśliwych wygłupów. • Ale mówią po angielsku. Co to za piosenka? • Nieważne, nieładna. Oczywiście, że po angielsku, większość z nich to ochotnicy z zewnątrz. Nasi piloci też szkolili się za granicą. — Pomachał ręką wysokiemu oficerowi z wąsami jak szczoteczka do zębów. — Cześć, Ezer! Ten wysoki to Ezer Weizman. Słyszałaś o nim, bratanek Chaima Weizmana. Zdobył swoje szlify w RAF-ie. • Zew! Ty tutaj? — podszedł Weizman z pokaźną lampką brandy. —

Nie na Synaju? A kim jest ta czarująca piękność? • Poznaj moją żonę, Nachamę, i daj sobie spokój z tą „czarującą

pięknością". • Cześć, Nachama, marnujesz się przy tym pustynnym szczurze —

tak uroczo wyszczerzył zęby, że odpłaciła mu uśmiechem. — Czy

mogę pożyczyć go na chwilę? W ciemnym kącie baru Weizman pociągnął głęboki łyk i powiedział: —A teraz, Zew, posłuchaj, i to uważnie. Dzisiaj nasz szwadron stoczył bitwę z brytyjskimi spitfire'ami i pięć z nich zestrzeliliśmy. —

Oczy lotnika błyszczały dziko. — Pięć myśliwców RAF-u!

Widzieliśmy, jak się rozbiły. Wszystko zostało potwierdzone! A my wróciliśmy wszyscy, co do jednego. Niewiarygodne? Ale to prawda! — Ścisnął Barakowi ramię. — Przecież to historyczny moment! Czyż to nie sensacja? • Mój Boże, tak. Gdzie to się stało? Kiedy? • W południe. Nad Nirim. Niewątpliwie naruszyli nasz obszar powietrzny, więc ich zestrzeliliśmy! • To musieli być Egipcjanie. • Mówię ci, że RAF! Czterej spośród nas służyli w nim podczas wojny, nie uważasz, że znamy to oznakowanie...? Ha, ha, Zew, spójrz na tego wariata! Dalej, Scotty! — Weizman zaklaskał w rytm muzyki. — To Scotty Hubbard pochodzący z Glasgow. Jego rodzina przeniosła się do Rodezji. Wspaniały facet, urodzony lotnik, zestrzelił jeden z tych samolotów! Na małym parkiecie tanecznym niski, smagły pilot wykonywał żywy szkocki taniec pod wygrywaną na pianinie melodię. Nagle Nachama poderwała się ze swego miejsca i przyłączyła do niego. Powiewający

183 płaszcz nie przeszkadzał drobnym kroczkom ślicznych nóg. Dla Baraka było całkowitym zaskoczeniem, że jego marokańska żona potrafi tańczyć po szkocku. Lotnicy zebrali się wokół dokazującej pary, śmiejąc się i klaszcząc. Weizman otoczył go ramieniem. —No, chodź, Zew, to dopiero będzie noc! Nachama jest cudowna! Do diabła, mamy co świętować! Zaczął się rozejm. Zabawmy się trochę! Podszedł do nich barman. —Majorze Barak, telefon do pana. Dzwonił doradca wojskowy premiera. Ben Gurion poszedł do domu, bo czuł się bardzo źle. I tylko tyle. Milczenie potwierdziło sprawę. Zaczął się „błędny" atak na Rafah. Don Kichot siedział za kierownicą dżipa pod bezgwiezdnym niebem gnającego do Jerozolimy wąską, świeżo wyasfaltowaną drogą. Nie było sposobu, aby Barak mógł wrócić na Synaj i zdążyć przed atakiem na Rafah. Zanim by tam dotarł, byłoby po wszystkim. Dawno już nie widział Nachamy. Bardzo chciał spędzić z nią noc i zobaczyć swego chłopaka. Trzymając ją mocno za rękę, powiedział: • A więc, Nachamo, to jest ta nowa Szosa Bohaterów, co? Kiedy została skończona? • Jakiś czas temu, ahuwi (mój kochany), ale pierwszy raz jechałam nią dzisiaj, autobusem. • Czy „Birmańska Droga" jest nadal używana? • Może przez poganiaczy mułów. W każdym razie spełniła swoje zadanie, prawda, Zewi? Uratowała Izrael.

• To dziennikarskie gadanie, kochanie. • Dziennikarskie gadanie? Dlaczego? • Cóż, droga była wspaniałym wyczynem, ale to nie budowniczowie drogi, tylko nasi żołnierze na polu bitwy zmienili losy wojny. Przez cały czas prowadziliśmy ciężkie walki. Gdyby choć jeden front się załamał, Arabowie mogliby nas pobić i wykończyć, rach-ciach i nawet „Birmańska Droga" nic by nie pomogła. • Pan tak mówi — odezwał się Don Kichot przez ramię, bo nie szedł pan po kolana w mulim gównie, targając przez sześć kilometrów pięćdziesiąt funtów mąki dwa albo trzy razy w ciągu jednej nocy. Pomoc dla Jerozolimy była ratunkiem dla Izraela. 184 —Nikt cię nie pytał — powiedział Barak. — Uważaj na drogę. Kiedy dotarli do ciemnej Jerozolimy, Kichot poprosił o pozwolenie na zatrzymanie się w mieszkaniu Reba Szmuela, więc Barak zostawił go tam i sam siadł za kierownicą. Kiedy parkował dżipa przed swoim domem, przy drzwiach wejściowych czekał już żołnierz. • Major Barak? • Tak. • Generał Dajan chce, żeby pan się zameldował w Komendanturze Jerozolimskiej. To bardzo pilne. • UAzazel — krzyknęła Nachama — to nieuniknione! Nawet nie zobaczysz Noaha! • Zobaczę, motek, choćby nie wiem co. Obiecuję.

Pomimo zimna na ulicach Jerozolimy panował ożywiony ruch samochodowy i pieszy, prawdopodobnie w związku z pogłoskami o zawieszeniu broni. Barak przyhamował właśnie przed kwaterą Dajana, kiedy wyszedł stamtąd Ezer Weizman z ponurą miną i w czapce na głowie nasadzonej prosto. • Ty też? — powitał go głosem, z którego zniknęła wszelka radość. — Kiedy się tu dostałeś? Posłał po mnie pół godziny temu i przyleciałem samolotem. • Co się dzieje? • Lepiej, jak ci to powie Mosze. • Nie wygłupiaj się, Ezer. • Dobra. — Weizman rozejrzał się po opustoszałej ulicy i zniżył głos. — B.G. wpadł w panikę. Następny brytyjski bluff. Przyniesiono mu do łóżka piekielnie zasadniczą notę na temat tych spitfire'ów. Brytyjczycy twierdzą, że nie posiadały broni pokładowej i służyły do wykonywania zdjęć nad terytorium egipskim. • Jest w tym jakaś prawda? • Absolutne gówno! To oni nas sprowokowali nad Nirim. Próbowali nas zestrzelić z nieba. Możemy tego dowieść, wtargnęli na nasze terytorium, więc czego jeszcze chcesz? Przecież są wraki! Ambasador amerykański może rano przyjechać i zobaczyć to na własne oczy! Ale Brytyjczycy żądają odszkodowania i znów grożą wojną. • A czego się spodziewałeś? — powiedział Barak, starając się, by w jego głosie nie było słychać niepokoju. — Że imperium brytyjskie nie zareaguje, straciwszy pięć myśliwców przez jakichś Żydów? • Mogą iść do diabła! Nie wierzę, że Amerykanie pozwolą im

185 przystąpić do tej wojny. A jeśli zaatakują, to cóż, zestrzelimy im więcej samolotów! I zatrzymamy ich przeklęte wojska na naszej granicy. Już w tym głowa Allona! — Uderzył Baraka w pierś. — I ty mu w tym pomożesz! Pilot wskoczył do wojskowego gazika i odjechał z hukiem. W obłożonym mapami biurze Dajana Sam Pasternak wrzeszczał po angielsku do telefonu. • Ach, jesteś już, Zew — powiedział Dajan. — Samolot czeka, żeby cię zabrać do Rafahu. Już rozmawiałem z Allonem. Na rozkaz premiera masz osobiście zastopować wszystkie przygotowania do ataku, dopilnować natychmiastowego, całkowitego wycofania się wszystkich sił z zajmowanych pozycji i jemu bezpośrednio zameldować o wykonaniu rozkazu. • Dlaczego? Skąd ta panika? — zaczął robić wymówki Barak. — Ezer powiedział mi o tej nocie Brytyjczyków, ale jednak... • W Al-Akabie nastąpiło zmasowanie wojsk. To nie jest groźba, to fakt. Wywiad wojskowy właśnie przekazał ostrzeżenie o wojnie. Chwila ciszy. —Mosze, fakt także może być bluffem. Pasternak odłożył słuchawkę. • Cześć, Zew. Właśnie dopadłem Christiana Cunninghama. Na szczęście był w domu. Powiedziałem mu wersję Weizmana o tej powietrznej bitwie. Zapisał sobie, a potem mi odczytał. Obiecał, że to się zaraz znajdzie w Departamencie Stanu i w Białym Domu. • Ten facet z CIA ma kontakty aż tak wysoko? — z niedowierzaniem zapytał Dajan. — Ten Cunningham? Nigdy o nim nie słyszałem.

Pasternak potrząsnął głową. • Nie mógłbyś. Zna odpowiednich ludzi. Tak właśnie działa Waszyngton. • A więc jest przyjacielem — powiedział Dajan. • Zobaczymy — twarz Pasternaka rozjaśniła się, kiedy posyłał uśmiech Barakowi. — Właśnie kiedy zadzwoniłem, pił z córką herbatę. Tam jest teraz czwarta po południu. Chciała wiedzieć, czy Wilk Błyskawica dostał jej wiersz. • Jaki wiersz? Nie dostałem żadnego wiersza. —Wysłała ci wiersz o ognistej muszce, albo jakoś tak. Jedyne oko Dajana zabłysło. Uśmiechnął się krzywo: —Wilk Błyskawica? Ognista muszka? Zew, ile lat ma właściwie ta córka? 186 • Nie bądź śmieszny. Może dziesięć, dwanaście. • One dorastają — powiedział Pasternak. • Zew, wsiadaj w ten samolot, leć tam i zamelduj B.G. o wykonaniu rozkazu — polecił Dajan. — W nocy, o każdej porze. Po prostu zadzwoń do niego! Zrozumiano?! • Tak jest, zrozumiano. Dajan wyszedł. Pasternak powiedział trzeźwo: • Ta ostatnia brytyjska nota jest paskudna. • Ale oni nie mogą naprawdę interweniować, prawda, Sam? Nie w tej chwili. To nierealne. — Barak wciąż jeszcze czepiał się nadziei, że Rafah może zostać zdobyte „przez pomyłkę", podobnie jak wtedy, gdy

Guderian w roku 1940 „omyłkowo" przedarł się nad kanał, zmusił Francuzów do kapitulacji i pod Dunkierką zepchnął Brytyjczyków do morza. • Dlaczego nierealne? Ich wojska stoją właśnie na naszych granicach — skwitował ponuro Pasternak. — W dużej liczbie. • Słuchaj, tylko sobie pomyśl! Z pewnością brytyjska opinia publiczna ma już dosyć śmiertelnych wypadków w Palestynie. Dlatego musieli zrezygnować z mandatu! Upadłby rząd Attlee. • Przemawia przez ciebie zdrowy rozsądek. Attlee ma za ministra spraw zagranicznych wściekłego byka, tego Bevina, a Bevin jest na tyle wściekły na nas za przetrwanie i wygranie wojny, żeby zrobić coś bardzo głupiego. Attlee nie ma nad nim władzy. B.G. to czuje, i on jest tutaj szefem. Barak popędził do domu i znalazł Nachamę w nieoczekiwanie dobrym nastroju. Właśnie odebrała Noaha od sąsiadki i położyła go do łóżka. Rzucił okiem na śpiącego chłopca, a potem powiedział jej, że znów rusza na Synaj. Wzruszyła ramionami, roześmiała się i pogładziła go po twarzy. — Jesteś teraz taki szczupły i opalony. Ach, cóż, mam nadzieję, że pokój nadejdzie, zanim będziemy za starzy, aby wypełnić to przykazanie. Był to stary, żydowski eufemizm na małżeńskie p o ż y c i e seksualne, odwołujący się do otrzymanego przez Adama i Ewę boskiego przykazania: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się". • Teraz jest pokój, Nachamo. W każdym razie zawieszenie broni. Ben Gurion ma stargane nerwy, i to wszystko. Odniósł wielkie zwycięstwo i jest zdeterminowany utrzymać je za wszelką cenę. Przepraszam, kochanie.

• Cóż, jak powiadasz, znów ta smycz. Ale teraz on polega na tobie! Pewnego

dnia

zostaniesz

szefem

sztabu.

Pamiętaj,

że

to

powiedziałam. 187 • Nachamo, kiedy i jak nauczyłaś się tego szkockiego tańca? Spojrzała szelmowsko. • Czemu pytasz, mój drogi? • Cóż, to było dosyć zaskakujące. • Czyżby? Myślisz, że ty i Sam byliście pierwszymi żołnierzami, jacy kiedykolwiek przyszli, żeby coś zjeść u taty? Niektórzy brytyjscy żołnierze też lubili naszą kuchnię. • Ciekawe! Będziesz musiała opowiedzieć mi o tym coś więcej. • Więcej już się niczego nie dowiesz o szkockich tańcach — powiedziała Nachama z figlarnym uśmiechem. — Jeśli chcesz, mogę cię tego nauczyć. Chciałbyś coś zjeść? Masz czas? • Lepiej już pójdę. Muszę po drodze zabrać mojego zwariowanego kierowcę. W ostrym świetle nagich żarówek, tkwiących w wiszącym nad stołem żyrandolu, zobaczył swojego brata Michaela, który pomagał Szajnie odrabiać lekcje, choć już zbliżała się północ. Dziewczynka była tak skupiona nad rozwiązywaniem równania, a poza tym ciemne włosy spadały jej na twarz, że kiedy wszedł, nawet nie podniosła oczu. Kichot spał twardo, skulony w klubowym fotelu. • Wolfgang! Ma niszmal — krzyknął brat. — Czy wojna naprawdę się

skończyła? • Na razie tak. Michael poprawił jarmułkę na kędzierzawych włosach i odmówił błogosławieństwo z powodu dobrej wiadomości. —Amen — powiedział Barak i Szajna powtórzyła to za nim, nie odrywając się od swej pracy. Michael tak bardzo różnił się we wszystkim od swego opalonego na pustyni brata żołnierza, że ludzie czasami nie potrafili skojarzyć ich ze sobą. Michael był drobny, blady, przygarbiony od wiecznego czytania, nosił okulary z grubymi szkłami i zazwyczaj ubierał się w wypłowiałe dżinsy i stary sweter. O krzesło stały oparte jego dwie laski, ponieważ był kaleki od urodzenia. Młodszy od Zewa, był jedynym religijnym Berkowitzem, „białą owcą" jak sobie żartowano w tej zaciętej, socjalistycznej rodzinie. Mając dwanaście lat, zażądał bar micwy, ponieważ przeszedł ją jego przyjaciel, a nauczyciel zaszczepił w nim miłość do Talmudu i tradycji. W wieku szesnastu lat został przyjęty do „Technion" jako wybitnie 188 uzdolniony w dziedzinie matematyki i fizyki. Czasami przyjeżdżał do Jerozolimy, by uczestniczyć w wyższych seminariach i wykładach, więc Barak powiedział mu, żeby zaglądał do Reba Szmuela, i Michael od czasu do czasu studiował ze starym krawcem Talmud. • Nie chciałbym ci przeszkadzać — powiedział Barak do brata. — Jej lekcje są bardzo ważne. Przyszedłem tylko po tego śpiącego rycerza. • Skończyłam — odparła Szajna, zrywając się z krzesła. — Obiecałam temu śpiącemu głupkowi jakąś kolację. — Wyszła do kuchni. Kichot smacznie spał, pogrążony w nieświadomości.

• W czym jej pomagasz? • W rachunku różniczkowym i całkach. • Tej małej dziewczynce? Jest aż tak zdolna? • Matematycznie — bardzo! Ma również szerokie spojrzenie na świat i dociekliwy umysł. Nie wiem, skąd to się u niej wzięło w Starym Mieście. Ale ma także język cięty jak brzytwa. • Amen — nie otwierając oczu, wtrącił Jossi. —Kichot, wkrótce odlatujemy samolotem. Brak odpowiedzi. —Dostałem list od mamy — poinformował Michael. — Ojciec czuje się lepiej, ale do ONZ wróci dopiero w lutym. Polecenie lekarza. Powtórzył treść listu, a potem rozmawiali o problemach rodziców. Meyer Berkowitz dostał zawału podczas gniewnej wymiany zdań z saudyjskim reprezentantem w ONZ. • Na razie wynajęli apartament na Manhattanie — powiedział Michael — i mama dostała świra na tym punkcie. Pisze, że tam jest prawie tak kulturalnie jak w Wiedniu. • Cóż, to cała mama. Może nigdy nie wróci. • Zew, co się naprawdę mówi o tym zawieszeniu broni? Czy może doprowadzić do pokoju? • Nie, nie teraz. Znów daliśmy im łupnia i tyle. Na jakiś czas utkwiliśmy w martwym punkcie, bez strzelaniny. Taka jest moja opinia. Jestem uważany za pesymistę. • W ogóle żadnej nadziei na pokój? Nigdy? • O tak. Są dwie możliwości. Na dłuższą metę Arabowie zmęczą się bezcelowym traceniem ludzi i zdecydują się zostawić nas w spokoju.

Na krótszą metę supermocarstwa chociaż raz pozwolą nam skończyć jakąś bitwę i przekonają Arabów, że już się stąd nie ruszymy. 189 —Obudź się, głupku — powiedziała Szajna, wchodząc z talerzem parujących placków ziemniaczanych i trącając Kichota łokciem — jeśli naprawdę chcesz coś zjeść. Natychmiast otrzeźwiał:

• Sziga'on\ • Musimy już iść, Jossi — powiedział Barak. • Nie ma czasu na parę placków? Zrobiła je specjalnie dla mnie. • Na pewno nie — powiedziała Szajna. — Byliśmy głodni z doktorem Berkowitzem, a ty się akurat napatoczyłeś. • Czy nie prosiłem, żeby je usmażyła — Kichot zwrócił się do Michaela — bo były takie dobre na Chanukę*. Michael uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. —I tak miałam wyrzucić te ziemniaki. Psuły się, wypuszczały kiełki —

powiedziała Szajna. — To grzech wyrzucać jedzenie.

• Te placki naprawdę nieźle pachną—powiedział Barak, przyciągając krzesło. • Coś takiego, odlatywać Bóg wie dokąd w samym środku nocy! —

wykrzyknęła Szajna, nakładając im placki. —Co za zwariowane życie!

Teraz, kiedy jest pokój, będziesz musiał poszukać sobie czegoś, w czym mógłbyś być pożyteczny, Kichot. Może zbierałbyś śmieci w Jerozolimie... Chwileczkę! Zanim zjesz ten placek, zmów błogosławieństwo. Kichot położył dłoń na włosach, a dziewczynka stuknęła go w plecy.

—Żadnych takich! W kapeluszu! Pokornie włożył swój wojskowy beret, zmówił błogosławieństwo i zabrał się do jedzenia. • Mmm, wspaniałe! Pokój nie czyni dla mnie żadnej różnicy, Szajno. Jestem żołnierzem. • To znaczy, że to właśnie będziesz robił? Będziesz żołnierzem? Zawodowym żołnierzem? —Zawodowym żołnierzem. Czemu robisz taką dziwną minę? Dziewczynka rzeczywiście wykrzywiła się jak gargulec. — A goisze parnosse! (Gojowskie zajęcie!) — Wymaszerowała z nosem zadartym do góry, zostawiając ich nad plackami, spoglądających po sobie ze zdumieniem. Chanuka — zwana również Świętem Świateł, upamiętnia udany bunt Machabeuszy. 190 • Słyszałeś ją, Zew? — powiedział Michael. — Lepiej wracaj do chemii. • To nie dla mnie. Już skończyłem z tym. Dla mnie jest gojowskie zajęcie. Na dobre. • Naprawdę? Kol ha'kawod — rzekł Michael. W kwestii bitwy powietrznej przeważyła wersja Weizmana. Prezydent Truman wystosował ostrą notę, krytykującą Brytyjczyków za wysłanie samolotów bojowych w strefę wojenną i obciążającą Izrael ich stratą. Rząd premiera Attlee spotkał się z burzliwą krytyką w Izbie Gmin i wycofał się

ze swych pogróżek. W ten sposób zakończyła się izraelska wojna o niepodległość i na początku stycznia 1949 umilkły działa, chociaż rozmowy rozjemcze toczyły się jeszcze przez wiele miesięcy. Izrael istniał i wszyscy arabscy najeźdźcy po kolei podpisywali układy rozejmowe z krajem, który zgodnie z ich niepodważalnym twierdzeniem nie istniał. CZĘŚĆ DRUGA SUEZ 12

Lee Bloom

W ciągu czterech lat, które nastąpiły po wojnie, kraj, którego nie było, toczył ciężką walkę, w dalszym ciągu nie istniejąc. Mosze Dajan pisze w swych pamiętnikach, że te lata, od roku 1949 do 1953, były najgorsze. Armia niemal się rozpadła. Siły zbrojne, stanowiące zlepek jednostek milicji, rezerwistów, poborowych i obcych ochotników, nie zgranych ze sobą, potrafiły lepiej radzić sobie z Arabami niż ze zwycięstwem. Chociaż bezsilne w kwestii dalszej walki, rządy arabskie nie miały zamiaru zawierać żadnych układów z takim państwem. Zawieszenie broni zamiast pokoju przyniosło oblężenie. Terroryści zwani fidainami przekraczali źle strzeżone granice, by wykolejać pociągi, palić autobusy, wysadzać w powietrze budynki i mordować nieostrożnych cywilów. Mieszkania, samochody, odzież, żywność i paliwo były na wagę złota. Żyło się nędznie i niepewnie. Izraelczycy wyjeżdżali gromadnie do takich

miejsc, jak Kanada czy Los Angeles. W roku 1953 Dajan został mianowany naczelnym dowódcą sztabu armii. Pisze, że wtedy sytuacja zaczęła się poprawiać. W pamiętnikach Ben Guriona te same cztery lata, od roku 1949 do 1953, były najlepsze. To bohaterskie lata Izraela, „najwspanialsze lata naszej historii od czasów zwycięstwa Machabeuszy nad Grekami 2300 lat temu", ponieważ w ciągu tych czterech lat żydowska populacja Izraela 195 wzrosła więcej niż dwukrotnie. Cudowny Powrót, Zgromadzenie Wygnańców, oryginalna, promienna wizja syjonizmu zaczęła się realizować. Sfrustrowane rządy arabskie w basenie Morza Śródziemnego zwróciły się przeciwko zamieszkującym ich kraje Żydom i wypędziły ich. Oblężone nowe Państwo Żydowskie liczące sześćset tysięcy obywateli przyjęło siedemset tysięcy żydowskich uchodźców! To wydarzenie, być może, bezprecedensowe w historii świata, wywołało braki, pustki w skarbie państwa, czarny rynek, racjonowanie żywności i rozczarowanie u ludzi małej wiary. Niemniej jednak Izrael nadal żył, a nawet rozwijał się, dopóki w roku 1953 Ben Gurion nie zrezygnował z pełnienia funkcji premiera i ministra obrony. Pisze, że wtedy sprawy zaczęły się pogarszać. Pogorszyły się tak bardzo, że pod koniec roku 1955 ludzie musieli przywrócić mu władzę, a był już na to najwyższy czas. W tym roku egipski dyktator, Gamal Abd el-Naser, znacjonalizował Kanał Sueski, doprowadzając tym do wściekłości rządy Anglii i Francji. Bliski Wschód znalazł się ponownie na pierwszych stronach gazet. Egipt i tak zabraniał Izraelowi wykorzystywania kanału, ale możliwość kolejnej wszechogarniającej wojny jak sejsmiczna fala wstrząsnęła całym regionem.

Christian Cunningham zauważył tego młodego człowieka podczas międzykontynentalnego lotu z Nowego Jorku do Paryża. Siedział samotnie w zatłoczonym barze na dolnym pokładzie, czytał jakiś periodyk i nie przyłączał się do pijackich żartów, kiedy ogromny samolot przedzierał się przez północnoatlantyką październikową burzę. Zobaczył go znowu podczas lotu liniami El Al z Paryża do Tel Awiwu. W tych samych szarych flanelowych spodniach i schludnym niebieskim swetrze, czytał doniesienia i periodyki wyjmowane z tej samej teczki z cielęcej skóry. Mało jadł, pił wodę sodową i nie przekomarzał się ze stewardesą. Właściwie zachowywał się prawie tak samo jak Cunningham podczas długich lotów. Pasażerowie linii lotniczych albo potrafili wykorzystać czas, albo go trwonili. Ten facet go wykorzystywał. Sądząc po modnym stroju, ciężkiej złotej biżuterii i gęstych falistych, czarnych włosach, Cunningham zaklasyfikowałby go jako typ hollywoodzki, ale czytane przez niego gazety dotyczyły lotnictwa, uzbrojenia i nieruchom*ości. Ze swej strony brat Don Kichota zastanawiał się, kim może być ten chudy goj w trzyczęściowym garniturze, którego zobaczył znów w samolocie 196 El Alu z tym łańcuszkiem od zegarka na kamizelce i wszystkim innym i który czytał Journal of Biblical Archeology. Ci dwaj mężczyźni mieli całą pierwszą klasę dla siebie. Tłum w klasie turystycznej składał się głównie z Izraelczyków, ponieważ turystyka mocno podupadła i Lee Bloom —jak się teraz nazywał — dziwił się archeologowi, który w tak napiętej sytuacji wybierał się do Izraela. Po jakimś czasie człowiek z łańcuszkiem zapadł w sen, zsunąwszy na czoło okulary w rogowej oprawie. Lee Bloom wyjął z teczki notatkę sporządzoną ręcznie przez Szewę Leawisa, przeczytał ją kilkakrotnie,

potem podarł w ubikacji na kawałki i wepchnął do otworu na zużyte ręczniki. Obudził ich obu trzeszczący komunikat pilota w szorstkiej hebrajsz-czyźnie i niezręcznej angielszczyźnie. Pierwszy odezwał się Cunningham, spoglądając przez okno. —No, w końcu dotarliśmy do Ziemi Świętej. Lee Bloom wyciągnął szyję, żeby zobaczyć coś więcej. Schodzenie w dół wśród chmur pozwalało dostrzec przelotnie szarą miejską zabudowę 0poszarpanej linii, rozciągającą się nad niebieskim morzem. • Nie wygląda aż tak świętobliwie, nieprawdaż? Zdumiewające, jak to zbudowano. • Był pan tu już przedtem? • Kiedyś, na krótko. — Lee Bloom wskazał na leżącą na kolanach mężczyzny publikację. — Czy w czasie wojny można zajmować się archeologią? • W tym regionie są zawsze problemy. Wykopaliska prowadzi się tam, gdzie jest spokój. Sądzi pan, że będzie wojna? • Jak mogą Brytyjczycy i Francuzi siedzieć cicho i pozwolić, żeby ten Naser spokojnie wyszarpnął im kanał? • Chce pan powiedzieć znacjonalizował? • To bez różnicy, proszę pana. • A co mogliby z tym zrobić? • Przeprowadzić inwazję i odbić kanał. I myślę, że tak zrobią. To tylko kwestia czasu. • A Rosjanie? • To powinno się zakończyć w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wtedy Rosjanie będą sobie mogli hałasować w ONZ, ile tylko zapragną.

1tak na nic to się nie zda. Angielszczyzna Lee Blooma miała tylko lekki akcent, ale „i tak na nic to się nie zda" wymówił jak cudzoziemiec. 197 —

Może i ma pan rację — Cunningham zagłębił się w swym periodyku.

Brat Kichota nie starał się przedłużać tej rozmowy. Domyślał się, że to goj z wyższych sfer, nie z Kalifornii, może ze Wschodniego Wybrzeża. Przy bramce prowadzącej do odbioru bagażu w brudnym, zimnym, małym baraku na lotnisku w Liddzie, której nazwa została teraz zhebraizowana na Lod, Lee Bloom rozpoznał czekającego tam Zewa Baraka w mundurze, nieco tęższego, z włosami przyprószonymi przedwczesną siwizną. —

Adon Barak! — powitał go z lekką ironią.

Barak szeroko otworzył oczy, próbując dopasować tę wytworną postać do chudego dezertera, którego osiem lat temu zostawił na lotnisku w Los Angeles. —

Czy to Blumenthal?

Leopold wyszczerzył zęby i podali sobie ręce. • Sam — Barak zwrócił się do Pasternaka, który stał obok niego i wpatrwał się w kolejkę do odprawy paszportowej — poznaj Lee Blooma. Chyba o nim czytałeś. • Lee Bloom! Witami A kto nie czytał? Rozumiem, że pan i Szewa Leavis jesteście we dwójkę właścicielami połowy Los Angeles? • Ha? Trzech budynków. Tutejsze gazety naprawdę wypisują zwariowane historie. —Lee Bloom przebiegł oczyma po ludziach stojących za barierką, wymachujących rękami i wykrzykujących imiona pasażerów. —Mój brat powiedział, że będzie na mnie czekał, ale... O, już jest. Joe! Jossi!

Kichot wszedł przez wejście dla policji i kiedy bracia padli sobie w objęcia, Barak zauważył, o ile jest wyższy od Leopolda. Ten wysoki, szczupły chłopak nabrał teraz ciała, a spadochroniarskie buty dodawały mu jeszcze wzrostu. Leopold natomiast był chudy i nieco zgarbiony. • W porządku, Zew, już jest Cunningham. — Pasternak podszedł, by przywitać się z człowiekiem CIA. — Witaj, Chris. Pamiętasz Zewa Baraka? • No, no, Wilk Błyskawica! Witam! — Krótki uścisk kościstej dłoni. — Skąd mam wziąć bagaże? • Proszę za mną — powiedział Barak. Pasternak zbliżył się do Lee Blooma i mimo rozbrzmiewających echem głosów podróżnych i zapowiedzi kolejnych lotów, rzekł bardzo cicho: • Blumenthal, ten pański problem, o którym mówił mi Szewa Leavis, dzwoniąc z Paryża... • Tak? — Leopold był teraz spięty i niespokojny. • Rozejrzałem się w tej sprawie. Miałem zadzwonić do pana do hotelu, ale skoro już pan tu jest, więc... — Wyciągnął z kieszeni 198 wizytówkę i podał ją Jossiemu. — Kichot, wiesz, gdzie znaleźć tego faceta? Sekcja osobowa w Kirja? Jossi tylko rzucił okiem: • Jasne. • Zawieź tam brata — Pastemak uśmiechnął się do Leopolda. — To wszystko. A teraz proszę powiedzieć, czy Szewa mydli nam oczy z tą walcownią, czy coś w tym jest? — Chociaż Pasternak był teraz u Dajana

zastępcą

szefa

wywiadu,

zdobywanie

wyposażenia

wojskowego w szarej strefie prawa nadal leżało w kręgu jego zainteresowań. Leopold odpowiedział całkiem rzeczowo. • To prawda. Jest taka żydowska firma w Cantonie, w Ohio. Czterech braci. Ich ojciec zaczynał od złomu, teraz oni zajmują się żelazem i stalą. Mają pieniądze i doświadczenie w produkcji. Tu wszystko jest jasne. To bardzo twardzi negocjatorzy i nie są syjonistami. Możemy zawrzeć z nimi umowę, jeśli tutejsze podatki mają tendencję wzrostową. Uważają, że to brzmi aż za dobrze i dlatego musi w tym tkwić jakiś potężny hak. Między innymi przyjechałem, żeby to sprawdzić. • Zawiadomicie mnie, gdybym mógł pomóc. Jossi, zadzwoń, jeśli w wydziale traficie na jakieś przeszkody. — Odszedł, by towarzyszyć Cunninghamowi. Lee Bloom podniósł swoją teczkę i walizkę: • To wszystko, co przywiozłem, Jossi. Resztę zostawiłem w Paryżu. • To chodźmy. Jak długo tu zostaniesz? • Zależy—Leopold szedł za nim przez tłum. Trzy, najwyżej cztery dni. Chyba przybyło ci z piętnaście kilo? Wyglądasz, jakbyś miał same muskuły. • Dają nam w kość u spadochroniarzy. • Uczestniczyłeś w wielu walkach? Nigdy nie piszesz. • Ty też nie. • Wiem. Na zewnątrz budynku silny, wilgotny wiatr niósł kurz i piasek po niemal pustym parkingu. Z tylnego siedzenia wojskowego gazika pomachała

Jossiemu jakaś blondynka w mundurze. • To Jael Luria. Pamiątasz ją? • Jasne, to ta napuszona dziewucha, którą wtedy spotkałem w hotelu „Król Dawid". • To ona. Jest adiutantem podpułkownika Pasternaka. • Mężatka? 199 • Nie. Od czasu do czasu miewa wyjątkowych przyjaciół. • Z tobą włącznie? Jossi wybuchnął śmiechem: —Marna szansa. To potwór. Poza tym dobrze wiesz, że mam dziewczynę. Przy otwartej, rozklekotanej budce, służącej za biuro wynajmu samochodów, Leopold podał kwit przysadzistej, żującej gumę dziewczynie, która z szybkością karabinu maszynowego zaterkotała coś po hebrajsku. —Twojego kierowcę bolą zęby — powiedział Jossi. — Dzwonią po innego. Leopold obejrzał go od stóp do głów, zapamiętując sobie czerwony beret, naszywki na ramionach i ciężkie, czerwonawe buty. • Trzy paski. Co to jest, coś jak amerykański major? • Kapitan, tutaj to się nazywa seren. Jestem plutonowym i niedługo zostanę dowódcą kompanii. • Musisz mi opowiedzieć o swoich przygodach. • Musisz mi opowiedzieć, jak to się stało, że posiadłeś połowę Los Angeles. — Jossi poprawił okulary na nosie i wyszczerzył zęby do

brata. — Czy w tych wszystkich bzdurach jest choć trochę prawdy? • Wystarczająco dużo, żebym mógł zaprosić ciebie i twoją dziewczynę do Paryża. Hej, i jak z tym jest? Dostałeś przepustkę? I czy ona pojedzie? • Pracuję nad urlopem, a Szajna strasznie chce jechać. Rodzice robią jej problemy. Pamiętaj, że są bardzo religijni. • I Szajna też jest nadal taka? • Panie, jest już pański samochód! —- zawołała po angielsku dziewczyna. Podjechał rozklekotany, wypłowiały, niebieski peugeot. Za kierownicą siedział bezzębny stary człowiek z siwym trzydniowym zarostem i w podartej wełnianej czapce na głowie, który przywitał się w bełkotliwej hebrajszczyźnie. Leopold napadł na dziewczynę. —Co to jest? Mój kwit opiewa na nowego oldsmobile'a z kierowcą mówiącym po angielsku. Szybki, urywany hebrajski w tłumaczeniu Kichota. • Nowy oldsmobile jest w garażu. Kierowcę bolą zęby. Możesz dostać oldsmobile'a w czwartek. • Tu się nic nie zmienia. Jedziemy. • Kirja — rzucił Jossi kierowcy, który kiwnął głową i ruszył. 200 • Czy Szajna jest wciąż religijna? — Absolutnie. Nie będzie podróżować w sobotę, dokładna, jeśli chodzi o pokarmy i święta, codziennie studiuje Biblię. Ale jest w porządku, jeśli wiesz, co mam na myśli. Chce być inżynierem lotnictwa. Nosi dżinsy, co w jej dati (ortodoksyjnym) otoczeniu jest skandaliczne. Nie zwraca na to

uwagi. • I naprawdę jest taka śliczna? Pamiętam ją jako małą, chudą mądralę. • Sam zobaczysz. Najpierw jedziesz do Jerozolimy, tak? • Tak, jeden dzień tam, chyba dwa dni w Tel Awiwie i z powrotem do Paryża. —

Dobrze, pojedziemy po nią na uniwersytet. Właśnie kończy egzaminy.

Kiedy Barak ładował do gazika zniszczone walizki człowieka z CIA, Pasternak zwrócił się do Cunninghama: —

Chris, poznaj kapitan Lurię, moją prawą rękę.

Podając mu dłoń z afektowanym uśmiechem, Jael powiedziała uprzejmie: —

Na czas pobytu jestem do usług, panie Cunningham.

• To uroczo z pani strony — powiedział Cunningham i wyczuła, że ten stary Amerykanin przez swoje grube szkła od razu rozpoznał jej związek z Pasternakiem. Sam nie chciał, żeby z nim jechała, ale usłyszawszy tak dużo o Cunninghamie, a być może, aby trochę się rozerwać, uparła się i postawiła na swoim. Pasternak zostawiał twardą rękę na poważniejsze sprawy, a ona wiedziała, na co może sobie pozwolić. Ze względu na jej obecność w samochodzie nie było mowy o konkretach. W krępującym milczeniu jechali wśród uprawnych pól i gajów pomarańczowych, aż w końcu odezwał się Cunningham: • Ostatnio byłem tutaj w 1936. Palestyna mandatowa okazała się bardzo interesującym miejscem. Pięknym, eleganckim i takim spokojnym! Musicie przyznać, że Brytyjczycy mieli coś w sobie. Ale potem znów wybuchły zamieszki arabskie. To było bardzo złe i bardzo smutne. • W 1936 miałam pięć lat —pisnęła Jael. —Pamiętam te zamieszki.

Papa wyjechał z moszawu i bił się całymi miesiącami. My, dzieci, byłyśmy wszystkie bardzo wystraszone. Teraz to inny świat. • Za mało inny — powiedział Cunningham i to przygasiło rozmowę do chwili, gdy wysadzili Jael w Kirji, siedzibie sztabu armii w centrum Tel Awiwu, i pojechali dalej. • Bardzo przystojna młoda kobieta — stwierdził Cunningham. • Jeśli coś ci trzeba będzie załatwić, Jael to zrobi — powiedział Pasternak. 201 Cunningham przyłożył szczupłą pięść do ust, by przesłonić ziewnięcie. • Czy ten kierowca rozumie po angielsku? • Nie. • Bardzo dobrze. Nasz wywiad informuje, że armia izraelska w ciągu dwudziestu czterech godzin może być gotowa do wymarszu na Suez. Czy te dane są dokładne? Pasternak i Barak spojrzeli po sobie. • To wielki komplement — powiedział Pasternak. — Byłoby miło, gdyby był prawdą. Chris, czy to prezydent Eisenhower kształtuje politykę Stanów Zjednoczonych, czy sekretarz stanu Dulles? • Cóż, to obszerny temat. Muszę się jakąś godzinkę przespać, a potem spotkajmy się i pogadajmy, dobrze, Sam? • Oczywiście. — Kiedy samochód zatrzymał się w nadmorskim hotelu na przedmieściach Tel Awiwu, Pasternak dodał: — A tymczasem premier może się zastanawiać, czy przywiozłeś posłanie od swego rządu.

• Z całą pewnością — Cunningham wysiadł z samochodu. — A przy okazji, Barak, moja Emily prosiła, żebym przekazał pozdrowienia Wilkowi Błyskawicy, jeśli pana spotkam. • Naprawdę? To miło, że mnie pamięta. • O tak. Jest na Sorbonie, robi magisterium. Ma chłopaka, francuskiego poetę. Odwiedziliśmy ich razem z panią Cunningham. Ma pan córki? • Jedną. • Założę się, że wygląda na słodką i łatwą w obejściu. • Bardzo. Ma dopiero roczek. • Niech pan tylko poczeka — spojrzał na swój kieszonkowy zegarek, wyciągając go na długość ramienia. — Może spotkamy się o czwartej? Kiedy odjeżdżali spod hotelu, Barak spytał Pasternaka: • Sam, czy potrzebna nam była Jael? • A nie znasz jej? — burknął Pasternak. Gipsowe ściany ciasnego, ponurego biura sekcji osobowej były pokryte organizacyjnymi informacjami i powielonymi listami nazwisk, a ze starej fotografii spoglądał w dół ze zmarszczoną brwią Ben Gurion w koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Zza wąskiego, poplamionego atramentem biurka niemal łysy porucznik wskazał im dwa twarde krzesła, założył rogowe okulary i zaczął grzebać w różnokolorowych formularzach. —Mówi pan po hebrajsku? — zapytał Leopolda. 202 • Oczywiście, chociaż już trochę zapomniałem. • Dobrze, co my tu mamy: Blumenthal Leopold. — Kiwając głową,

przerzucał papiery zebrane w podniszczonym, żółtym segregatorze. Cóż, akta są w porządku. Nie widzę problemów.—Oparł złożone ręce na segregatorze, po czym chłodno i obojętnie spojrzał na braci. —Tak. Co mogę dla panów zrobić? Leopold spojrzał na Jossiego, a potem, zacinając się, odpowiedział po hebrajsku: • Byłbym wdzięczny, gdybym się mógł dowiedzieć, jaki dokładnie jest mój obecny status. • Pański obecny dokładny status... — Porucznik otworzył segregator i odczytał znajdujący się na wierzchu dokument: „Podsumowanie: Nie znaleziono żadnego zapisu dotyczącego rekrutacji lub służby powyższej osoby w Cahalu. Znaczna część dokumentacji z 1948 r. jest niekompletna lub zaginęła. Nie potwierdzono oświadczenia wyżej wymienionego, iż walczył pod Latrun, w Siódmej Brygadzie, w oddziale imigrantów. Do Izraela przybył 20 maja 1948 r. z Cypru na pokładzie statku ,JVordau'' i sześć tygodni później wyjechał do Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie

pozostał

na

stałe

i

uzyskał

obywatelstwo. Docenia się zakomunikowany przez ww. udział w walce oraz troskę o uporządkowanie dotyczącej go dokumentacji Cahal. To wszystko. Może czytałem zbyt szybko dla pana? • Ależ nie. — Leopold wycelował palec w segregator. — Chciałbym mieć odpis tego dokumentu. • Czemu nie? — Porucznik ostrożnie zsunął kartkę z przytrzymujących ją zgiętych drutów. — Dora! Duplikat! Pojawiła się żołnierka w spodniach i swetrze, wkręciła w maszynę drugi taki sam formularz i zaczęła stukać w klawisze. Uśmiechając się do

Leopolda, porucznik zdjął okulary. — A więc to pan jest Lee Bloom, ten magik od nieruchom*ości z Los Angeles. — Teraz jego sposób bycia uległ całkowitej zmianie. Był dociekliwym, pełnym podziwu młodym człowiekiem, któremu pozostało już niewiele włosów. Sprawiał wrażenie, jakby razem z okularami pozbył się swego munduru. — Mam kuzyna zajmującego się nieruchom*ościami w Toronto, oczywiście nie na taką skalę, jak pan i Szewa Leavis. Leopold również zaczął zachowywać się inaczej. Stał się na powrót pewnym siebie światowcem. Wypytywał o kuzyna z Toronto, powiedział, że go zna, i rozprawiał o nieruchom*ościach do chwili, gdy urzędniczka wręczyła porucznikowi wypełniony na maszynie formularz i wyszła. 203 Porucznik przebiegł dokument oczyma, zrobił piórem kilka poprawek i postawił parafę. • Dora nie jest zbyt dobrą maszynistką — wyjaśnił. • Dzięki, to zupełnie wystarczy, dzięki — Leopold schował złożony papier do kieszonki na piersiach. Kiedy wyszli znów na ulicę, powiedział z wahaniem: — Jossi, wiesz, jak mi było przykro, że nie przyjechałem na pogrzeb taty. Rozumiesz, to właśnie przez tę historię. Jestem bardzo wdzięczny Samowi Pasternakowi. • Nie masz za co — powiedział Jossi z twarzą bez wyrazu. — Twoje papiery były w porządku. Kiedy peugeot zjeżdżał łagodnym zboczem do doliny Ajjalon, Lee Bloom opowiadał Kichotowi, w jaki sposób on i Leavis dostali się do interesu budowlanego. Przerwał, wskazując na odległe wzgórze: • No, no, tam jest to przeklęte Latrun.

• Tak. Nigdy go nie zdobyliśmy. Nowa szosa musiała je ominąć. A więc powiadasz, że taniej było zbudować własny magazyn niż płacić czynsz? • Zdecydowanie. Ci faceci od magazynów to sami złodzieje. Szewa Leavis skupował tonami zbędny sprzęt wojskowy. Trzy razy do roku jeździliśmy do Manili, Tokio, Hongkongu, Singapuru. Mnóstwo kupowaliśmy także w Europie. Trzeba mieć odpowiednie miejsce, by przechować takie ilości, zanim się znajdzie kupców. Na tym to wszystko polega: kupić za grosze, potrzymać i sprzedać za duże pieniądze. W ten sposób zajęliśmy się także tekstyliami, koszykami, zabawkami, kapeluszami. Mówię ci, Joe, na Dalekim Wschodzie kupowanie hurtem jest fantastyczne, jeśli tylko masz gotówkę i wiesz, co robisz — wymierzył bratu lekkiego kuksańca. — Ale interesy są nudne. Chcę coś usłyszeć o spadochroniarzach. • Mówisz, że zbudowaliście tylko trzy magazyny? • Na razie. Dosyć duże. Ostatni właśnie sprzedaliśmy na fabrykę. Kupiliśmy też sporo ziemi, ale nie połowę Los Angeles. To bzdury z izraelskich gazet. Dobre położenie, właściwa cena. Przyglądałem się pierwszej budowie, zobaczyłem, gdzie firma budowlana marnuje pieniądze albo po prostu zbiera je do własnej kieszeni. Poprosiłem Szewę, żeby pozwolił mi zawrzeć kontrakt na następną budowę i udało mi się obniżyć cenę stopy kwadratowej prawie o połowę. Ale do diabła z tym wszystkim! Czy znasz w wojskach spadochronowych faceta o nazwisku Ben Menachem? 204 Podparty na łokciu Kichot rozwalił się na tylnym siedzeniu i wyjadał z

papierowej torebki pestki słonecznika. Teraz usiadł prosto i poprawiwszy okulary na nosie, spojrzał na Leopolda. • Czemu pytasz? • United Jewish Appeal* zaprosił tego wysokiego, wielkiego, nieprawdopodobnie przystojnego faceta na uroczystą kolację w Los Angeles. Niespecjalny mówca, ale słyszeliśmy o nim niesamowite historie. • Wygłaszał przemówienia w całej Ameryce. Taki miał rozkaz — powiedział Jossi. — Nienawidził tego. Powiedział, że wolałby zrobić samotny wypad dot Syrii niż jeszcze raz odwalić taki objazd. • No więc chciałbym się z nim spotkać. • Nie żyje. — Jossi wrócił do swoich pestek. • Tak? To przykre. To był twój dobry przyjaciel, ten Ben Menachem? • Nazywaliśmy go Guliwer. A na mnie wciąż mówią Don Kichot. Stroili sobie żarty na temat Don Kichota i Guliwera. • Dón Kichot. Wracaj. — Leopold posiat bratu uśmiech. — Przypominam sobie. Czy twój przyjaciel zginął podczas akcji? Don Kichot przesiąkł aż do kości niechęcią izraelskich żołnierzy do dyskusji na podobne tematy z cywilami, zwłaszcza zaś z cudzoziemcami. Jego brat był teraz Lee Bloomem z Los Angeles i Kichot nie chciał się dzielić z Lee Bloomem swymi wspomnieniami o Guliwerze. Jego lakoniczna odpowiedź brzmiała: —Akcja odwetowa, po syryjskiej stronic Jeziora Tyberiadzkiego. Brałem w niej udział. On dowodził. Jak zwykle skoczył pierwszy. Miał pecha — Jossi zgarbił się i dalej gryzł pestki. — Ale nie myśl, że Guliwer był złym mówcą. Studiował prawo. Uwielbiał historię. Potrafił z pamięci recytować przemówienia Abrahama Lincolna. Był bardzo wykształcony.

Nie lubił przemawiać na amerykańskich bankietach. Kiedy przyjechali do Jerozolimy, siąpił deszcz i kierowca przecierał szybę swoją wełnianą czapką. • Jest tam — powiedział Jossi, kiedy rozpryskujący błoto peugeot zbliżał się do studentów skulonych pod daszkiem przystanku autobusu uniwersyteckiego. • Która to? • W białej koszulce i dżinsach. United Jewish Appeal — istniejąca od 1939 r. w Stanach Zjednoczonych Ameryki największa na świecie żydowska organizacja charytatywna. 205 • Ta? Ale wysoka. • Nie pali, więc urosła. Sadowiąca się na tylnym siedzeniu Szajna nie pocałowała Kichota, ale spojrzenie, jakie mu rzuciła, wzbudziło zazdrość w Leopoldzie Bloomie. Miewał przelotne przygody i namiętne romanse, ale nie widział jeszcze tak pełnego czystej miłości spojrzenia w błyszczących dziewczęcych oczach. • A więc to jest Leopold — podała mu szczupłą dłoń. — Cześć, Lee Bloom! Wiesz, na tym właśnie polega mój plan: wyjść za faceta, który ma bogatego amerykańskiego brata. • A dlaczego nie po prostu za bogatego Amerykanina? • Dobra! Proszę, przedstaw mnie jakiemuś — potarła policzkiem o mundur Jossiego i Leopold poczuł jeszcze ostrzejsze ukąszenie zazdrości.

Nie znoszę żołnierzy, zwłaszcza spadochroniarzy. Im wszystkim

w głowie tylko jedno. • I czy ona nie jest przemądrzała? — powiedział Jossi, podając kierowcy adres Szajny. • Masz w mieszkaniu telefon? — spytał Leopold dziewczynę. —

Muszę potwierdzić kilka spotkań.

• Nasza sąsiadka ma. Jej wuj jest członkiem Knesetu*. Z listy czeka się siedem lat. • Kierowco — Leopold przeszedł na hebrajski — czy wie pan, gdzie jest Ministerstwo Obrony i Ministerstwo Skarbu? Kierowca odpowiedział niewyraźnie po angielsku: — Ja wiedzieć, zawieźć tam pana — i odwrócił się, odsłaniając bezzębne dziąsła w uśmiechu, dumny ze swych zdolności językowych. • A więc jednak masz kierowcę znającego angielski — powiedział Kichot. • Myślałam, że jesteście podobni do siebie — Szajna przyglądała się twarzy Leopolda. — Ale nie. Już nie. • On jest teraz elegancki, nabrał ogłady — powiedział Jossi. — Bogaty Amerykanin. • Właśnie, że tak — powiedziała Szajna, gładząc go lekko po opalonej twarzy. — A ty jesteś zwykłym brudnym żołnierzem. Fe! Z baczkami! — Uśmiechnęła się do Leopolda. Miała dosyć szerokie usta, idealne zęby i bardzo czerwone wargi. Nie miała makijażu. — Kiedy Kncset — jednoizbowy parlament Izraela. 206

powiedziałam matce, że przyjeżdżasz, rzekła: „Ach tak, to ten, który jadł ciasto bez błogosławieństwa i bez kapelusza". Poznałeś wiele gwiazd filmowych? — spytała naiwnie jasnym głosem. —

Parę. Jedziesz do Paryża?

Posmutniała. • Mam nadzieję. Dziadek mówi, że powinnam. Mama się niepokoi. Papa jest niemożliwy. • O co się martwi? — spytał Leopold. —- Jesteś już dużą dziewczynką. • Papa chce wiedzieć, czy już jesteś żonaty i czy żona jest z tobą, i gdzie będę mieszkała w Paryżu. On pracuje w Tyberiadzie. Na ten temat było już mnóstwo telefonów. Ale czy jesteś żonaty? • Przyjechała ze mną moja dziewczyna. Jest teraz w Paryżu. —Rozumiem. Czy zamieszkam razem z nią...? Jesteśmy na miejscu. Wysiadając z samochodu, bracia spojrzeli po sobie i pokiwali głowami. Po wąskiej uliczce, przy której stały stare, jednopiętrowe domy, gonili się mali chłopcy w jarmułkach i z pejsami, a ćwierkające jasnymi głosikami dziewczynki w długich sukienkach grały w klasy. • Właściwie nie jesteśmy nawet zaręczeni — Szajna tłumaczyła Leopoldowi, prowadząc braci ciemnym, wąskim korytarzem po trzeszczących schodach w górę. — Jossi to po prostu plaga, do której się już przyzwyczaiłam. Żadnych zaręczyn, dopóki nie skończę studiów, jeśli w ogóle. Moi rodzice upierają się przy tym i na pewno mają rację. • Kto tu mówi o zaręczynach! — wtrącił się Jossi. — Po prostu na kilka dni jedziesz do Paryża. Szajna, pojedziesz i koniec. Do Pa ry ż a ! • Zobaczymy — powiedziała Szajna.

Przedstawiła Leopolda sąsiadce, zmęczonej, nijakiej kobiecie w chusteczce na głowie, która szeroko otworzyła zdumione, pytające oczy na widok magika od nieruchom*ości z Los Angeles i poprowadziła go do telefonu. Potem siedzieli wokół stołu w mieszkaniu Szajny i rozmawiali w jidysz, a jej matka, teraz już całkiem siwa, podała herbatę i ciasto. Leopold położył dłoń na głowie i wymruczał błogosławieństwo, pierwsze od kilku lat. Starsza pani uśmiechnęła się: —To miło z twojej strony, Leopoldzie, ale wśród przyjaciół mamy też wolnomyślicieli. Do wszystkiego jesteśmy przyzwyczajeni. Poczuł ulgę, że nie wspomniała nic o podróży do Paryża. W hotelu „Georges Cinq" dzielił apartament z podrzędną aktoreczką imieniem Isobel Connors, więc dyskusja o tym, kto się gdzie zatrzyma, byłaby dosyć 207 niezręczna. Podczas gdy Reb Szmuel w wytartym płaszczu kąpielowym i wyglądający dokładnie tak samo, jak osiem lat temu, tłumaczył Jossiemu fragment z Tory, co działo się za każdym razem, kiedy tylko spadochroniarz pojawiał się w tym mieszkaniu, matka opowiadała o swoich kuzynach z Los Angeles. Pytała o ich otoczenie, klimat i życie tamtejszych Żydów. • Wiesz, jutro są urodziny Jossiego — powiedziała. — Wieczorem odwiedzi nas rodzina, kuzyni naszych kuzynów z Los Angeles, tylko parę osób. Zostań, proszę. • No tak — powiedział Leopold. -— Zapomniałem, przykro mi, ale będę zajęty. Dopiero tu przyjechałem. —To nic — odparła Szajna. — Oczywiście, że jesteś zajęty. Jossi odprowadził brata do samochodu. — Zostaję na kolację i przyklepię ten Paryż. Martwią się! Słyszałeś

już coś tak śmiesznego? Leopold zrzucił mu sceptyczne spojrzenie. — Mój chłopcze, w Los Angeles słyszałem coś o spadochroniarzach. Prawdę mówiąc, o tobie. Ona jest śliczna; świeża jak róża i szaleje na twoim punkcie. Więc się martwią. Jossi ze złością machnął ręką. • UAzazel, o co oni się martwią? Że przelecę Szajnę w Paryżu? S z a j n ę? Czy musiałbym ją po to zabierać do Paryża? Też mam fioła na jej punkcie i nawet bym nie próbował... Przede wszystkim mogłoby mi się nie udać. Zresztą, posłuchaj, Leopoldzie. Dziewczyna jest, jaka jest. Niektóre lubią się zabawić, więc je zabawiasz. Czemu nie? Ale Szajna? Głupota. • Dobra, a więc przyklep Paryż. • O to się nie martw. Opowiedz mi o swojej dziewczynie. • Zobaczysz ją w Paryżu. Isobel jest aktorką filmową. Szajna to ona nie jest. Może jutro wieczorem urządzę ci w Tel Awiwie prawdziwe przyjęcie urodzinowe. • Czemu nie? Leopold wsiadł do peugeota. Kierowca pokazał Jossiemu dziąsła w uśmiechu i samochód ruszył z miejsca. Christian Cunningham siedział samotnie w jadalni i pił kawę przy oknie wychodzącym na port. Było popołudnie i, jak większość hoteli, ten również był niemal pusty. Kroki dwóch oficerów odbijały się echem od marmurowej posadzki. 208

• Czy to nie tu ta barka z bronią wpadła na mieliznę? — Cunningham wskazał palcem — i niemalże mieliście wojnę domową? A teraz ten pan Begin jest przywódcą mniejszości w Knesecie. • To wszystko prawda — powiedział Pasternak, dając znak krążącemu po sali kelnerowi, by przyniósł jeszcze kawy. • Nie ma drugiego takiego narodu jak Żydzi — powiedział Cunningham. — Lud, który mieszka osobno, a nie wlicza się do narodów. Tak powiedział Balaam. Balaam był prorokiem. • Nie wiem, jak to było z Balaamem — powiedział Pasternak. —

Jego oślica widziała więcej niż on i musiała mu jeszcze nagadać.

Premier prosił mnie, żebym spytał, czy chciałbyś się z nim spotkać? Cunningham nabijał fajkę z kapciucha w czerwone, białe i niebieskie paski i zapalał ją powolnymi, przemyślanymi ruchami. —Jestem na to o wiele za niskim urzędnikiem. Przyjechaliśmy z żoną do Paryża, żeby się spotkać z człowiekiem, w którym zakochała się nasza córka — podłużna, koścista twarz przybrała ponury wyraz. — Pomyślałem, że żeby mieć coś z tej podróży, obejrzę sobie wykopaliska w Kafarnaum, podczas gdy moja żona pociesza się kupowaniem paryskich kapeluszy. —

Pykał w milczeniu i nagle powiedział twardo: — Sam, Brytyjczycy

i Francuzi popełnią przerażający błąd, jeśli zaatakują Egipt. Izrael także, jeśli się do nich przyłączy. Mam nadzieję, że nie myślicie, iż Eisenhower to naprawdę miły stary Ike z tym swoim szerokim uśmiechem. Dwight Eisenhower to lód i stal i nie lubi, żeby mu się sprzeciwiano. W gniewie jest straszny. Już raz posłał miliony ludzi na śmierć. Nigdy o tym nie zapominajcie. Pasternak odpowiedział, czując na sobie poważny wzrok Cunninghama:

—Jeśli faktycznie Brytyjczycy i Francuzi planują atak i jeśli faktycznie nie postarają się najpierw o zgodę pana Ike'a, wówczas może się to dla nich okazać dosyć ryzykowne. A więc? Trzej mężczyźni milczeli przez chwilę, pobrzękując filiżankami. W końcu przemówił Cunningham. —Na początku tego roku Francuzi uzyskali zgodę naszego Depar tamentu Stanu na sprzedaż do Izraela dwunastu myśliwców typu „Mystere". Dobra nazwa! One się tutaj tajemniczo mnożą jak ameby. Wiemy, że macie ich teraz około setki. — Długie milczenie, pykanie fajki. Żadnego komentarza ze strony Pasternaka. — Czy to nie sugeruje, że Izrael może wziąć udział w ataku na Suez? 209 • I wtedy pan Ike byłby bardzo niezadowolony z małego Izraela — powiedział Pasternak. • Bardzo. • Chris, ten wasz sekretarz stanu, pan Dulles, to nieszczęście. Zmasowany odwet... staniecie na krawędzi... — Cunningham skrzywił się i uśmiechnął ironicznie, kiedy Pasternak przeżuwał te cytaty. — Gadanie, gadanie, a tymczasem Rosjanie przeprowadzają z Egiptem tę „czeską transakcję zbrojeniową''! D w a n a ś c i e samolotów „Mystere"! A co my mamy robić, podczas gdy Naser szkoli pilotów do tych dwustu rosyjskich samolotów i załogi dla pięciuset rosyjskich czołgów? Recytować psalmy? To właśnie robili Żydzi w Polsce, wsiadając do pociągów. • Celem Rosjan nie jest Izrael — powiedział Cunningham.

• Nie, oczywiście, że nie. Prowadzą Tę starą Wielką Grę, tylko że tym razem nie przeciwko Disraelemu, ale Johnowi Fosterowi Dullesowi. Czemu, na litość boską, pan Ike pozwolił tej nadętej starej babie kierować waszą polityką zagraniczną? Cunningham potrzebował sporo czasu, aby na to odpowiedzieć. Dobierał słowa powoli i uważnie. • Pan Dulles uważa Związek Sowiecki za wielkie zagrożenie dla cywilizacji zachodniej. I co do tego ma rację. Jednak w kwestii właściwego postępowania względem tego zagrożenia wykazuje naiwność. Jest prawnikiem, konstruktorem planów i układów. • W wyborach do senatu został w Nowym Jorku pobity przez Żyda, Herberta Lehmana — wtrącił Barak. — To może nam nie wyjść na dobre. • Cóż, Francuzi raczej nie są filosemitami, nieprawdaż? — Głos Cunninghama stał się teraz bardzo ostry. — Rzeczywiście Izrael mógłby dopomóc w sukcesie operacji sueskiej. W takim wypadku Amerykanie was potępią. Rosjanie mogą się zdecydować na interwencję i podjąć przeciwko wam działania militarne. Co więcej, możecie się liczyć z tym, że przy pierwszym niepowodzeniu Brytyjczycy i Francuzi opuszczą was. Takie są domysły niskiego funkcjonariusza. Ale jednego jestem pewien, a mianowicie gniewu Eisenhowera! • Jest zajęty ponownym kandydowaniem w wyborach —■ powiedział Pasternak — a Nowy Jork to duży stan z wieloma Żydami. • Sam, to jest głupi sposób myślenia. Wybory czy nie, kryzys grożący wojną natychmiast obudzi w tym miłym, szeroko uśmiechniętym

facecie dowódcę inwazji w Normandii. — Wyciągnął zegarek i spojrzał, 210 zmrużywszy oczy. — Miałem nadzieję, że pojadę do Jerozolimy, żeby z murów Starego Miasta popatrzeć na zachód słońca, ale robi się już późno. — Mógłby się pan rozczarować tym widokiem — powiedział Barak. — Drewniane barykady, worki z piaskiem i drut kolczasty chyba go nieco psują. Cunningham odprowadził ich na dół, do hallu. • Niech pan ode mnie pozdrowi córkę — rzekł Barak — i proszę jej powiedzieć, że ten wiersz o ognistej muszce był bardzo ładny. • Wiersz o ognistej muszce? • Przysłała mi go po mojej wizycie u pana, dotyczącej „Constelłation". Dostałem go po półtora roku. Takie były wtedy izraelskie usługi pocztowe. Teraz są już lepsze. —

Na pewno jej to przekażę. Ostatnio pisze wiersze po francusku.

Przyglądając się, jak wychodzą przez obrotowe drzwi, Cunningham poczuł przypływ głębokiego smutku. Jakaż była różnica pomiędzy tymi mężczyznami, a należącym do Emńy wymoczkowatym, długowłosym, nocnym bywalcem modnych kafejek, w trenczu Sartre'a, w okularach Sartre'a i bez jego talentu! Kiedy wyszli, Barak powiedział do Pasternaka: • Pogawędka bez znaczenia. Czy mógłbyś mi powiedzieć, po co mnie tu ściągnięto z mojej brygady? • Stary Człowiek chciał poznać twoją reakcję.

—Mówił w imieniu swego rządu? — spytał Ben Gurion. Znajdowali się w podziemnym pomieszczeniu w Kirji. Ben Gurion stał obok Dajana przy wielkiej ściennej mapie Półwyspu Synajskiego, pociętej grubymi krechami, strzałkami i symbolami jednostek biorących udział w operacji KADESZ. W dolnym jego rogu zdecydowanie wypisano czarnym ołówkiem kryptonim. — Tego nie wiem — odpowiedział Pasternak — ale Departament Stanu musi wiedzieć o jego wizycie. Czy przywiózł ze sobą posłanie? Nie sądzę. Jak mówi, jest zbyt niskim funkcjonariuszem. Ben Gurion spojrzał na Baraka, który powiedział: • Nie jestem pewien, jaką ma rangę, ale mam wrażenie, że mówił jako przyjaciel, bardzo zmartwiony przyjaciel, a nie jako emisariusz. • I to wszystko? Więc dlaczego zadał sobie tyle trudu? Mamy wystarczająco dużo paskudnych ostrzeżeń prosto od Eisenhowera i Dullesa. 211 To nie było nic nowego. Ja martwię się o wiele bardziej niż ten pan Cunningham. Barakowi przykro było patrzeć, jak staro i chorowicie wygląda premier. Dajan natomiast wyglądał świetnie i promieniał dobrym samopoczuciem. Od 'ponad roku, to znaczy od „czeskiej transakcji zbrojeniowej", opowiadał się za atakiem na Synaj. „Rozbić egipską armię — namawiał — zanim pochłonie ogromną dawkę sowieckiego uzbrojenia i wymierzy je przeciwko Izraelowi". Ben Gurion, zniechęcony, ciężko opadł na krzesło. —- Nie ma wątpliwości co do tego, że Brytyjczycy i Francuzi odwrócą się od nas przy pierwszej porażce. I jak się skończy ta wojna? Kto zastąpi

Nasera, jak nie inny Naser? —Panie premierze, co*kolwiek się stanie, jest to dla nas polityczna okazja — upierał się Dajan. — Możemy znieść z powierzchni ziemi bazy terrorystów na Synaju, otworzyć Cieśninę Tirańską i zabezpieczyć przejście przez kanał. A we Francji pozyskamy znacznego dostawcę broni. To dużo jak na jedną wojnę. Ben Gurion milczał przez minutę. Głośno dyszał, jego oczy były zasnute mgłą, a spojrzenie puste. —Sam, pojadę do Paryża — powiedział w końcu. Spotkam się tam osobiście z premierem brytyjskim i francuskim i dowiem się, o co chodzi. Jeśli mnie nie przyjmą, założę, iż kierują się złą wiarą i odwołam operację KADESZ. — Zwrócił zamglony wzrok na Baraka i Pasternaka. — Oczywiś cie, Mosze będzie mi towarzyszył i wy, panowie, też. 13

Do Paryża

Na małym przyjęciu zaręczynowym w domu Fajgi, kuzynki Szajny, wszyscy chłopcy bez wyjątku nosili jarmułki, a dziewczyny — suknie z długimi rękawami i spódnicami sięgającymi znacznie poniżej kolan. Religijne rodziny żydowskie opowiadają się za wczesnymi małżeństwami, co szczególnie odnosiło się do jerozolimskich przyjaciół Szajny, łączących się w pary tak szybko jak turka*wki. Szajna włożyła uszytą własnoręcznie,

sięgającą do pół łydki granatową jedwabną sukienkę. Było to najlepsze, co miała, ponieważ wybierała się jeszcze do hotelu „Dan" w Tel Awiwie, na przyjęcie wydawane przez Lee Blooma na cześć Don Kichota, i cieszyła się tą perspektywą. Ci wszyscy młodzi ludzie od dzieciństwa stanowili jej paczkę. Mogła sobie nosić dżinsy i chodzić ze spadochroniarzem, ale nigdy nie wyłamała się z ich towarzystwa ani nie pragnęła tego zrobić. Spoglądali na Don Kichota spode łba, ale zawsze istniała jakaś szansa, że Szajna zrobi z niego mentsza (człowieka). Jednak wielu z tych chłopców w jarmułkach żywiło nadzieję, że dziewczyna opamięta się i rzuci tego spadochroniarza. Miewała utrzymane w granicach przyzwoitości romanse z tym czy tamtym spośród ich grona, ale nigdy nie trwało to długo. — Musisz już iść — Fajga promieniująca podnieceniem z okazji zaręczyn niechętnie ucałowała stojącą w drzwiach Szajnę. 213 —Wiesz, że w ogóle wolałabym nie iść — Fajga była jej powiernicą i Szajna opowiedziała jej o tym przyjęciu w Tel Awiwie. Kuzynka odciągnęła ją na bok i szepnęła z błyszczącymi oczami: —A co z Paryżem? Szajna, naprawdę chcesz to zrobić? Westchnąwszy ciężko i wymijająco, Szajna wyszła. I musi do tego wiać i padać — pomyślała, mocując się z wywracającą się na drugą stronę parasolką. Chciała złapać szerut, zbiorową taksówkę, do Tel Awiwu. Żałowała, że matka w ogóle wspomniała Lee Bloomowi o urodzinach Jossiego. Nie wydawał przyjęcia dla swego brata. Była to tylko wymówka, by móc zaprosić do hotelu grube ryby i obracać się w ich towarzystwie. Przyjęli

jego zaproszenie, ponieważ hebrajskojęzyczna prasa pisała o Szewie Leavisie jako o Izraelczyku, który zbijał za granicą fortunę; temat zawsze dobry na artykuły w piątkowo-sobotnich wydaniach. Lee Bloom zazwyczaj figurował w nich jako młody, zdolny wspólnik Leavisa, który walczył pod Latrun. Takie pochwały nie całkiem pomijały delikatny problem ewentualnej dezercji Blooma. Izraelscy dziennikarze byli mistrzami raniących insynuacji i aluzji na ten temat nie brakowało. Z mokrym, wystającym spod płaszcza skrajem sukni, wsiadła do zatłoczonego szeretu i wylądowała na siedzeniu naprzeciwko czarnobrodego chasyda w czarnym kapeluszu. Zirytowany mężczyzna czynił wielkie wysiłki, żeby tylko nie dotknąć jej kolan. Rozumiała jego postawę i robiła, co mogła, żeby tego uniknąć, ale kiedy taksówka, zataczając się i szarpiąc, gwałtownie zjeżdżała z rykiem silnika w dół, musiał ścierpieć kilka obrzydliwych kontaktów z jej płaszczem i spódnicą. Nie chodziło o to, że Szajna sama w sobie była odpychająca. Gdyby chasyd pozwolił sobie na zwrócenie uwagi na takie rzeczy, przyznałby, że ma śliczną twarz i piękne, ciemne oczy. Mógłby nawet zauważyć ich przygnębione, niespokojne spojrzenie. Prawdę mówiąc, Szajna czuła się niemal tak, jakby znajdowała się w drodze na szafot, ponieważ musiała powiedzieć Don Kichotowi, że nie pojedzie z nim do Paryża. Zazwyczaj potrafiła radzić sobie ze swym dziwacznym spadochroniarzem, ale widziała go, kiedy był wściekły i nieprzejednany — zawsze w stosunku do innych, nigdy do niej — i przerażała ją ta strona jego natury. Don Kichot wdarł się w jej życie dopiero w ubiegłym roku, kiedy już prawie o nim zapomniała. Tak bardzo się zmienił, że gdyby nie sposób, w jaki poprawiał sobie okulary na nosie, z początku nie byłaby nawet pewna, czy to on. W znajdującej się w sąsiedztwie jej domu synagodze po

214 poście Jom Kippur wydawano posiłki dla hajalim bodedim — samotnych żołnierzy, obcych ochotników i żołnierzy znajdujących się daleko od domu lub nie mających rodziny. Pomagały przy tym kobiety i młode dziewczyny. I oto stał tam, razem z innym żołnierzem, który go tu przyprowadził: wysoki, muskularny, opalony, wyprostowany, z poważną jak niegdyś twarzą. Kiedy odezwała się do niego z wahaniem: „Czy to ty Don Kichocie?", spojrzał na nią zaskoczony, poprawił okulary i posłał jej swój nie zmieniony, łobuzerski uśmiech. Od czasu oblężenia urosła ponad stopę i nabrała kobiecych kształtów, ale nie zwracając na to uwagi, powiedział: „Jak widzisz, mam gojowskie zajęcie". I to wszystko. Spytał ją jeszcze o rodzinę i potwierdził, że tak, że ten Lee Błoom z gazet to jego brat Leopold. Wtedy jeszcze nie pojawiła się żadna iskra. Zaiskrzyło się między nimi kilka miesięcy później, na uniwersytecie, dokąd został wysłany przez wojsko, żeby werbować rekrutów. Cała nadająca się do służby wojskowej młodzież, zarówno chłopcy, jak i dziewczęta, podlegała rekrutacji, chyba że istniały przeszkody natury religijnej lub innej. Dążono jednak do tego, by najlepsi zgłaszali się do służby zawodowej. Zobaczywszy nazwisko Don Kichota na tablicy ogłoszeniowej, poszła posłuchać jego wystąpienia. Spadochroniarze zaczynali tworzyć wojskową elitę niemal na równi z pilotami myśliwców, ponieważ ich nocne akcje odwetowe niszczyły bazy fidainów na Synaju i w Jordanii, zmniejszając w ten sposób liczbę ataków terrorystycznych i w dużym stopniu wpływając na odrodzenie narodowego morale. Kichot opowiadał żywo i z dużą dozą humoru o swojej służbie w osławionej Jednostce 101, dowodzonej przez Ariela Szarona i utworzonej

przez Mosze Dajana w celu zaktywizowania polityki odwetowej. Siły spadochronowe wchłonęły Jednostkę 101 i wraz z nią, jak twierdził Kichot, wiele z ducha legendarnego Palmachu. Niczego nie upiększał, mówiąc o ryzyku i dużych stratach, ponoszonych podczas nocnych akcji. Kiedy wspominał puste miejsca w samochodach powracających po zakończeniu działań, jego głos stał się chrapliwy, a młodzi słuchacze zastygli na swoich miejscach. Po długotrwałych oklaskach podeszła, żeby mu pogratulować. — O, to znowu ty? Dobrze. Zabierz mnie ze sobą do domu. Chcę zobaczyć starego Reba Szmuela. — Jego oczy mówiły jednak, że tym razem zrobiła na nim wrażenie. Ona natomiast była urzeczona żołnierską postawą Don Kichota i jego barwną opowieścią. Właściwie Szajna niezbyt 215 żałowała, kiedy ojciec tupnął nogą i zabronił jej wyjazdu do Paryża, chociaż bała się powiedzieć o tym Kichotowi. Nigdy nie wyjeżdżała z Ziemi Świętej, a „wesoły Paryż" byłby wielkim, przerażającym skokiem w nieznane. W co miałaby się ubrać? Co mogłaby jeść? Jak poradziłaby sobie z Kichotem? W jej otoczeniu szeptano, a szepty te docierały także do uszu dziewczyny, że jej upadek rozpoczął się z chwilą, gdy włożyła dżinsy i teraz już wszystko może się jej przytrafić, a taki hewrehman (mądrala) jak ten spadochroniarz to z całą pewnością zły interes. Słyszała więcej, niż chciała, o eskapadach Don Kichota i jego romansach, odbywających się w wynajmowanym razem z kilkoma innymi dowódcami plutonów słynnym pokoju przy krętej, starej uliczce w śródmieściu Tel Awiwu. Ale takie gadanie spływa po zakochanej dziewczynie jak woda po kaczce. Poza tym jej rodzice lubili Jossiego, który był na tyle religijny, że

potrafił się odpowiednio zachować w ich obecności, a Reb Szmuel go kochał, ponieważ Kichot z przyjemnością słuchał jego wykładów o Torze. Szajna wciąż jeszcze tylko z trudem mogła się pogodzić z myślą, że pewnego dnia wyjdzie za mąż za kogoś uprawiającego „gojowskie zajęcie", lecz już teraz była świadoma, że istnienie Izraela uzależnione jest od jego żołnierzy. No i cała prawda tkwiła w tym, że uwielbiała Don Kichota w jego czerwonym berecie i ciężkich czerwonych butach i potrafiła już tylko patrzeć na niego i myśleć o nim, jak osoba znajdująca się na krawędzi totalnego zamroczenia umysłowego. Teraz jednak ojciec wygłosił swoje zdanie, Paryż został skreślony i Szajna nie czuła się nawet zbytnio skrzywdzona czy pozbawiona przyjemności — była tylko niespokojna. W pewnym sensie zaczęła wychodzić z zamknięcia. Szajna nie była naiwna. Chciwie czytała Balzaka, Zolę, Lawrence'a i Joyce'a, także Boccaccia, Hemingwaya, Colette i wielu gorszych autorów. Głęboko w jej duszy były ukryte silne namiętności, tłumione przez wychowanie i przekonania. W niektóre noce nie mogła zasnąć, myśląc o Don Kichocie i gorzko zastanawiając się, co on może wyprawiać w tym pokoju przy ulicy Karla Nettera w Tel Awiwie, podczas gdy jego religijna dziewczyna leży samotnie z szeroko otwartymi oczami na wąskim łóżku w Jerozolimie. A gdyby znaleźli się w „wesołym Paryżu" tylko we dwoje? Czy potrafiłaby się odpowiednio zachować? O, na pewno mogłaby zadziwić tego rozpustnego Kichota, gdyby się tylko na to zdecydował! W myślach prześladowały ją burzliwe obrazy tego, co mogłoby się stać w „wesołym Paryżu", i nawet Fajdze nie mogłaby o nich opowiedzieć. 216 Na szczęście w czasie, kiedy planowali podróż, wypadły jej egzaminy.

Była to prawda i tak właśnie powie Jossiemu. Dowiadywała się na temat możliwości zdawania ich w późniejszych terminach i jako studentka z samymi ocenami bardzo dobrymi wyjątkowo otrzymała na to zgodę, o czym Jossi się nie dowie. Dziewczyna ma prawo do kłamstwa i czasami jest to bardzo potrzebne. —Prawdopodobnie niczego tu nie zjesz — powiedział Kichot, przepchnąwszy się przez głośno rozmawiających gości wśród papie rosowego dymu. Wciąż jeszcze była w płaszczu i z parasolką, kiedy ją przytulił i pocałował. Wskazał na bufet, gdzie wśród rozmaitych mięs i sałatek w obłożonej lodem misie piętrzyły się duże, różowe, przypominające jej odcięte kciuki krewetki. • Mówiłem Leopoldowi, żadnych szratzim (pełzających stworzeń morskich), ponieważ ty masz przyjść. Twierdzi, że uprzedził obsługę, ale... • Spójrz no tam — przerwała mu Szajna. Przy bufecie Benny Luria w mundurze sił powietrznych, jego żona w daleko zaawansowanej ciąży i jego siostra Jael nakładali sobie na talerze „pełzające stworzenia morskie". — Czy to w drodze to trzecie Benny'ego? Kichot wyszczerzył zęby w uśmiechu. Tak. Ci moszawnicy nie tracą czasu. Ani Leopold. Kupił bilety do Paryża! Więc jak? Linie El Al, odlot w niedzielę rano, powrót we wtorek. Żadnych problemów z szabatem, może być? Szajna zachowała bojaźliwe milczenie. Podszedł zarumieniony z podniecenia, pełniący tu obowiązki gospodarza Lee Bloom i chwycił brata za łokieć. • Pomyśl tylko, pokazał się ambasador amerykański z dyrektorem El Al! Chodź, Szajna, przedstawię cię ambasadorowi.

• Za minutkę — powiedziała, ponieważ Benny Luria uśmiechał się do niej, machając nadzianym na widelec pełzającym stworzeniem morskim. • Benny, czy wiesz, że nie znam jeszcze twojej żony? • To moja wina, prawie nigdy nie wyjeżdżam z Nahalal — powiedziała żona. — Jestem Irit. — Z rękami złożonymi na ogromnym brzuchu wyglądała przyjemnie i zdrowo, jak wiele kobiet z moszawów. Szajna i Jael wymieniły chłodne, uprzejme uśmiechy. • A więc w Jerozolimie pada — powiedziała Jael. • Nie przestaje od tygodnia. • To miło, że mogłaś się wyrwać z uniwersytetu na to przyjęcie Jossiego. 217 — Przyjęcie Jossiego — jak echo powtórzyła Szajna, kpiącym spojrzeniem dając do zrozumienia, że nie jest naiwna. Benny roześmiał się. • Ten brat Kichota to dobry numer. • Robi interesy z wojskiem, i to wszystko — powiedziała krótko Jael. — Interesy Szewy Leavisa. • Spędziłem z nim godzinę dzisiaj po południu — powiedział lotnik. Był pilotem mustangów i wkrótce miał awansowć na myśliwce odrzutowe. Ten najprawdziwszy sabra szybko robił karierę. — Szewa Leavis ma zdumiewające źródła zaopatrzenia. Dla sił powietrznych ci faceci są darem niebios. I docenia się ich. Mnóstwo tu osobistości wojskowych. • Ach, Benny, kto w tym mieście nie przyszedłby najeść się i napić? Co tutaj jest innego do roboty? — oschle przerwała bratu Jael i w złym

humorze sztywno odeszła na wysokich obcasach do baru, aby wziąć lampkę koniaku. Pasternak przyszedł z żoną; można się było tego spodziewać, ale okazało się to ogromnie przykre. Kobieta powróciła z dwójką dzieci z Londynu, kiedy Dajan został dowódcą sztabu generalnego i mianował Pasternaka swym zastępcą. Ich syn Amos wracał do Izraela za obopólnym porozumieniem, aby tu otrzymać wykształcenie, natomiast jej powrót był niewątpliwie podyktowany rozwijającą się karierą wojskową Sama. Małżeństwo trzymało się tylko ze względu na dzieci. Przynajmniej Pasternak ciągle to powtarzał. A jednak ostatnio ta przeklęta baba znów urodziła dziecko! Tak to już bywa — niezręcznie tłumaczył się Pasternak. Dla chuchającej na koniak i własny nastrój Jael świat składał się ostatnio z niemowląt, żon i młodziutkich dziewcząt poniżej dwudziestki, podobnych do tego religijnego dziecka z Jerozolimy, trzymającego Don Kichota na haczyku. Nie to, żeby zazdrościła Szajnie jej zdobyczy. Jako dowódca spadochroniarzy Kichot podobno był nieustraszony i zdolny, chociaż nieco szalony, ale imigranci rzadko awansowali w wojsku, chyba że jak Pasternak i Zew Barak zostali przywiezieni do Palestyny dawno temu, jeszcze jako dzieci. Kiedy Jael flirtowała z Pasternakiem, zabiegali o jej względy dwaj świetni oficerowie z pokolenia urodzonego w Palestynie: jeden z nich pochodził z kibucu, drugi był mieszkańcem Jerozolimy. Ponieważ przez kilka lat nie potrafiła dokonać wyboru, straciła ich obu. Teraz robili karierę podobnie jak jej brat i produkowali dzieci, a ona była adiutantem 218 Pasternaka i jego przyjaciółką. Zdawała sobie jednak sprawę, że jest

namiętnością Sama, sporo wiedziała o Ruth Pasternak i sądziła, a nawet planowała, że pomimo trójki dzieci kiedyś go zdobędzie. A na razie była tu Ruth Pasternak w nowojorskiej kreacji, znów irytująco szczupła po urodzeniu trzeciego dziecka — kolejnej dziewczynki. • Co za ponura mina — powiedział Zew Barak, podchodząc do baru i zamawiając oranżadę. • To ponure przyjęcie. • Zgadzam się. Odszedł ze swą oranżadą i przystanął nieco dalej, opierając się plecami o ścianę. Ponieważ wiedział tak wiele o tym, co się teraz dzieje, nie włączał się do powtarzanych w kółko po hebrajsku i angielsku plotek o kryzysie sueskim. Barak miał niepokojące zastrzeżenia co do operacji KADESZ, a także co do Lee Blooma. Ponieważ Pasternak poinformował go o tym, wiedział, iż papiery Blooma w Cahal są w porządku. Nie był tylko pewien, jak do tego doszło. Nie pytał o to. Dla niego Lee Bloom był nadal Leopoldem Blumenthalem, obojętnym na wszystko dezerterem z lotniska w Los Angeles. Przysłowie powiada, że złoto oczyszcza kanalie i dla Baraka to było właśnie głównym tematem tego przyjęcia. A pretekst, iż obchodzono tu urodziny dobrego spadochroniarza, był po prostu śmieszny. • Chodź, Zewi — powiedziała Ruthie Pasternak, zbliżając się do Baraka i rozsiewając wokół woń kosztownych perfum. — Czemu jesteś takim snobem? — wzięła go pod rękę. — Lee Bloom będzie wygłaszał toast na cześć brata. • Stąd też mogę go słyszeć — powiedział Barak, ale pozwolił się zaciągnąć do tworzącego się na drugim końcu sali kręgu gości. • Gdzie jest Nachama?

• Wiesz, Ruthie, nie czuje się dobrze. I nie znosi zostawiać maleństwa. • Ach, ja też nie! Ale Sam mnie wyciągnął. Barak pominął to milczeniem. Wszyscy wiedzieli, że Ruthie uwielbia pokazywać się na przyjęciach. Jej związek z pewnym mniej ważnym obcym ambasadorem był niemal równie znany, jak romans Pasternaka z Jael. W małym, klaustrofobicznym społeczeństwie izraelskim takie sprawy były na dłuższą metę nie do ukrycia. Nie było dokąd pójść i wszyscy plotkowali o wszystkich. Tak więc przez powszechnie przyjętą uprzejmość „przyjaźnie" pomiędzy mężczyznami i kobietami, często będącymi w formalnych związkach z innymi kobietami i mężczyznami, 219 były w mniejszym lub większym stopniu akceptowane, a właściwie stanowiły równie interesujący temat do plotek, jak wojna, polityka i rosnące ceny. Podobnie jak jej mąż, Ruthie Pasternak miała już za sobą kilka takich „przyjaźni", chociaż nie mogły się one równać z romansem Sama z Jael Lurią. Lee Bloom właśnie zaczynał swój toast, kiedy Ruthie i Barak podeszli do otaczającej go grupy gości. Barak skurczył się w sobie, słysząc kwieciste, niewiele znaczące słowa dumy z posiadania takiego brata. Czy ten facet nie wie, kiedy należy dać komuś spokój? Ale toast wywołał okrzyki l'chaim! („Niech żyje!") i trochę oklasków. Kichot uniósł obie ręce, aby je ucieszyć i móc odpowiedzieć. —Muszę podziękować dwom osobom — powiedział po angielsku, ponieważ w pobliżu stał ambasador amerykański. — Przede wszystkim mojemu bratu Leopoldowi, oczywiście, chciałem powiedzieć Lee — dały się słyszeć chichoty — za to miłe przyjęcie, a jeszcze bardziej za prezent

urodzinowy, czyli bilety pierwszej klasy na linie El Al do Paryża, dla mnie i dla mojej dziewczyny — objął ramieniem Szajnę, która wśród gorączkowych komentarzy i rzucanych na nią ciekawych spojrzeń, z całej siły starała się nie robić wrażenia przerażonej. — Po drugie, dowódcy kompanii, Ariemu Cohenowi, który poszedł do dowódcy batalionu, a potem do dowódcy brygady i uzyskał dla mnie czterodniowy urlop. Dzięki, Ari! Wskazał na krzepkiego oficera, który głębokim, szorstkim głosem odpowiedział po hebrajsku: —W każdej chwili bądź gotów do powrotu, albo zapłacę własną dupą. Obecni na przyjęciu wojskowi ryknęli śmiechem. • Obiecuję, że El Al potraktuje was po królewsku — powiedział stojący tuż obok Szajny dyrektor linii lotniczych. • Ale ja nie jadę! — krzyknęła Szajna. Poprawiwszy okulary na nosie, Jossi spojrzał na nią z zabawnym zdumieniem. • Ale ty co?! • Mam egzamin. Nie mogę się z tego wykręcić. • Egzamin? Zwariowałaś? Już żałując, iż tak naiwnie wygadała się w sali pełnej gapiów, zaczęła szybko mówić po hebrajsku: —Proszę, proszę, nie mówmy teraz o tym, dobrze? Potem pogadamy. Naprawdę mi przykro, ale po prostu nie mogę. 220 — Akurat! — mruknął ze złością. — Powiedz im, że żartowałaś. Szybko!

Szajna po cichu: — Nie mogę, Jossi, nie mogę. Jossi też: — Czy ty wiesz, co robisz? • Proszę o tłumaczenie — krzyknął ambasador amerykański i wszyscy wybuchnęli śmiechem. • Nie trzeba — ponuro powiedział Jossi. Zwrócił się do brata. — Cóż, sądzę, że będziesz musiał oddać te bilety. • I tak przepadł nasz roczny dochód — wtrącił żartobliwie dyrektor El Al. Ponowne wybuchy śmiechu. Lee wiedział, co u brata oznaczają zaciśnięte szczęki. To był bardzo delikatny moment! • Posłuchaj, Jossi, ona ma egzamin. Po prostu. I w tej sprawie ma rację. Więc pojedziesz sam. • Co? Bez dziewczyny? — powiedział Kichot. — W wesołym Paryżu? Nie. Dziękuję. • Zgłaszam się na ochotnika — zadźwięczał słodki głosik. Naprzód wystąpiła skromnie uśmiechnięta Jael Luria. — To znaczy, jeśli się zgodzisz. Kichot spojrzał na nią przez okulary, które poprawił na nosie, i zmuszając się do uśmiechu, powiedział po hebrajsku: • Dobrze, Jael, później o tym porozmawiamy. Tylko my dwoje. • Tłumaczenie, proszę — ambasador wywołał kolejną salwę śmiechu i tym razem Jael nieśmiało przetłumaczyła. • Ach, mamy szczęśliwe zakończenie — powiedział ambasador i ten żart zakończył całą scenę, chociaż nikt nie wiedział, a już na pewno nie Szajna, czy Jael i Kichot mówili poważnie.

Kiedy zadzwonił telefon, świecąca wskazówka na budziku Jael wskazywała drugą trzydzieści. Mając tę wiedzę, jaką posiadła, będąc adiutantem Pasternaka, natychmiast pomyślała, że może to być mobilizacja w związku z wybuchem wojny. Ale był to tylko Don Kichot. Mówił głosem szorstkim i zmęczonym. • Jael? Przepraszam, że przeszkadzam. Mówiłaś poważnie? • O czym? Ach, o Paryżu? Chyba nie. To był żart — ziewnęła i dodała: — Może częściowo poważnie. Czemu? Przecież ona na pewno może przełożyć ten egzamin. Byłaby głupia, gdyby nie pojechała. 221 • Właśnie mieliśmy na ten temat drobną sprzeczkę. Pięciogodzinną sprzeczkę ze szlochaniem i wyrywaniem sobie włosów, cały ten cyrk. El Al, lot 43, niedziela, siódma trzydzieści rano. Pojedziesz? • Posłuchaj, czy nie można poczekać z tym do rana? — Trybiki w mózgu Jael zaczynały się obracać. El Al, pierwsza klasa! Paryż! Rzucić Pasternakowi kość, żeby się nią udławił! Jossiego nie należało brać poważnie, ale na swój dziwaczny sposób był nawet zabawny. • Pojedź, dobrze? Czy Pasternak cię puści? Był to właściwy cios w czułe miejsce. Jael już się całkiem obudziła. • Chyba w Paryżu jest teraz zimno? • Lee powiada, że nie zimniej niż w Jerozolimie. • No cóż, nie wiem. Rano zadzwoń do mnie do biura. Nigdy nie byłam w Paryżu. W Rzymie, w Atenach, ale nie w Paryżu. Może Szajna zmieni zdanie? • To nie wchodzi w rachubę. Zadzwonię o dziewiątej.

Jael leżała z szeroko otwartymi oczami, myśląc o sukienkach, o tym, jak załatwić sprawę z Pasternakiem, i o Paryżu z filmów i książek. Potem znów zasnęła. Była całkiem spokojna i nie poddawała się niepotrzebnym zmartwieniom czy podnieceniu. Skalkulowała sobie wszystko i zdecydowała, że może to zrobić. Jednak nie wzięła pod uwagę jednej sprawy. Dawid Ben Gurion wybierał się w supertajną podróż do Paryża, a w towarzyszącej mu nielicznej grupie znajdował się Sam Pasternak. Wiedziała prawie wszystko o rozkładzie jego zajęć, ale o tym nie wiedziała. Nachama wiedziała tylko, że Zew wyjeżdża za granicę, ponieważ musiała wygrzebać jego paszport, który nie był używany od czasu kursu we francuskiej szkole dowodzenia w Saint-Cyr. Domyśliła się, że to coś poważnego, kiedy zauważyła, jaki był rozkojarzony podczas spotkania z nauczycielką Noaha. Kobieta stwierdziła, że chłopak jest dosyć pracowity, ale ma skłonność do żartów, takich jak przynoszenie do klasy żab i chowanie ich w ławkach dziewcząt. • Zew, musisz mu nagadać — powiedziała Nachama, kiedy wracali do domu. • Oby to było jego największe przestępstwo. W ich mieszkaniu siedział brat Zewa, Michael, pił herbatę i przy stole w jadalni pracował nad papierami. Był teraz wykładowcą na Uniwersytecie 222 Hebrajskim i rozglądając się za jakimś lokum, mieszkał na razie u Baraków. Michael zapuścił włosy, które wyglądały teraz jak wielka brązowa kępa. Bardziej przypominał skrzypka, którym kiedyś chciał być, niż matematyka,

którym w końcu został. Odsunął na bok swe laski i nalał Zewowi filiżankę herbaty. • Nachama mówi, że wyjeżdżasz? • Może. A przy okazji, wpakowałeś tę dziewczynę od Matisdorfów w duże kłopoty. • Ja? W jaki sposób? Jest najlepsza na roku. • Kłopoty z jej chłopakiem. — Podczas gdy Barak pił herbatę i opowiadał o wydarzeniu na przyjęciu Lee Blooma, Michael sprawiał wrażenie, że rozumie coraz mniej. • Ale ona prosiła, żeby mogła zdawać ten egzamin kilka dni później, i zgodziłem się. • Z g o d z i ł e ś się? • Czemu nie? Niezależnie od tego, kiedy go będzie zdawać, poradzi sobie w ciągu godziny. Nie wiedziałem, że chciała jechać do Paryża. Dla mnie to same nowości. • No cóż, on zabiera inną dziewczynę, przynajmniej tak myślę, i w ogóle to wielkie nieporozumienie. • Czy to ten wielki spadochroniarz, z którym ją widziałem? Ten w okularach, którego nazywają Don Kichot? • Tak. • Lepiej na tym wyjdzie, jeśli nie pojedzie z nim do Paryża. • Dobrze go znam. Sądzę, że się mylisz. W każdym razie zwaliła wszystko na egzamin. • Nie mam pretensji. To skromna, miła dziewczyna. I bardzo religijna. Jeśli się nie zmieni, będzie jeszcze dużo podróżować jako inżynier. Uważam, że powinna zostać matematykiem, ale jedno jest pewne: nie

potrzebuje spadochroniarza, który skomplikowałby jej życie. No, i chwała Bogu! • Nie powiedziałem, że zerwali ze sobą. To wielka miłość. — Barak uśmiechnął się do brata. — A twoje życie uczuciowe? Jest jakaś nadzieja? Michael Berkowitz poprawił swą małą, zrobioną szydełkiem jarmułkę, mającą niepewne oparcie na jego gęstej czuprynie. —To się nie uda. — Barak spojrzał bezwiednie na laski. — Nie ma na to rady. Jeśli chodzi o mój problem, Lena była wspaniała. Rzecz w tym, że 223 ona tak naprawdę w głębi duszy nie wierzy w Boga. Nie chce mieć nic wspólnego z żydowskością. Urodziła się i wyrosła w kibucu Mapamu. Kocha muzykę. Niewątpliwie zrobi doktorat z literatury rosyjskiej — Michael wyrzucił ręce do góry. — Ale ona jest nieugięta. Nie gniewa się na Boga, nie buntuje się ani nic takiego. Po prostu uważa to wszystko za nonsens. Prymitywne gusła. Twierdzi, że i bez tego całkowicie czuje się Żydówką. Całymi tygodniami dyskutowaliśmy na ten temat. Znajdujemy się po przeciwnych stronach bariery, której nie można przekroczyć. • To źle. Lubię Lenę. • A ja ją kocham — powiedział grobowym głosem Michael. — Na początku było tak wspaniale. Niewiele kobiet mną się interesuje. • Zainteresuje się tobą jakaś, która nie będzie się wadzić z Bogiem. Albo powiedzmy, że Bóg ci taką ześle. • Ja Go proszę tylko o to — powiedział Michael — żeby się zabrał za Lenę.

• Przestań. Jeśli jest w nastroju do robienia cudów, to wszystkie będą potrzebne Izraelowi. Nachama tłukła się po kuchni i z dobiegających stamtąd odgłosów można było wywnioskować, że jest w nie najlepszym humorze. Barak poszedł tam, rozbroił ją z dwóch patelni i przytulił. Z początku stawiała opór, ale w końcu się poddała. • To nie będzie długo, hamuda (kochanie). Nie może. Muszę wracać do mojej brygady. • Czyżby? Dobrze wiedzieć. Wystarczy mi wojsko. Powiadam ci, że mogę się obejść bez tych tajemniczych podróży. Barak jeszcze nigdy nie leciał takim samolotem jak ten, przedzierał się teraz z cichym buczeniem przez czarną noc. Plotka głosiła, że po wojnie prezydent Truman ofiarował go w prezencie de Gaulle'owi i teraz, kiedy de Gaulle dąsał się, w odosobnieniu pisząc pamiętniki, był to francuski samolot rządowy. Do ministerialnych podróży wyposażony był w łóżka, kuchnię

i

zaciemnione

pomieszczenie

konferencyjne,

w

którym

odpoczywali Izraelczycy, podczas gdy ich francuscy gospodarze do późna siedzieli nad winem przy stole znajdującym się na przodzie samolotu. — W każdym razie — Dajan zwrócił się do Baraka, kiedy wchodzili na pokład — nie śmierdzi tu końmi. Powoli robimy postępy. 224 Pasternak, Dajan i inni oficjele wyciągnęli się teraz na łóżkach i spali. Ben Gurion czytał jakiś gruby tom w smudze światła, a Barak szybko stawiał w notesie kurze łapki hebrajskiego pisma. Spotkanie w Paryżu — analiza 21 października 1956

(Porządkując moje przemyślenia na temat tak zwanego przez Brytyjczyków groteskowego scenariusza sueskiego, na wypadek gdyby B.G. zwrócił się do mnie o opinię.) A.

Propozycja brytyjsko-francuska.

3.Izrael dokonuje inwazji na Synaj i zagraża Kanałowi Sueskiemu. 4.Zakłada się, ze Naser mobilizuje swoje wojska, aby bronić kanału. 5.Brytyjczycy i Francuzi wystosowują „do obu stron" ultimatum, by wycofały siły zbrojne z rejonu kanału. Zakłada się, iż Naser odmówi. Wówczas nastąpi lądowanie sił brytyjskich i francuskich w rejonie kanału, w celu „przywrócenia pokoju". 6.Po wylądowaniu obie armie maszerują na Kair, by pozbyć się Nasera. Tak to wygląda sprowadzone do nagich faktów. B.

Pułkownik Naser.

Nieobliczalny, rewolucyjny nacjonalista w rodzaju tych, których Amerykanie nazywają hochsztaplerami, to znaczy hałaśliwy blagier, niemniej jednak stanowi dla nas prawdziwe zagrożenie. Nie może zniszczyć Anglii ani Francji, ale w swej napuszonej książce Filozofia rewolucji oświadcza, że zjednoczy Arabów w jeden wielki naród, pomści ich klęskę z roku 1948 i raz na zawsze zetrze z powierzchni ziemi „syjonistyczny twór", kiedy tylko... — Zew, chodź tutaj! — zawołał Ben Gurion o pierwszej w nocy, i to z całkiem przytomnym uśmiechem. — Zobacz, co ten gość pisze. Barak odłożył na bok swój notes. Książka B.G. była wiktoriańskim tomem, złożonym gęstym, drobnym dwuszpaltowym drukiem. Spoglądając

ponad jego ramieniem, Barak z ledwością mógł odcyfrować wskazywane grubym palcem wyrazy. — Czy jeśli zrealizuję Kadesz, Szarm asz-Szejch będzie celem działań twojej brygady? Tylko spójrz tutaj. Jotwatl To biblijna nazwa największej wyspy w Cieśninie Tirańskiej i świadczy, że była tam osada żydowska! Oto od jak dawna my należymy do Szarm asz-Szejch. To Prokopiusz, piszący we wczesnym okresie bizantyjskim, około pięćsetnego roku, prawie półtora tysiąca lat temu. Na wiek przed narodzinami Mahometa! I tak wyglądają arabskie twierdzenia, że to miejsce zawsze należało do nich. Wielka łysa głowa znów pochyliła się nad książką i Barak powrócił na swoje miejsce. To był cały Stary Człowiek! Żeby czytać historię starożytną 225 w drodze na spotkanie, które może zmienić kształt historii współczesnej i doprowadzić do trzeciej wojny światowej! Barak absolutnie nie potrafił przewidzieć wyniku tej ryzykownej demonstracji sił, z pewnością jednak nie był on obiecujący. Znów wziął notatnik i pisał jeszcze ponad godzinę, a potem spróbował zasnąć. Nie mógł, więc pokazał Pasternakowi swoje liczne zapiski. Pasternak przeczytał wszystko uważnie, od czasu do czasu ironicznie się uśmiechając, a potem oddał je bez słowa. Barak czekał, a kiedy Pasternak ziewnął i zamknął oczy, nie wytrzymał: • No i? • Co „no i"? Strata czasu. On już zdecydował, że to zrobi, inaczej nie siedziałby w tym samolocie. Reszta to przetargi. —

14

Les Folies Bergere

W zatłoczonej damskiej garderobie w Les Folies Bergere, wśród chmurek z papierosowego dymu i zgiełku podnieconych głosów, Jael i Isobel Conors w przerwie pomiędzy występami odświeżały sobie makijaż, stojąc ramię przy ramieniu przed dużym lustrem. Przyjaciółka Lee Blooma była szykowną rudowłosą kobietą, o pół głowy wyższą od Jael i miała idealne hollywoodzkie rysy twarzy: wysokie kości policzkowe, wpadnięte policzki, szeroko rozstawione oczy i lekko odęte wargi. Jael oceniła, że jest tuż po trzydziestce i że filmowe życie nieco ją zniszczyło. Nigdy nie słyszała o tej aktorce, ale wierzyła zapewnieniom Lee, że jego przyjaciółka grała duże role i raz nawet otrzymała nominację do Oscara. Wywarło to na Jael odpowiednie wrażenie i mimo wszystko zaczynała być zadowolona, że pojechała z Kichotem do Paryża głównie po to, żeby podrażnić Pasternaka. Podczas długiego, niespokojnego lotu, który Kichot prawie w całości przespał, Jael męczyły ponure myśli na temat tej szalonej eskapady. Pasternak obrzydliwie ją za to zbeształ i to sprawiło jej satysfakcję. Jednak w głębi duszy bała się Sama, szczególnie zaś bała się go utracić. Don Kichot nie mógł go zastąpić. Był młodszy od niej, z pewnością nie stanowił dobrej partii, a poza tym kochał tę małą jerozolimską świętoszkę. Jael niezbyt dobrze bawiła się podczas występów; była strasznie zmęczona, 227 a Kichot też cały czas ziewał, pomimo wszystkich tych podrygów nagich

tancerek. Nie zapowiadał się na zbyt zabawnego towarzysza, ale Paryż mógł okazać się interesujący. Pola Elizejskie wyglądały wspaniale w powodzi świateł, a ten nieprzyzwoity kabaret po powrocie do domu będzie znakomitym tematem do opowieści, podobnie jak Isobel Connors. • I jak się pani do tej pory podoba to miejsce? — Aktorka spojrzała w lustrze na Jael. Miała matowy, niemal chrapliwy głos; była jedną z licznych kopii Marleny Dietrich, kręcących się po świecie filmu. • Kostiumy i dekoracje są nieprawdopodobne. Co za rozrzutność! Sądzę, że mężczyznom podobają się wszystkie te biegające tu nagie dziewczyny. Może nie całkiem rozumiem niektóre mówione żargonem scenki, ale są chyba bardzo nieprzyzwoite? Wargi Isobel Connors uniosły się w lubieżnym uśmiechu. • Na przykład które, moja droga? • Na przykład ta scena u krawca. Krawiec zapinający aktorowi rozporek. Takie tam rzeczy. Widownia ryczała ze śmiechu i jeśli dobrze zrozumiałam, to naprawdę było świńskie. • Dobrze pani zrozumiała — powiedziała aktorka ze śmiechem prosto z Błękitnego Anioła. — Ten brat Lee jest milutki, ale wygląda na to, że nie może się obudzić. • Mieliśmy bardzo zły lot, a w wojsku ostro go ćwiczą. Jest spadochroniarzem. • Lee mówił mi o tym. Myślę, że to wspaniałe. Gotowa? Wracajmy do chłopców. Kiedy mijały spacerujących w hallu widzów, Isobel Connors spojrzała na Jael z ukosa. • Pani też jest żołnierzem, prawda?

• Tak, jestem w wojsku. • Zazdroszczę pani — głos Dietrich nabrał wibracji. — Ci izraelscy wojskowi, to dopiero coś, prawda? • Niektórzy z nich. • Zna pani może człowieka nazwiskiem Sam Pasternak? Jael tylko opanowała się z trudem, żeby nie podskoczyć do góry. • Sam Pasternak? Tak, czemu? • Spotkałam go wiele lat temu w Beverley Hills. Brał udział w zbiórce pieniędzy, czy coś takiego. Brzydki brutal. Niski, z kurzą 228 piersią, z dziwnymi oczami. Ale czarujący! Ach!

Czy może już jest

generałem? Ten człowiek bywał w takich miejscach! Jael z początku sądziła, że aktorka chce z niej coś wyciągnąć, ale Isobel najwyraźniej tylko plotkowała. • Chyba jest pułkownikiem. Nie mamy wielu generałów. • Oto nasi panowie — powiedziała Isobel, przepychając się przez tłum i machając ręką. Kiedy wyszli po przedstawieniu, noc zrobiła się mglista i siąpił zimny deszczyk, który jeszcze bardziej podkreślał magię świateł. Kiedy limuzyna przebijała się w gęstym ruchu do „Le Tour a'Argent", mieli wrażenie, że cały Paryż świeci zimnym, białym blaskiem. • Czy to nie jest ta najdroższa restauracja w Paryżu? — Jael spytała szczerze Lee Blooma. • Najlepsza. • Przydałoby mi się trochę kawy — powiedział Kichot, siedzący z

przodu, obok kierowcy. • Tak, chyba galon. — Głos Jael był cierpki. Kichot zasnął podczas efektownego finału na temat Mesaliny. Była to orgia w rzymskiej łaźni z masą nagich młodzieńców i dziewcząt wskakujących do ogromnego, prawdziwego basenu, wyskakujących z niego i symulujących akt miłosny, a wszystko to przy dźwiękach Popołudnia Fauna Debussy'ego. Isobel Connors chichotała. • Chyba rzymska historia znudziła Jossiego. • Coś wam powiem o tych wszystkich Folies Bergere. Jedna rozebrana dziewczyna może być czymś najwspanialszym w życiu. Ale dwadzieścia takich przypomina oskubane z pierza wielkie kurczaki. • Ach, Jossi, jesteś filozofem — powiedziała Isobel. Za aksamitnym sznurem kilka snobistycznych, eleganckich par czekało ze zdenerwowaniem, aż szef kelnerów z „Le Tour d'Argent" wskaże im miejsca. Po drugiej stronie sali, nad głowami stłoczonych gości, Jael mogła dostrzec przez wielkie panoramiczne okna wynurzającą się z mgły oświetloną Notre Damę. Co za miasto! Restauracja! I jakim światowcem jest ten Leopold Bloom w ciemnym, elegancko skrojonym garniturze z wystającymi białymi mankietami od koszuli, spiętymi dużymi, złotymi spinkami; Amerykanin w każdym calu, równie elegancki, jak ci wszyscy otaczający go Francuzi! Prawem kontrastu Don Kichot zdecydowanie 229 sprawiał wrażenie niezdarnego obdartusa, który wcale nie zdaje sobie z tego sprawy i czuje się świetnie w źle leżącym na nim szarym ubraniu,

mocno wygniecionym podczas podróży samolotem i ukazującym nieświeżą, wypłowiałą, niebieską koszulę. Jego grube nadgarstki nie tkwiły w mankietach, ponieważ koszula miała krótkie rękawy. Dobrze wyglądał w mundurze spadochroniarza, choć zawsze miał w sobie coś z błazna, jednakże w tym izraelskim stroju ulicznym nikt nie mógłby go wziąć za stałego bywalca „Le Tour d'Argent". Kierownik sali przyjrzał mu się przez na pół spuszczone powieki i dopiero potem zaprowadził ich do stolika przy oknie z imponującym widokiem na podświetlone przypory i wieże katedry, wspaniałe w błyszczącej, mroźnie mgle. • O, czym zasłużyliśmy na taki stolik? — spytała Jael. • Nazwiskiem Szewy Leavisa — powiedział Lee, pocierając o siebie kciuk i palec wskazujący. — Ten maitre ma powody, żeby je pamiętać. • Tam jest facet ubrany jeszcze gorzej ode mnie — powiedział Kichot, wskazując ruchem głowy na inny stolik przy oknie, gdzie potężny mężczyzna z długimi zmierzwionymi włosami, odziany w wymięty, poplamiony garnitur z wytartej niebieskiej serży siedział z piękną, szczupłą kobietą. — Chyba ten kelner jednak nie jest snobem. Myślałem, że tak, sądząc z tego, jak na mnie spojrzał. • To Diego Rivera — powiedziała Isobel Connors. — Siedzi z Paulette Goddard. • Czy to ta, która była kochanką Charliego Chaplina? — Jael była dumna, że zna tę pieprzną plotkę. • Jego i wielu innych — powiedziała aktorka. — Miała więcej mężczyzn niż Mesalina. —Czy od razu mógłbym dostać trochę kawy? — spytał Kichot.

Kelner przyniósł wypisane ręcznie po francusku karty dań. Jael na tyle znała ten język, by móc zrozumieć uprzejme polecenia Lee. Na końcu zamówił dla Jossiego kawę toute suitę, na co kelner zawahał się i spojrzał z niedowierzaniem, jakby zażądał pieczonego kota; potem ukłonił się i odszedł. Po dość długim oczekiwaniu pojawiła się smakowita ryba z rusztu z muszelkami, następnie ogromne, białe szparagi i w końcu znakomite malutkie truska*wki, nie było natomiast chleba ani kawy. Jael jeszcze nigdy w życiu nie kosztowała tak znakomitego złocistego wina, więc sporo wypiła i poczuła większą sympatię dla biednego Kichota, który wił się na krześle i prawie nic nie jadł, dopóki nie przyniesiono chleba 230 i masła. Pożarł to, podczas gdy pozostali obserwowali Diego Riverę i Paulette Goddard, kłócących się ze sobą po hiszpańsku. — To dobry chleb — powiedział. — Podoba mi się ta restauracja, ale z kawą tu się nie spieszą. Kiedy aktorka i Jael poszły do toalety, a Kichot pił kawę z maleńkiej filiżanki, Lee powiedział: • Słuchaj, przepraszam za ten hotel i za to, że macie pokoje na różnych piętrach. Nie zdawałem sobie sprawy, że Paryż będzie taki zatłoczony z powodu wystawy samochodowej. Mieliśmy szczęście, że dostaliśmy dla was pokoje w tym samym miejscu. • To niezły hotel, Leopoldzie. Jedyny kłopot w tym, że w korytarzu u Jael jest zepsute światło i drogę do toalety musiała sobie oświetlać zapalniczką. Złożyłem zażalenie i teraz dostała świeczki. Francuzi są bardzo uprzejmi. • Coś ci powiem — Leopold rzucił na stolik klucz. — Weź go.

Dodatkowy klucz do apartamentu. Isobel ma swój. Ja muszę jutro lecieć z Szewą do Frankfurtu tylko na jeden dzień, a Isobel jedzie na dwa dni do Cannes. Ma tam przyjaciół z filmu. Nasz apartament jest duży i bardzo elegancki, możecie go wykorzystać we dwoje. • Do czego? • Do czego tylko chcecie. — Lee uśmiechnął się lekko. — Mamy barek ze wszystkim i wspaniały widok na Łuk Triumfalny. Jest miło. Jossi pokręcił głową. — Idziesz złym śladem. Jael jest śmiertelnie zakochana w kim innym, a ja kocham Szajnę, przecież wiesz o tyra — westchnął. — Jestem na nią oburzony i tyle. Lee wzruszył ramionami. • Szajna musi jeszcze dorosnąć. • Tak, potrzebuje co najmniej dziesięciu lat. — Kichot wziął klucz. — Jeśli tak, to myślę, że Jael będzie zachwycona, że może zobaczyć apartament w „Georges Cinq". To wszystko bardzo jej się podoba. Dzięki. Obie pary zanurzyły się w zimnej mgle, kiedy katedralne dzwony biły północ. Mrzawka ustała. Oddech Lee zamieniał się w parę. • Teraz Paryż zaczyna się budzić. Jedźmy na Montmartre. • Wspaniały pomysł — powiedziała Isobel. • Jael, jedź ty —jęknął skulony w swym wojskowym szynelu Kichot. • Ale nie bez ciebie. 231 —Daj spokój, to idealna noc na Montmartre — powiedział Lee.

Mgła, chłód. Prosto z Toulouse-Lautreca. Jednakże Jael też się wykręciła. Limuzyna podwiozła ich do obskurnego

pensjonatu w ślepej uliczce. Nazywało się to „L'Hotel Feydeau". Aktorka i Lee jechali dalej, na Montmartre. —Do zobaczenia pojutrze — pożegnał się Lee i wcisnął Jossiemu garść franków, mówiąc, że jeśli się nie ma dolarów na wymianę, Paryż jest drogi jak diabli, a wie, że Jossi dolarów nie ma. Jossi wziął pieniądze, bo miał teraz na głowie Jael i uważał, że musi jej zapewnić dobrą zabawę, a bez pieniędzy sobie nie poradzi. Nie większa od budki telefonicznej winda hotelowa pełzała w górę, drżąc i podskakując. Jael i Kichot, zwróceni do siebie twarzami, zostali zmuszeni do

gwałtownych

cielesnych

kontaktów,

^upełnie

jak

niecierpliwi

kochankowie. Ich zakłopotane uśmiechy były ledwie widoczne w przyćmionym świetle wiszącej nad ich głowami i podobnej do grzyba żarówki. Kiedy winda zatrzymała się o stopę nad podłogą jej piętra, Jael wyskoczyła i Kichot zrobił to samo. —Lepiej pójdę po schodach — powiedział. -— Następne szarpnięcie może być gorsze, a ja jestem tchórzem. Roześmiała się i pocałowała go w policzek. • Co robimy jutro i kiedy zaczynamy? • Zgodnie z twoim życzeniem. Nagle Kichot wydał się Jael bardzo młodym i zagubionym chłopcem, o całe lata świetlne oddalonym od Sama Pasternaka. • Przykro mi, że nie jestem Szajną Matisdorf. • Cóż, mnie też, ale jesteś dobrym kumplem, Jael. • Wiesz co? Wdrapmy się na wieżę Eiffla. — Udawała wesołość.

I może zjemy na górze śniadanie, jeśli jest tam jakaś restauracja.

• Dobry pomysł. Zadzwoń do mnie rano. • Tu w pokojach nie ma telefonów, jest tylko jeden na każdym piętrze. • Racja. Podobnie jak toaleta. Dobra, wal w moje drzwi. Numer 517, dwa pokoje od toalety. Prawdziwy luksus. Barak i Pasternak dzielili pokój w hotelu niedaleko placu Gwiazdy, mieszczącym się kategorią pomiędzy „Georges Cinq" a „L'Hotel Feydeau". Na przykład pokój był z toaletą, w której Pasternak utkwił o północy zaraz po powrocie z konferencji w podmiejskiej willi. Barak w bieliźnie 232 i grubym płaszczu kąpielowym wyciągnął się na podwójnym łóżku i czytał Paris Soir. Adiutant Dajana powiedział mu bez żadnego wyjaśnienia, że podczas konferencji nie będzie potrzebny. • I co tam było?! — krzyknął. — Ruszamy na wojnę? • Poczekaj. — Pasternak pojawił się po dłuższej chwili, kręcąc głową. • Francuzi podali nam na kolację jakieś dziwne stworzenia ze szczypcami i czułkami, coś jak skorpiony. Ecrevisses* w ciężkim sosie. Mało nie umarłem podczas drugiego spotkania. A może to tylko była nerwica żołądka. Stary Człowiek oszołomił wszystkich, nawet Dajana. Położył się na łóżku, podkładając ręce pod głowę. — A jak

tam

twoja

kolacja

z

Chrisem

Cunninghamem?

Czym

wytłumaczyłeś swoją obecność w Paryżu? • Nie tłumaczyłem. Nie pytał. Ma uroczą żonę, arystokratkę. • Tak, Caroline to szlachetna dama. A co z córką i jej chłopakiem? Tym poetą?

• Córka wyrosła na interesującą, zaskakująco szczupłą kobietę. Same kości. Jej przyjaciel pokazał się po kolacji, wypił z nami cointreau i kawę i potem ją zabrał. • Jaki on jest? • To katastrofa. Hiroszima w trenczu. Jutro jem z córką śniadanie, chyba że będę potrzebny w willi. Mam z nią dyskutować o życiu i o miłości. Tak to wyszło podczas kolacji. Jej pomysł. • Cóż, wygląda na to, że nie ruszamy na wojnę. Już bardziej nie mogłem się pomylić. — Pasternak usiadł. — Czuję się lepiej. Właściwie jestem głodny. Albo Stary Człowiek jest przekraczającym moje możliwości politycznym geniuszem, albo całkiem oszalał. A może poszlibyśmy na Montmartre? Wypijemy coś i zjemy. • Sam, nie chcę iść na Montmartre. Tam jest pełno turystów i dziwnych osobników, którzy nawzajem gapią się na siebie. Tu w okolicy też są bistra. • Teraz zamknięte. Ubieraj się. • Dobra. Opowiedz mi o konferencji. • Nie uwierzysz mi, chociaż to, co powiem, będzie czystą prawdą i tylko prawdą. Cała ta historia z Suezem jest jak komedia napisana przez faceta, który napalił się haszyszu. Ecrevisses (franc.) — raki. 233 • Od początku tak było. • Tak, ale robi się coraz bardziej zwariowana. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział, co czyni, może z wyjątkiem B.G. On zbija mnie

z tropu. — Pasternak popatrzył po ścianach i zniżył głos. — Więcej, jak wyjdziemy. Kiedy już wyszli na cichą, zamgloną boczną uliczkę i ruszyli ku najbliższemu bulwarowi, Pasternak wrócił do swej opowieści. Pierwsi zjawili się w willi trzej najważniejsi przedstawiciele Francji: premier, minister spraw zagranicznych, minister obrony — władcy, łaskawi, przychylni wobec Izraela, nawet pełni podziwu. W zamian za dostawy broni poznali wiele tajemnic związanych z militarnymi możliwościami Izraela i sprawiali wrażenie nieco zaskoczonych. Pasternak sądził, że to dlatego, iż prawdopodobnie nie spodziewali się zbyt wiele po kraju liczącym trochę ponad milion mieszkańców. Konferencja zaczęła się od pogawędki na temat Suezu, Nasera, Amerykanów i tak dalej. Następnie Francuzi poprosili Ben Guriona, by pierwszy zabrał gfos na temat cpopanawanych działań. • Znasz Starego Człowieka — powiedział Pasternak. — Potrzeba mu było trochę czasu, zanim się rozkręcił. Ale kiedy ci Francuzi pojęli, do czego zmierza, wymienili zdumione spojrzenia. Byli całkiem zdeprymowani. Najpierw stwierdził, że zagrabienie Kanału Sueskiego przez Egipt to tylko drobiazg. Potrzebne jest całościowe rozwiązanie problemu regionalnego, więc gotów jest przedstawić nową koncepcję, która przywróci dominację brytyjską i francuską w regionie. Wtedy usiłowania Nasera uschną w zarodku, a on sam zostanie z łatwością wyeliminowany. — Pasternak przystanął i dotknął ramienia Baraka. — A teraz usłyszysz najlepsze. • Cóż, w tej chwili już nic mnie nie zaskoczy. • Dobra, więc słuchaj. Wspaniały pomysł B.G. polega na tym, że Jordania nie jest prawdziwym państwem i powinna zostać podzielona!

To tylko wykres na mapie otomańskiej Palestyny, sporządzony omyłkowo przez brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wszystko na wschód od rzeki Jordan powinno dostać się Irakowi, wszystko na zachód — Izraelowi. Brytyjską strefą wpływów byłby Wielki Irak, Irian i Egipt. Francuzom przypadłby silny blok Syrii, Libanu i Izraela. Zew, on mówił śmiertelnie poważnie o tych meszugas (wariactwach). Barak pokiwał głową. —Myślę, że tak. Znam go od dzieciństwa. To, że siedział z trzema najpotężniejszymi ludźmi Francji i jako premier rozmawiał z nimi jak 234 z równymi sobie, po prostu uderzyło mu do głowy. Był w euforii. Wydawało mu się, że jest Rooseveltem kształtującym w Jałcie mapę świata. — Albo to, albo chciał ich zbić z pantałyku, z premedytacją opowiadając bzdury. A tymczasem ich oceniał i przygotowywał się do wysunięcia swego prawdziwego żądania: żeby wszystkie trzy siły zaatakowały jednocześnie. Stanąwszy pod otoczoną mglistą poświatą latarnią uliczną, Pasternak przywołał przejeżdżającą taksówkę. Kierowca wyglądał na dobiegającego osiemdziesiątki. Miał nastroszony wąs w stylu Clemenceau i brwi podobne do wąsów. — Ata mydaber iwritl — spytał Pasternak. Puste spojrzenie kierowcy przekonało go, że nie zna hebrajskiego. — Bień. Montmartre. Kiedy wsiedli, ciągnął dalej. • Ich premier powiedział, że lepiej będzie, jeśli zajmą się kwestią Suezu. Jeśli szybko nie wykonamy jakiegoś ruchu, Anglicy mogą się wycofać, ponieważ Eden już i tak zbiera cięgi w parlamencie, a jego

Ministerstwo Spraw Zagranicznych sprzeciwia się jakimkolwiek działaniom, które mogłyby rozdrażnić Arabów. Po naszej stronie stoi tylko Anthony Eden, a on jest chory i zaczyna się wahać. • Anthony Eden — powiedział ochrypłym głosem po francusku kierowca — jest wrogiem Francji i hom*oseksualistą. • Justement — przytaknął Barak. • Facetem, którego B.G. naprawdę rozwścieczył, był minister spraw zagranicznych — ciągnął dalej Pasternak. — Ten człowiek się wściekł. Powiedział, że jeśli przez takie szalone propozycje Brytyjczycy zostaną sprowokowani do wycofania się w tym decydującym momencie, Naser będzie nie do ruszenia, silniejszy niż kiedykolwiek, i przez zniszczenie Izraela będzie miał szansę zostać nowym Saladynem. Naciskał B.G., żeby to wziął pod uwagę. I wtedy do willi przyszli Anglicy. Taksówka zatrzymała się u podnóża Montmartre'u. Padło ochrypłe, francuskie pytanie: —

Panowie życzą sobie, żebym wjechał?

• Nie, dalej już pójdziemy. — Wysiedli i Pasternak zapłacił za kurs. Kierowca powiedział z błyszczącym okiem i krzywo uniesionym wąsem: • Dreyfus był winien, panowie. Szarpiąc nierówno, taksówka odjechała. — Koniak, i to zaraz — powiedział Pasternak. Weszli do małego, ciemnego lokalu i usiedli możliwie z dala od pozostałych gości, dwóch 235 niewyraźnych, masywnych postaci mówiących z amerykańskim akcentem.

— Mówiąc, że przyszli Anglicy — ciągnął Pasternak — miałem na myśli wchodzenie i wychodzenie z głównego pokoju i jakieś brytyjskie głosy dochodzące z innej części willi. Mogliśmy usłyszeć powtarzające się dwa słowa: „Żadnej zmowy, żadnej zmowy". Anglicy nie chcieli przebywać razem z nami w tym samym pokoju. Francuscy ministrowie musieli biegać tam i z powrotem, z jednego końca willi w drugi, a to jest duży dom. Brytyjczycy byli jak rabini, my — jak kobiety, a willa była ortodoksyjną synagogą. Absolutna separacja. Barak zaśmiał się ponuro: • Powiadasz, że Ben Gurion nie spotkał się z nimi osobiście? • Ach, pozostaw to Staremu Człowiekowi. Ta idiotyczna komunikacja via Francuzi trwała chyba przez godzinę. W końcu B.G. powiedział, że kontynuacja tych dziwacznych rozmów jest bezcelowa, bo sprawa utknęła w martwym punkcie, i że rano wraca do kraju. To sprowadziło rabinów do miejsca wydzielonego dla kobiet. Nawet się przywitali. • Z pewnością przez chusteczkę — powiedział Barak. —Ten koniak jest strasznie ostry. Chodźmy stąd. Trzeba coś zjeść. Wspinając się krętą, wybrukowaną kocimi łbami uliczką, Pasternak powiedział: • Potem była taka chwila, kiedy myślałem, że Ben Gurion naprawdę wyjdzie. Wyglądało, że jeszcze moment, a zrobi to. Wiesz, kiedy wysuwa do przodu szczękę, robi się cały czerwony i nie może usiedzieć na miejscu... • Świetnie to znam. • Naciskał brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, Selwyna

Lloyda: kanciasta twarz, zimny jak ryba, może było mu chłodno w tym miejscu dla kobiet, aby przyspieszyć datę lądowania w Suezie. Francuzi byli całkowicie za tym. Ale Brytyjczycy upierali się, że wylądują dopiero w tydzień po naszej inwazji na Synaj. B.G. argumentował, że przez cały ten czas będziemy walczyć sami. Egipcjanie mogą zbombardować nasze miasta. Może się nawet zacząć interwencja Rosjan. Lloyd powiedział, że mu przykro, ale Anglia nie może być postrzegana jako kraj, który rozpoczął wojnę, jej sprzymierzeńcy byliby niezadowoleni. B.G., jak to on, zaciskał palce na oparciach fotela, aż mu zbielały, kiedy na całe szczęście Francuzi zaprosili nas na kolację z tymi rakami. 236 Pasternak zatrzymał się i zajrzał przez otwarte drzwi do jasno oświetlonego, zadymionego lokalu, w którym ktoś grał na akordeonie, a kilka siedzących przy stolikach osób śpiewało fałszywie. • „La Vache Heureuse" — powiedział. — „Szczęśliwa Krowa". Kiedyś jadłem tu dobry befsztyk. Chyba z jakiejś nieszczęśliwej krowy. Masz ochotę na befsztyk? • Jeśli i ty masz. Pasternak niemal już wszedł, kiedy nagle się zatrzymał. • Nie. Widzę tam tego Lee Blooma. Nie musi wiedzieć, że jesteśmy w Paryżu. — Zmrużywszy oczy, próbował dostrzec coś przez dym. — Jest z bardzo ładnym rudzielcem. Chyba ją znam. • Sam, myślę, że znasz większość kobiet. • Nie, tę spotkałem w Kalifornii. Tak, to ona. Connors. Isobel Connors,

aktorka. Wtedy była blondynką. Jestem pewien, że to ona. Cóż, chodźmy dalej. Siedmioro czy ośmioro młodych ludzi schodziło hałaśliwie z góry, śmiejąc się i wykrzykując po niemiecku. Dwaj Izraelczycy ominęli ich w milczeniu. Potem Barak zapytał: • A więc, jak wynik? • Martwy punkt. Brytyjczycy chcą, żebyśmy wywołali prawdziwą wojnę. Stary Człowiek chce tylko dokonać wypadu przeciwko fidainom i żeby następnego dnia po naszej akcji zaczęli bombardować egipskie lotniska. Anglicy nie zgodzili się, powiedzieli, że to będzie wyglądało na zmowę. • A więc rano lecimy do domu? • Jeszcze nie. Dajan zaimprowizował kompromisowy plan, o którym jutro będą dyskutować. A, jesteśmy na miejscu, „Les Rieurs Amants", („Śmiejący się Kochankowie"). Wspaniała knajpa. Kiedyś widziałem tu Hemingwaya. Właśnie jadłem, kiedy przez drzwi wskoczył do środka lew i on go zabił. Robią tu bardzo dobrą kurę w winie. • Miał przy sobie strzelbę? • Strzelbę na Montmartre? Zwariowałeś? Nie, zadusił go obrusem w kratkę. • W porządku, weźmiemy kurę w winie. Naprawdę widziałeś tutaj Hemingwaya? • No, faceta, który wyglądał jak Hemingway. • W jaki sposób Dajan chce zmienić KADESZ? 237

• Wejdźmy do środka i zamówmy kurę w winie. Chociaż to zajmie prawie godzinę. • Sam, weźmy kanapkę z serem. • Dobrze, jeśli je tu robią. Siedząc nad kanapkami i butelką świetnego czerwonego wina, Pasternak wyliczał po cichu w szybkim hebrajskim wojskowym żargonie poszczególne punkty planu Dajana. Nieliczni goście przy innych stolikach znajdowali się niemal poza zasięgiem głosu i żaden z nich nie wyglądał na znającego hebrajski. Ani na Hemingwaya. • Dajan uparł się przy operacji KADESZ, prawda? — potrząsając głową, skomentował Barak. — Chce swej synajskiej wojny. • Ma rację — powiedział nieoczekiwanie ostro Pasternak. — Mosze ma nieporównywalne wyczucie priorytetu. Jeśli i tak wcześniej czy później będziemy musieli walczyć z Naserem, a nie widzę innego wyjścia, najlepiej będzie, jeśli zrobimy to razem z Anglikami i Francuzami, a nie w pojedynkę. Jeśli to jedyny sposób, aby przyciągnąć Anglików, to w porządku. • A tłem tej komedii ma być Izrael, który przyjmie na siebie całe potępienie ONZ? • Zew, nie mamy zbyt wielkiego wyboru. Następnego dnia Barak siedział w szykownym, ruchliwym hallu „Georges Cing", czekając na Emily Cunningham. Jego myśli krążyły wokół planu Dajana i niewielką uwagę zwracał na wchodzących i wychodzących zamożnych gości, sądząc po strojach i rozmowach — Amerykanów. Obudził go telefon od attache wojskowego ambasady,

plutonowego za dawnych dni Hagany. Ben Gurion chciał, żeby o dziesiątej trzydzieści zjawił się w willi, więc będzie musiał skrócić śniadanie z Emily. Barak nie miał pojęcia, czego ta dziewczyna może chcieć, i niezbyt go to interesowało, ale nie mógł się z nią skomunikować i odwołać tego wszystkiego. Przez drzwi prowadzące na ulicę wszedł poeta, którego nazwał Hiroszimą; w trenczu, bez kapelusza i z fajką w zębach. Był to niski, ciastowato blady facet w wieku około dwudziestu pięciu lat, z długimi włosami wokół małej łysiny. Ich oczy spotkały się. Przymknąwszy powieki, poeta posłał mu pomarszczony uśmiech, po czym zagłębił się w fotelu po drugiej stronie hallu i wyciągnął z kieszeni gazetę. Wkrótce 238 potem prosto na Baraka wypadła z windy Emily Cunningham ubrana w amerykański strój uniwersytecki, składający się ze spódnicy i swetra. Spódnicę uszyto ze szkockiej kraty w ostrych kolorach, a sweter był luźny, puszysty i zdecydowanie niebieski. • O Boże — powiedziała, opadając na kanapę obok niego, zanim jeszcze zdążył wstać — piekielnie się spóźniłam i nie ma czasu na śniadanie. Muszę iść z Andre na wykład. Całkiem zapomniałam. Tak mi przykro, że mogłabym się zapaść pod ziemię. Mama i tato wyjeżdżają dziś po południu. Właśnie na górze piłam z nimi kawę. Pił pan kawę? O Boże, jest już Andre. • Emily, właściwie ja też nie mam czasu na śniadanie, więc nic nie szkodzi... • O Boże, mówi pan prawdę? Dzięki. — Chwyciła go za rękę długimi, kościstymi palcami. Jej dotyk był chłodny i delikatny. — Czemu ciągle

powtarzam „o Boże", całkiem jak uczennica? Sama to odbieram, jakbym była idiotką. Przez pana tracę głowę. Możemy się czegoś napić? Powiedzmy o piątej, tutaj, w barze. • Posłuchaj, Emily, to nie ma znaczenia. Miło mi się z tobą rozmawiało, ale... • Nie ma znaczenia? Ale to strasznie ważne! Jak długo będzie pan w Paryżu? — Wpatrywała się w niego przez duże okulary. Czarne źrenice jej szarych oczu były ogromne jak u kota w ciemnym pokoju. —Całkiem niedługo, dzień lub dwa. Jestem dosyć zajęty, więc... Jej palce zacisnęły się, głos stał się cichy i napastliwy. • Będę tu w barze o piątej. Jeśli nie uda się panu przyjść, zrozumiem. Poczekam do wpół do szóstej. Po prostu nie wierzę, że spotkaliśmy się znowu całkiem przypadkowo. To niemożliwe. Wygląda pan o wiele starzej. Pamięta pan ogniste muszki? He pan ma dzieci, Wilku Błyskawico? • Dwoje, Emily. • O Boże, idzie tu Andre. O Boże, to moje czwarte „o Boże". Zew, Andre wie więcej o Lamartmie niż ktokolwiek z żyjących i pisze wspaniałe wiersze. Robię magisterium z Lamartine'a. Pewnie pan myśli, że Andre jest nudziarzem. — Skoczyła na równe nogi, Barak również wstał. • W ogóle go nie znam. • Między nami mówiąc, to nieprawdopodobny nudziarz, ale fascynujący. Moim rodzicom podobałby się bardziej, gdyby pochodził znad Ubangi i zamiast warg miał drewniane płytki. Andre, cheri\ — Pocałowała Hiroszimę i zagadali szybko po francusku.

239 Andre pożegnał się z Barakiem, zamykając oczy. Nie przerywając rozmowy, para opuściła hotel. Nie wiedząc, co zrobić z wolnym czasem, Barak opadł z powrotem na kanapę, więcej niż trochę otumaniony ekscentrycznym pojawieniem się i zniknięciem dziewczyny, co nastąpiło w ciągu jednej lub dwóch minut, i jej dziwacznym zachowaniem. Od Emily Cunningham emanowało napięcie i jakby wołanie o pomoc. Chociaż nie była zbyt ładna z tym podnieceniem w oczach o wielkich, czarnych, kocich źrenicach, z kanciastą, kościstą twarzą ojca i miłą, dziewczęcą figurą ledwie dostrzegalną pod luźnym strojem, to niesłychanie go pociągała — nawet nie był pewien, dlaczego. — Adon Barak! — Przed nim stał Lee Bloom z niewielką torbą podróżną i teczką z połyskującej miękkiej skóry. — Znowu się spotykamy! 15

Francuska dziwka

Jossi i Jael wspinali się na wieżę Eiffla w łagodny, słoneczny jesienny poranek. Ich wędrówka wśród potężnych ponurych dźwigarów została wynagrodzona wspaniałą panoramą Paryża z wijącą się, poprzecinaną mostami Sekwaną. Widzieli ogromną, rozciągającą się aż po horyzont plamę brunatnych i szarych budynków i pajęczej sieci ulic, ginącej jedynie

tam, gdzie parki i ogrody płonęły październikowymi barwami. Na niższej platformie znaleźli kawiarenkę, ale Jael chciała najpierw wejść aż na samą górę, więc się tam wspięli. —Tak właśnie wygląda ziemia... — powiedział Kichot, natężając głos, by przekrzyczeć wiatr gwiżdżący wśród stalowych lin i podpórek —

kiedy się skacze. Jael jedną ręką trzymała się balustrady i spoglądała w dół, mając przed

oczami widok przyprawiający o zawrót głowy. —Uuu... czuję to aż tutaj. — Wcisnęła dłoń między uda. —

Chciałam, żeby mnie skierowano na szkolenie spadochronowe, ale

chyba już o to nie poproszę. —> Ale to jest gorsze — powiedział Jossi. — Kiedy tak człowiek wychyla się przez balustradę i widzi, jak ta wieża biegnie gdzieś w dół, to Bóg wie czemu chciałoby się przeskoczyć na drugą stronę i się zabić. —No właśnie. Właśnie tak się czuję. 241 —Ze spadochronem spływa się w dół, to jest zupełnie inaczej, radośnie, wspaniale. • Wierzę ci na słowo. Teraz mogę zjeść śniadanie. Jael wstrząsnął dreszcz. Kichot objął ją ramieniem. • Zimno? • Niezupełnie. • To był twój pomysł, żeby tutaj wejść. —Nie chciałabym tego stracić. Jeśli masz wejść na wieżę, po prostu wejdź. Ale lepiej już zejdźmy.

Kawa a l' Americain w niemal opustoszałej kafejce była świeża i mocna, miała całkiem inny, europejski smak i podawano ją w dużych filiżankach. • Cóż, jeśli się chce wypić w Paryżu dobrą kawę — powiedział Kichot — to najwyraźniej nie idzie się do „Le Tour d'Argent", tylko po prostu wspina na wieżę Eiffla. • Ale tam na górze być to wspaniale—powiedziała Jael i roześmiała się, smarując masłem rogalik z francuskiego ciasta.—Kiedyś należało to zrobić. Wyszczerzył do niej zęby. • Wracają ci kolory. Przed chwilą byłaś całkiem zielona. • I tak się czułam. Dziwne. Do tej pory nie miałam kłopotów z wysokością. • Nie szkodzi. Teraz wyglądasz ślicznie. Spojrzała na niego sceptycznie. W skórzanej kurtce i wełnianej czapce było jej ciepło, ale na pewno nie ślicznie. • Dzięki. Prawie nie spałam. Czy u ciebie były pluskwy? • Co?! Nie. A u ciebie? • Może to ten hotel. Całą noc swędziała mnie skóra. Ale nie, nie widziałam ani jednej. • A może by tak zacząć od Luwru. — Kartkował przewodnik kupiony w kafejce. A potem popłynąć statkiem po Sekwanie? W przewodniku przy obu tych pozycjach są cztery gwiazdki. • Co ci się tylko podoba. Wieczorem chciałabym pójść do Comedie Franqaise. Czytałam w gazecie, że dają Świętoszka. • Jasne, ale czy twój francuski jest aż taki dobry? Bo mój nie. • Dosyć dobry. Kiedy byłam dzieckiem, przeczytałam Moliera

wszystko, co mogłam znaleźć po hebrajsku, a potem po francusku. • Ciągle jeszcze jesteś dzieckiem. • Ha! I kto to mówi... 242 Uśmiechnęli się do siebie. Wczesna pobudka, ciężka wspinaczka w porannym powietrzu, niepokojące przeżycia na szczycie i pobudzające działanie kawy wprawiły ich w świetny humor. Jael pomyślała, że Kichot naprawdę jest jeszcze dzieciakiem. W zielonym wojskowym swetrze, z kędzierzawymi, potarganymi wiatrem włosami, z oczyma spoglądającymi z chłopięcą figlarnością spoza szkieł pozbawionych oprawek nie wyglądał już jak obdarty, nie pasujący do Paryża Izraelczyk. Teraz był to Don Kichot. I nagle przebiegło jej przez myśl, że Szajna czy nie, Pasternak czy nie, dopóki byli razem w wesołym Paryżu, być może czekały ją jeszcze zabawne, niewinne przeżycia z Kichotem. Nic, co by było zaplanowane lub wymuszone, po prostu należało poddać się rozwojowi wydarzeń. • Jael, przyglądasz mi się jak ten kelner w „Le Tour d'Argent". • Naprawdę? Ależ nie. Oblałeś sobie sweter kawą. — Pokazała palcem. —

Chodźmy już jeśli mamy zaliczyć wszystkie te czterogwiazdkowe

miejsca. Szybko przebiegli przez Luwr, zatrzymując się na dłużej przy Monie Lisie, która okazała się zdumiewająco mała, a potem przy Wenus z Milo. Obeszli posąg wokół, przyglądając mu się ze czcią. W każdym razie tak to odczuwała Jael i sądziła, że Jossi też, dopóki się nie odezwał. • Wiesz, gdyby ten posąg miał ręce, nikt by o nim nigdy nie słyszał. Właśnie dlatego jest taki słynny. Nie ma rąk.

• Nie bądź idiotą, Kichot. To najpiękniejsza postać kobiety na świecie. • Co? Spójrz na te tłuste uda, na tę otyłą talię i te rozkoszne małe piersiątka! Przecież ty masz lepsze. Wenus ma beznadziejną figurę. Twoja jest ładniejsza, ale ty masz ręce, więc nie ma w tobie nic szczególnego. • Jesteś nie tylko głupkiem, ale do tego jeszcze ignorantem. — W głosie Jael pobrzmiewała nuta sympatii i rozbawienia. Chociaż ten facet był taki śmieszny, to przecież przyjemnie jest zostać porównaną do Wenus z Milo, i to na niekorzyść tej ostatniej. —

Poza zwiedzeniem tych wszystkich czterogwiazdkowych rzeczy

—powiedział Kichot, kiedy wyszli z Luwru — chciałbym jeszcze pojechać dorożką do Lasku Bulońskiego i zjeść coś w restauracji. Kiedyś czytałem o tym w książce. A potem widziałem taki film, z Ingrid Bergman. To działo się jesienią, jak teraz. Ona była Francuzką w starszym wieku, zakochaną w amerykańskim gimnazjaliście. Wielki romans. A kiedy się rozstawali, opadały na nich jesienne liście. — Chyba się przez ciebie rozpłaczę. Jesteśmy tak ubrani, że nie sądzę, by jakaś dorożka zatrzymała się dla nas w Lasku Bulońskim 243 albo żeby wpuszczono nas do restauracji. I w ogóle, czym ty za to wszystko zapłacisz? Nawet gdybyś miał pieniądze, przecież nie wydawałbyś ich na mnie. Powiedział jej o hojności swego brata: • Lee chce, żebyśmy się dobrze bawili, więc czemu nie? Przecież nie weźmie tych franków z powrotem. • A, to co innego. Zgoda.

Kiedy w Lasku Bulońskim Kichot pomachał przed woźnicą jednym z większych i bardziej kolorowych francuskich banknotów, ów tak gwałtownie ściągnął lejce, że spod kopyt konia posypały się iskry. W restauracji ukrytej pośród szkarłatnych i żółtych drzew kelner obrzucił ich przeciągłym, badawczym, znanym już z „Tour d'Argent'' spojrzeniem, a potem poprowadził pomiędzy wieloma pustymi stolikami do małego, nie rzucającego się w oczy kącika. — Quel vin monsieur disire-t-il? — zapytał kelner w purpurowej aksamitnej kamizelce i ze złotym łańcuszkiem na szyi, podchodząc z dużą, oprawną w skórę księgą. Wcześniej Jael zamówiła po francusku u innego kelnera obiad, którego główne danie stanowiła młoda pieczona kaczka. Kichot spojrzał pytająco na dziewczynę: • Powiedział: „Jakie wino pan sobie życzy?" • Nie spytał czy sobie życzę wino, tylko jakie wino sobie życzę? • Właśnie. • Jeżeli już jesteśmy przy tym, to Ingrid Bergman przy obiedzie piła z tym chłopcem szampana. Kichot zwrócił się do kelnera: — Szampana. Kelner otworzył księgę na środkowych stonach i wyciągnął ją przed siebie, żeby pokazać Kichotowi długą listę szampanów. • Jael, po prostu powiedz, żeby przyniósł najlepszy, jaki mają. • Zwariowałeś? Może mieć cenę samochodu. I w ogóle, szampan w środku dnia? • Potem pójdziemy na grób Napoleona i do Bastylii. Musimy się czymś pocieszyć.

Słuchając tej szybkiej wymiany zdań po hebrajsku, kelner robił takie miny, jakby i on podejrzewał, że Dreyfus był winny. Jael zamówiła niezbyt drogie czerwone wino i chyba dzięki temu zrobiła wrażenie wielkiej znawczyni, ponieważ kelner rozpromienił się, skłonił, niemal z uśmiechem pochwalił wybór i odszedł, zastanawiając się nad sprawą Dreyfusa. 244 Jedzenie było znakomite, zgodnie z tym, co mówiono, że francuska kuchnia jest najlepsza. Ta niezwykła uczta połączona z piciem wina w południe wprawiła ich w wielce figlarny nastrój. Śmieli się z Francuzów, z problemów Izraela, ze świata i z samych siebie. • Biedna Szajna — powiedziała Jael. — Ile ona straciła! • Jael, chcę, żebyś robiła notatki i opowiedziała jej o tym. O wszystkim jej powiedz. • Akurat, wydrapie mi chyba oczy. Sam jej powiedz. • Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę z nią rozmawiał — powiedział z nagłą goryczą Kichot. • Daj spokój. To miła religijna dziewczyna, i od dawna wiesz o tym. Dając znak kelnerowi i wyciągając plik banknotów od brata, jęknął: • Chodźmy do grobu Napoleona. Ostatnią rzeczą, jaką zrobili tego popołudnia, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, był spacer w ogrodach Tuilenes, gdzie pod kasztanowcami wciąż jeszcze bawiły się dzieci w kolorowych ciepłych ubrankach, a otulone płaszczami, rozplotkowane nianie zaczynały zbierać się do domu, popychając przed sobą wózki. Lekki powiew ochłodził się i wirujące w

powietrzu liście opadały na trawniki, stawy i na popołudniowych spacerowiczów, takich, jak tych dwoje młodych Izraelczyków. —W przewodniku piszą, że powinniśmy nakarmić karpie albo że nie wolno nam tego robić; zapomniałem, jak to ma być — powiedział Jossi. — Ja w każdym razie jestem za karmieniem. — Z kieszeni w spodniach wyciągnął bułkę, przełamał ją i jedną połówkę podał Jael. — Ten obiad był tak drogi, więc pomyślałem sobie, że mogę wziąć bułkę dla karpia. —

Ty chyba myślisz o wszystkim — roześmiała się Jael.

Otoczyły ich dzieci, aby popatrzeć, jak rzucają kawałki bułki i tłuste ryby wypływają na powierzchnię, aby je schwycić. • Kichot, Paryż jest cudowny! Niesamowity! Jutro będziemy tylko spacerować. Musimy pójść wszędzie! • Jasne. Lee powiedział, że recepcjonista w „Georges Cinq" załatwi nam bilety, na co tylko zechcemy. Ciągle myślisz o Comedie Franqaise? • A co? Wolałbyś zobaczyć jeszcze więcej wielkich podskubanych kurczaków? • Nie. Myślałem, że może jesteś zmęczona. • Już bardziej wypoczęta nie mogłabym być. Chodzę z głową w chmurach. 245 Recepcjonista, pulchny szpakowaty mężczyzna odziany w smoking i poruszający się z dostojeństwem kardynała, był niezwykle łaskawy wobec Jossiego. Ach tak, Monsieur Bloom prosił, żeby załatwić bilety, w razie gdyby życzył pan sobie jakiejkolwiek rozrywki. Ponadto Monsieur Bloom zostawił informację, że może będzie pan chciał zjeść kolację w jego

apartamencie na dachu hotelu lub w hotelowej restauracji, która serwuje mięso z rusztu. Na życzenie zatroszczymy się również i o to. • Obejrzyjmy apartament Lee — powiedział Kichot. — Twierdzi, że jest przyjemny. • Dobrze, ale nie chcę jeść w żadnym grillu. Wyglądam jak przekupka. I tak nie jestem głodna po tym obiedzie. Kiedy przez ozdobne, podwójne drzwi weszli do apartamentu, Jael aż jęknęła z zachwytu. Salon stanowił bogate, podłużne pomieszczenie pełne stylowych, antycznych mebli i prawdziwych obrazów. Nie były to dzieła słynnych malarzy, ale dla ich niewprawnego oka była to prawdziwa sztuka. Przeszli do sypialni i Jael znów westchnęła: „Oooch!" Z sufitu aż do podłogi opadały otulające łoże udrapowane zwoje rdzawego jedwabiu, czarno-białą kapę pokrywały chińskie ideogramy. • Spójrz! — Jael zajrzała do łazienki. — Marmur. Złote kurki! Mój Boże, ile to kosztuje. Jak bogaty jest twój brat? • Wystarczająco. Może chcesz coś wypić? • Nie nie, sporo już dziś wypiłam, nie chciałabym zasnąć na Świętoszku. Popatrzmy, jaki stąd jest widok. Jossi musiał mocno ciągnąć za ozdobne sznury zakończone chwastami, podtrzymujące ciężkie zasłony. Sięgające od sufitu do podłogi okna prowadziły wzrok ponad Łukiem Triumfalnym aż do wieży Eiffla. W dole płonął Paryż w różowym świetle zachodu, rozsnuwającym się po całym niebie. • Ach, Boże — wyszeptała Jael. • Wiesz — powiedział cicho Jossi, kiedy tak stali obok siebie na tle czerwieniejącego nieba — ciągle mam tę chusteczkę, którą rni dałaś,

jak ruszaliśmy na Lod i Ramię. Krew jest całkiem czarna. Nigdy jej nie wyprałem i mam ją na pamiątkę. • Dlaczego, ty wariacie? Po co trzymać tę szmatę? • Ponieważ myślałem, że jesteś boginią. Żołnierka, pierwsza, jaką spotkałem, śliczna i dzielna i o tyle lepsza ode mnie! Nigdy jej nie wyrzuciłem. Jest gdzieś w moich rzeczach. 246 Jossi poczuł mocne szarpnięcie za łokieć i odwrócił się, aby stanąć twarzą w twarz z Jael. Dziewczyna spoglądała na niego ogromnymi, błyszczącymi oczami, a na jej wargach igrał lekki uśmieszek. • Bogini, tak? Powtórz, jaka jest różnica pomiędzy mną a Wenus z Milo. • Ty masz ręce — powiedział Kichot ze ściśniętym gardłem. • No właśnie — rzekła Jael i wyciągnęła do niego ramiona. Zrobiła ten gest pod wpływem impulsu, podobnie, jak zgodziła się pojechać z Kichotem do Paryża. Minęła długa chwila, zanim Jossi wykonał jakiś ruch i Jael, nieco speszona, już zaczęła wątpić, czy w ogóle go zrobi. Ale kiedy się zdecydował, jego objęcia były silne i gorące. Jeśli już tego nie wiedziała, to powinna była wiedzieć, że w tych sprawach Jossi nie był dzieckiem. Chwila gwałtownych pocałunków i pieszczot, a potem Jael zrzuciła z siebie wszystko, w czym stała; przed chwilą jeszcze w ubraniu, choć może w nieładzie, teraz stała naga jak Ewa. • Na Boga, miałem rację co do ciebie i Wenus — rzekł zachwycony Don Kichot, zaskoczony tym niespodziewanym odsłonięciem nagiej

piękności. — Bez porównania. Żadnego! Zwłaszcza piersi. • Mój największy atut — powiedziała Jael, ustawiając się w pozie Wenus z Milo z piersią podaną do przodu i rękami ukrytymi za plecami. • Tak, obie — powiedział Jossi i jak to się zdarza w takich chwilach, oboje zaczęli się śmiać nie wiadomo z czego, podczas gdy Jossi, najszybciej jak mógł, zdarł z siebie ubranie, chwycił Jael i wytoczył się z nią do sypialni, na osłonięte baldachimem łoże. W barze na dole Emily Cunningham czekała przy wąskim stoliku na Baraka. Obok niej dwóch Niemców, jeden otyły i czarnowłosy, drugi opalony blondyn w typie instruktora narciarskiego, palili cygara i rozmawiali o grubych interesach. Było dwadzieścia pięć po piątej. Emily dusiła się od dymu, ale w barze było bardzo tłoczno i nie chciała się stąd ruszyć, nie dawszy temu Izraelczykowi jego dodatkowych pięciu minut. I rzeczywiście, Wilk Błyskawica pojawił się. Zaczął się przepychać przez stojących w trzech rzędach wokół baru niższych od niego mężczyzn, rozglądając się w poszukiwaniu Emily. Pomachała ręką. Podszedł i usiadł. • Na ulicach był nieprawdopodobny ruch. Przyjechałem spoza miasta. • Jestem uratowana. Jeszcze pięć minut i moje życie ległoby w gruzach. 247 • Emily, masz dziwny sposób wyrażania się. • Mówię całkiem poważnie. — Zakasłała, kiedy chmura dymu z cygar opadła jej na twarz. • To nie miejsce na rozmowy —powiedział Barak. — Chodź ze mną.

• Dokąd? — Wstali od stolika. — Znam pewnego Amerykanina, który ma tutaj apartament. Wyjechał z miasta i powiedział, że mogę z niego skorzystać. Recepcjonista da Monsieur Barakowi klucz. Tam przynajmniej będzie spokój. • Brzmi wspaniale — powiedziała Emily Cunningham, biorąc lamowany futerkiem płaszcz. Miała na sobie grubą spódnicę i niebieską bluzkę, nieco odsłaniającą ledwie widoczny biust. Kiedy wyszli z baru, wzięła go pod ramię. —Pięć minut! Tak się cieszę, że nie zrezygnowałam! Jestem szalenie szczęśliwa! • Przestań gadać głupstwa. W apartamencie Leopolda Jael i Kichot zabrali się do rzeczy bardzo gwałtownie i wciąż jeszcze ciężko dyszeli pod baldachimem. Jael leżała twarzą do poduszki, położywszy głowę na ramionach. Jossi opierał się plecami o zagłówek. Jego ciało ciągle wibrowało z rozkoszy, ale w głowie miał zamęt. I co teraz? Podobnie jak wiele innych osób, wiedział o Jael i Pasternaku. A jego uwaga o chusteczce była całkiem niewinna. Nie wiedział, czy właśnie pod wpływem tej uwagi, czy też całego wymarzonego, sfinansowanego przez franki Leopolda dnia Jael go uwiodła, czy jak to należało nazwać. Nikt nie został zgwałcony. Po prostu stało się. Odwróciła głowę ze słabym uśmiechem. • Och, nie kocham cię, Kichot — powiedziała niskim, czułym głosem. — Wiesz o tym. • Tego się nie da powtórzyć. —

No... ach... —nie dopowiedziała reszty i oboje wybuchnęli śmiechem.

Objął ją ramieniem, żeby przyciągnąć do siebie. W tej chwili usłyszeli trzask otwieranych drzwi i głosy mężczyzny i kobiety.

• O, l'Azazel\ — krzyknęła Jael i zerwawszy się z łóżka, wpadła do łazienki. Do pokoju wszedł Zew Barak i zatrzymał się zdumiony. • Kichot! Co jest, do diabła? • Właśnie się zdrzemnąłem —powiedział beztrosko wielce zaskoczony Don Kichot. — Zew, co ty robisz w Paryżu? I do tego w apartamencie Lee? • Nieważne. Twój brat jest tak samo stuknięty jak ty. Gdzie jest Jael Luria? 248 —Chyba ją znudziłem. Zabrała się i poszła na zakupy. Barak skierował się do łazienki. • Na dzisiejszy wieczór mamy bilety do Comedie Franąaise. Nie wchodziłbym tam, Zew. • Czemu nie? Jossi miał nadzieję, że Jael była na tyle przytomna, aby przekręcić klucz w drzwiach, ale najwyraźniej nie zrobiła tego, bo Barak już je otwierał. • No, właśnie byłem w toalecie. Śmierdzi. • No to co? — Barak wszedł do środka i zaczął rozpinać spodnie, kiedy zza grubej kwiecistej zasłony od prysznica dobiegł go niski, kobiecy głos, szepcący: — Monsieur, monsieur, pour l'amour de Dieu, allezvous en! (Na miłość Boską, niech pan stąd wyjdzie!) Zaskoczony jak nigdy w życiu, Barak szybko zapiął spodnie i wybiegł z łazienki, trzasnąwszy drzwiami. • Ty wściekły psie! — warknął na Jossiego, który siedział nago na łóżku i wyglądał wyjątkowo głupio. —Dlaczego, do diabła, nie powiedziałeś,

że masz tam francuską dziwkę? Na Boga, szybko działasz. • Ona nie jest dziwką. To córka profesora Sorbony. On wykłada filozofię średniowieczną. • Gdzie ją poznałeś? • W barze. • Jesteś obłąkany. • Też przyprowadziłeś dziwkę? • Co? Zwariowałeś? To jeszcze dziecko. —Widziałem. Całkiem duże dziecko. Wychodząc, Barak zatrzasnął z hukiem drzwi sypialni. —Domyślam się, że tam ktoś jest — powiedziała Emily. Stała przy oknie. Jedno po drugim zapalały się światła Paryża. Świeciły już długie rzędy ulicznych latarni. • Tak, ten Amerykanin ma zwariowanego izraelskiego brata. To on tam jest. • Fantastyczny widok, Wilku. Chodź i zobacz. • Tak, bardzo ładny. — Przyprowadził tu tę dziewczynę, aby spokojnie z nią porozmawiać, ale w każdej chwili może wyskoczyć ta francuska szmata, żeby się czegoś napić przy barze; pewnie będzie całkiem naga. 249 • Chodźmy gdzie indziej, Emily. • Mama i tata o tej porze piliby herbatę w salonie. • Dobrze mówisz. A więc niech będzie herbata w salonie. Chodźmy.

Wychodząc Barak głośno zamknął za sobą drzwi.

Uwodzicielsko otulona ręcznikiem Jael z cichym chichotem wysunęła przez drzwi łazienki nagie ramię: • Czyżbym słyszała, że wychodzą? • Już poszli. • Ach! To cud, że nie rozpoznał mojego głosu. • Monsieur, monsieur, pour l'amour de Dieu — powtórzył Jossi. —

To było wspaniałe. Wziął cię za francuską prostytutkę. Jael sprawiała wrażenie zakłopotanej, ale potem, wybuchnąwszy lekko

ochrypłym śmiechem, odrzuciła od siebie ręcznik uwodzicielskim gestem striptizerki. —Francuska prostytutka! Coś ci powiem, Don Kichot. Dzisiaj brzmi to dla mnie prawie jak komplement. — Wskoczyła z powrotem do łóżka. — Powiedziałeś, że jedna rozebrana dziewczyna może być czymś najwspanialszym w życiu. Chyba nie jestem tą dziewczyną, ale... • Ale to właśnie ty jesteś tutaj. — Kichot zamknął ją w uścisku. • To wcale nie był komplement — próbowała protestować, lecz słowa „...nie był komplement" zostały zduszone pocałunkiem. W przeciwieństwie do małego hałaśliwego baru salon był obszerny i cichy. Stara dama z błękitnymi włosami i dużym aparatem słuchowym piła samotnie herbatę, karmiąc okruchami ciasta uwiązanego przy jej krześle bardzo tłustego brązowego pudla. Barak i Emily usiedli z dala od niej i Emily zamówiła the d 1'Anglais u kelnerki w sztywno wykrochmalonym fartuszku. Spojrzała na Baraka dużymi oczami o ciemnych źrenicach. • Tutaj jest ciemnawo i jeśli tego jeszcze nie wiesz, to bez okularów

jestem ślepa jak nietoperz. Mogę je założyć? • Czemu nie? Wyciągnąwszy z torebki etui, wyjęła z niego okulary o grubych szkłach i zakładając je starannie, powiedziała: —Mężczyźni rzadko próbują uwieść dziewczynę w okularach. Spojrzał na nią tępo. —Ach, to miało być dowcipne. Wszyscy w Ameryce znają ten cytat. Napisała to popularna poetka, nazywa się Dorothy Parker. Próbowałam ją 250 naśladować, nawet sprzedałam parę rzeczy do czasopism, ale nie jestem dobra w tego rodzaju wierszach. Czy nawet w poezji, angielskiej ani francuskiej. Właśnie dochodzę do tego. To smutne, ale czuję się wyzwolona. Pisanie jest męką. Będę musiała zrobić coś innego z moim życiem. • Powiedziała to wszystko jednym tchem, przyglądając mu się uważnie. • Hm. Siwe włosy, Wilku? • Tylko parę. Kiedyś się pokazały. • Jesteś szczęśliwy? • Emily, chciałaś ze mną porozmawiać. O czym? • Jak to się stało, że jesteś w Paryżu? Tata mówi, że w powietrzu wisi wojna o Kanał Sueski i Izrael prawdopodobnie weźmie w niej udział. — Barak nie skomentował tego. — Cóż, powinnam wiedzieć, że nie należy zadawać takich pytań. Po prostu ględzę. Jestem zdenerwowana. • Nie mam pojęcia, dlaczego.

• Czyżby? No, może ci powiem. A przy okazji, zrobiłeś duże wrażenie na Andre. • W takim razie mam wyrzuty sumienia. • Dlaczego? • Przykro mi, ale powiedziałem o nim, że wygląda jak Hiroszima w trenczu. Emily zmarszczyła brwi i wybuchnęła gniewem: • To absolutnie obrzydliwe. • Przepraszam. • Poza oczernianiem biednego Andre, który jest zdolny i nieszkodliwy, było to bardzo wredne. Hiroszima jest tragiczną makabrą historii. To nie jest temat do żartów. • Racja. • To było okrutne i prymitywne, Wilku. • Tak jest. Wykrzywiła usta i zaczęła gryźć wargi. • Co się stało, Emily? • Próbuję się nie śmiać. Kelnerka przyniosła zastawę do herbaty. Emily ceremonialnie napełniła filiżankę Baraka, spytała, ile chce kostek cukru, mleko czy cytrynę, ciastka czy grzankę z masłem, obsługując go ze sztywną formalnością, zupełnie nie pasującą do jej wzburzonej chmury ciemnych włosów i niedbałego stroju. 251 • Denerwuję się przez ciebie — powiedziała nagle — ponieważ nie jestem pewna, czy to się dzieje naprawdę. Mogłabym opowiedzieć,

jakie to dziwne. Wiesz coś o marzeniach? Może też je masz? • Każdy ma. • No cóż, prawdopodobnie teraz zgaszę iskierkę naszej przyjaźni, ale powiem prawdę. Od tego wieczora, kiedy przyszedłeś do naszego domu osiem lat temu w noc ognistych muszek, jak sobie przypominam, byłeś niemal we wszystkich moich marzeniach... To, że nasze drogi przecięły się w Paryżu, również wygląda jak jedno z nich. A kiedy zaprosiłeś mnie do apartamentu, prawie musiałam się uszczypnąć, ponieważ muszę ci powiedzieć, że niektóre z tych marzeń były całkiem nieprzyzwoite. No więc tak. • Teraz to ja denerwuję się przez ciebie. • O tak, akurat. Ty? Co najdziwniejsze, jesteś dokładnie taki sam, jakim cię pamiętam, jak sobie ciebie wyobrażałam. Ostatnio nawet z tymi siwymi włosami. W milczeniu patrzyli na siebie ponad filiżankami herbaty. Oczy Emily były niemal czarne za szkłami okularów. Barak, całkiem zagubiony w tej sytuacji, pewien był jednego. Ta dziwaczna dziewczyna wdzierała się w głąb jego duszy, burząc cały spokój i powodując, że po ciele przechodził mu jakby prąd elektryczny, coś, czego chyba nie czuł od czasu pierwszego spotkania z Nachamą. Jak to się mogło stać? Emily nie można było porównywać z Nachamą, poza tym nigdy nie lubił chudych kobiet. Kiedyś przeczytał zbiór wierszy Dorothy Parker i uznał je za ostatnie słowo wyrafinowanego nowojorskiego dowcipu. Ta dziwna dwudziestolatka, siedząca przed nim, od ręki tworzyła taką kosmopolityczną poezję i nawet ją sprzedawała. Teraz zaś pisała pracę magisterską o Lamartinie; bardzo miło, ale co to miało wspólnego z tym magnetyzmem seksualnym, z tymi

ogarniającymi całe jego ciało emocjami? —Jestem dziewicą — powiedziała Emily. W tym momencie siedząca w odległym kącie salonu błękitnowłosa dama obejrzała się i spojrzała na nią, po czym podała swemu psu całego ptysia. Emily zauważyła ten ruch i zwróciła się do Baraka: —Czy ja to wrzasnęłam? —Odkąd tu siedzimy, cały czas poprawia swój aparat. Sądzę, że do tej pory słyszała każde słowo. Emily zniżyła głos: 252 • Mam nadzieję, że się ubawiła. • Co się stało z Andre? Sądziłem, że to gorący romans. • Och, Andre jest w porządku. Otrzymałam dobre chrześcijańskie wychowanie, i to mi zostało. Mam cholerne zahamowania, a on tylko potrafi się kłócić lub dyskutować. Nie mam żadnego doświadczenia. W Ameryce byłam strasznym kujonem, najlepszą studentką, same piątki. Wstąpiłam do żeńskiego koła studenckiego, ale wypisałam się po pierwszym przyjęciu w piżamach, na które przemycono chłopaków. Jestem całkowitą samotnicą. Nigdy nie spotkałam faceta, który mógłby memu ojcu czyścić buty. I chyba stąd te marzenia. Niewątpliwie wielce niezdrowe. —Położyła dłoń na jego ręce. Gest był niespodziewany i miły. — Jeśli przyjadę do Izraela, czy mogłabym poznać twoją żonę? Najwyraźniej jestem nieszkodliwa, ale bardzo ciekawska. • Nachama nie mówi po angielsku. • O? Cóż, to nie będzie miało wielkiego znaczenia. I chciałabym

zobaczyć twoje dzieciaki. • Emily, nie jesteś głupia. Twoi rodzice mieli nadzieję, że wybiję ci z głowy Andre albo przynajmniej spróbuję. • Więc proszę, zaczynaj. — Po raz pierwszy Emily Cunningham uśmiechnęła się do niego szeroko. Miała piękne zęby. W tym uśmiechu tkwiło coś z satyra. Z pewnością lepiej pasowałby on do osoby o wiele starszej, być może do mężczyzny. —Marzę, żeby posłuchać, jak to robisz. • Czuję, że to niepotrzebne. Uśmiech znikł. • Szaleję za Andre. —Masz swoje powody, żeby chcieć zmartwić rodziców. To ci się udało. Kiedy skończysz studia? Emily wyjęła z torebki notes i ołówek i podała Barakowi: —Proszę, zapisz swój adres w Izraelu i numer telefonu. Był tak bardzo poruszony, że przez moment chciał odmówić podania tych informacji, ale w końcu zapisał je na kartce. • W najbliższej przyszłości odradzam ci przyjazd do Izraela. • Więc ojciec ma rację? • To piękny kraj i kiedy się zjawisz, będziemy z Nachamą radzi ci go pokazać. • Jeszcze herbaty? • Muszę już iść. 253 Podskoczyła.

• Co za randka! Myślę, że jestem wyleczona! • Z Andre? • To moja sprawa. Z marzeń. • Jael — powiedział Kichot, budząc się z drzemki, w którą zapadł ze zmęczenia. — Która godzina? Spojrzała na zegarek, poruszając ręką, jak gdyby była złamana lub wykręcona ze stawu. • Za kwadrans siódma. • Czy nadal idziemy do Comedie Franqaise? • Oczywiście... O nie. Nie. Nie jeszcze raz. Nie! — Podwójne drzwi do apartamentu, mające tendencję do zacinania się, najwyraźniej się otwierały. — Nie po raz drugi. Nie zniosę tego. W apartamencie rozległ się wesoły, nieco chrapliwy męski głos: • To się nazywa luksus, Isobel. Twój kochaś Lee Bloom wpadł na właściwy pomysł. • Boże na niebiesiech. — Jael zesztywniała, chwytając Kichota za ramiona. — To Sam Pasternak. • Jesteś pewna? • Musiał przyjechać do Paryża razem z Barakiem — szepnęła Jael. • Oczywiście w wojskowej misji. Kichot! — szeptała gorączkowo • zaklinam cię na twoje życie, wyprowadź go z tego apartamentu. N a twoje życie! Rzuciła się do garderoby, gdzie powiesiła swoje ubranie. Kichot podniósł porzucony przez nią ręcznik, owinął się nim w pasie i wszedł do

salonu, gdzie Sam Pasternak tulił i całował Isobel Connors. Aktorka dostrzegła Kichota ponad jego ramieniem. • Oj! — Wyrwała się z objęć Pasternaka i wytrzeszczyła na niego zdumione oczy. • Cześć, Isobel—powiedział Kichot. — Myślałem, że jesteś w Cannes. • Ach, tak. Lecę tam dziś wieczorem i... • Kichot! — krzyknął Pasternak. — Co ty tu robisz nagi i gdzie, do diabła, jest Jael? • Czy mógłbym z panem porozmawiać. — Wziął Pasternaka za ramię i odciągnął od Isobel, która przy barze nalewała sobie wódkę i była chyba naprawdę przerażona. 254 • Jael jest w domu towarowym, chyba nazywa się Lafayette coś tam... • Galaries Lafayette. • Właśnie, i chodzi o to, że mam tutaj francuską żonę. Wojownicza mina Pasternaka zmieniła się w pełen aprobaty uśmiech. • Francuską żona, co? Jaka ona jest? • Właśnie zaraz to sprawdzę. Mam się spotkać z Jael w Comedie Franąaise, więc jeśli pan i Isobel chcielibyście nam towarzyszyć... • Nie, nie. Ona musi lecieć do Cannes, a ja jestem zajęty. Jak długo jeszcze tu będziesz? • Powiedzmy pół godziny. • W porządku. Isobel Connors wreszcie odzyskała zimną krew.

• A więc, Jossi, uciąłeś sobie drzemkę? Widzisz, rano spóźniłam się na samolot do Cannes. Pan Pasternak to mój stary znajomy. Właśnie wpadliśmy na siebie w restauracji i... • Dobrze, dobrze — przerwał Pasternak. — Pozwólmy naszemu młodemu przyjacielowi dokończyć drzemki. Dzisiaj ma za sobą dużo zwiedzania. Kupię ci w barze coś do picia. Natychmiast po ich wyjściu wyłoniła się z sypialni Jael w figach i ze zmierzwionymi blond włosami. • Cudownie. Jak to zrobiłeś? • Powiedziałem, że jesteś francuską dziwką. • Znowu? Zaczynam w to wierzyć. Z kim on był, ta brudna świnia? • Nie mam pojęcia — powiedział Don Kichote, dbając o ogólne zasady. • Biedna Ruthie! Co za łobuz! — rzuciła Jael przez zęby. — Oczywiście nie mogę go o nic oskarżać, ale zapłaci za to. Mam swoje sposoby. • Muszę wziąć prysznic — powiedział Jossi. — Moje ubranie nadaje się do Comedie Franqaise? • Nieważne. Pójdziemy w tym, w czym jesteśmy. — Jossi spojrzał na swe owinięte ręcznikiem ciało i Jael parsknęła śmiechem. — To, w czym zaraz będziemy. Jossi stał przy oknie. Z wdzięczności za zaspokojone pożądanie Jael rzuciła się na niego, przytuliła czule i pocałowała: —Ach, tylko popatrz. Paryż jest dokładnie taki, jak piszą w książkach, prawda? Urzeka. Żyłam we śnie, a ty byłeś jego bardzo, bardzo miłą

255 częścią. Niemal chciałam się w tobie zakochać, ale nie mam już dla ciebie miejsca. Zresztą ty masz Szajnę. • Ruszamy na Świętoszka — powiedział Kichot, może nieco zbyt swobodnie, niżby sobie tego życzyła tak krótko po wspólnych uniesieniach. • Kto pierwszy pod prysznic? —

16

Przełęcz Mitla

Willa, w której Ben Gurion mieszkał i spotykał się z ministrami francuskimi i brytyjskimi, znajdowała się o jakieś pół godziny jazdy samochodem od Paryża. Pasternak i Barak, którzy zjawili się tam następnego dnia tuż przed południem, znaleźli go w starym swetrze i z rozpiętym kołnierzykiem koszuli, czytającego Prokopiusza pod drzewami owocowymi, gubiącymi pożółkłe liście. Jego radosny nastrój i spokój, z jakim ich powitał, sugerowały Barakowi, że Stary Człowiek już postanowił i że jego decyzja przemawiała za wojną. Gdyby Ben Gurion miał zamiar odmówić swym gospodarzom, Francuzom, i wrócić do Izraela, wypadłszy z gry, miałby teraz surowo zaciśnięte wargi i zafrasowaną minę, jaką zazwyczaj przybierał przed nieprzyjemnym zadaniem. — To zdumiewające — powitał ich, potrząsając książką — co ja tu

czytam. Ten człowiek napisał oficjalną historię Bizancjum za czasów Justyniana. Wysławiał swego cesarza jako giganta, geniusza i tak dalej. A potem napisał Historię tajemną, którą zawiera ta książka. Tutaj atakuje Justyniana tak samo, jak nasze gazety atakują mnie. W historii nie ma nic stałego, ale też nic nie zmienia się permanentnie... Ach, już jest Mosze. Dajan przyszedł w towarzystwie adiutantów. Gryzł jabłko. Ben Gurion wyciągnął z kieszeni na piersi żółtą kartkę, zapisaną po obu stronach, i rozłożył ją starannie. 257 —Mosze, w nocy myślałem o twoim kompromisie. Jeszcze raz powiedz mi w prostych słowach, jaki jest ten nowy plan i czemu Brytyjczycy powinni go zaakceptować. I jeśli oni to zrobią, to czemu ja miałbym. Czy to nie jest tartai cTsatrai (sprzeczność)? —Sam przygotowałeś mapę operacyjną? — zapytał Dajan. Poprzedniej nocy, pospiesznie omawiając z Ben Gurionem zmiany w operacji KADESZ, szef sztabu naszkicował jedynie nową strategię na wewnętrznej stronie paczki papierosów. —W małej skali — powiedział Pasternak, podając mu kartkę wydartą ze znalezionej w ambasadzie książki historycznej. Dajan szybko rzucił okiem na niewielką mapkę, poznaczoną ołówkiem strzałkami i symbolami jednostek, i przekazał ją Ben Gurionowi. • Może być. Jak pan widzi, panie premierze, zmiana dotyczy głównie ustaleń czasowych. — Dajan energicznie pokazywał na mapie. — Główne siły wroga na Synaju znajdują się na północy i początkowo tam właśnie miałem zaatakować najpierw. Zamiast tego zaczniemy na osi centralnej, zrzucając batalion komandosów na przełęczy Mitla,

tam, gdzie Sam narysował gwiazdkę. To ponad sto mil od granicy Egiptu i niecałe czterdzieści mil od Kanału Sueskiego. Niewątpliwie można

by

to

nazwać

działaniami

wojennymi,

czego

chcą

Brytyjczycy, ale my określimy to jako dużą akcję odwetową i jeśli sytuacja rozwinie się niepomyślnie, na przykład jeśli mimo wszystko Brytyjczycy zdradzą, z łatwością będziemy mogli wycofać naszych chłopców. Z pewnością byłoby to duże zaskoczenie taktyczne. Tak daleko od naszych lotnisk i tak blisko ich. • A załóżmy— Ben Gurion zmrużył przebiegłe oczy — że Naser również nazwie to działaniami wojennymi i pośle pięćdziesiąt swoich iljuszynów, żeby zbombardowały Tel Awiw i Hajfę? Ha? Co wtedy? • Francuzi obiecali dostarczyć na nasze lotniska trzy szwadrony bombowców. Jeśli nie zrobią tego w ustalonym terminie, możemy się wycofać. Ale oni chcą, żebyśmy ruszyli, i zrobią swoje. Spoglądając na żółtą kartkę, premier zasypał Dajana pytaniami. Najwyraźniej zrozumiał cały plan i zażądał „prostego" wyjaśnienia, żeby usłyszeć, jak Dajan przedstawi go Brytyjczykom. Dajan odpowiadał na dociekliwe pytania premiera, podając fakty i cyfry. Oświadczył, że nie powie Brytyjczykom, gdzie dokładnie zaatakuje Izrael, poza tym iż inwazja nastąpi tak głęboko wewnątrz terytorium Egiptu i w takiej sile, że 258 stanie się zagrożeniem dla kanału, co można potraktować jako działanie wojenne. Tutaj będą musieli uwierzyć Ben Gurionowi na słowo. —Cóż, będą musieli tak zrobić, jeśli chcą, żebym im pomógł obalić Nasera. To dobry plan, Mosze. Oszczędzi wiele ludzkich istnień. A teraz popatrzmy, jak zareagują Brytyjczycy. Zew, chodź ze mną. — Schował

swoją kartkę z pytaniami i z trudem podniósł się z ogrodowego krzesła. — Muszę się ubrać na spotkanie z nimi. Umeblowanie sypialni miało niemal muzealną wartość, jako że willa należała do starej, wielce zamożnej rodziny, znanej z godnej zaufania dyskrecji. Stary, łysy, baryłkowaty Żyd ze spaloną pustynnym słońcem twarzą i białymi kępami włosów po obu stronach głowy wyglądał dziwnie w tym otoczeniu, kiedy chodził w samej bieliźnie, wyjmując z szafy ciemny garnitur, białą koszulę i czerwony krawat. I cały czas mówił: • Teraz uważaj, Zew. Dzisiaj musi powstać memorandum o porozumieniu. Gdziekolwiek i kiedykolwiek będzie sporządzane, musisz być przy tym, żeby nadzorować sformułowania. Maszynopisanie będzie zajęciem dla adiutantów — powiedział, wciągając obszerne spodnie — ale to ogromnie ważne. Jedno niewłaściwe słowo może być bardzo niebezpieczne. Zakładając, że dojdziemy do porozumienia, później wszystko pójdzie już szybko. Anglicy będą się palić do wyjazdu. Trudno będzie zmienić jakiekolwiek sformułowania, jeśli już znajdą się na papierze. Dopilnuj, żeby nasza strona nie musiała zmienić ani jednego słowa! Rozumiesz? To twoje zadanie. • Rozumiem, panie premierze. Po kilku godzinach trudnych rozmów Brytyjczycy dogadali się z Ben Gurionem i zaakceptowali „działania wojenne" Dajana. W zamian Ben Gurion przyjął ich niechętne ustępstwo dotyczące kilkugodzinnego opóźnienia w ultimatum i ataku na egipskie lotniska. W małej sypialni, gdzie przepisywano memorandum, Barak chodził z kąta w kąt, przysłuchując się brytyjskim, francuskim i izraelskim doradcom, którzy dyktowali po angielsku brytyjskiemu adiutantowi, siedzącemu przy przenośnej maszynie

do pisania słowo po słowie notatki sporządzone podczas spotkania. Kilkakrotnie Barak odwołał na bok izraelskiego doradcę, aby poprawić niewyraźne, a istotne sformułowania jeszcze przed ich zapisaniem, i za każdym razem jego poprawki zostały uwzględnione. W końcu trzej francuscy ministrowie, dwaj dyplomaci brytyjscy, Ben Gurion i Dajan zasiedli wokół stołu konferencyjnego, aby wysłuchać 259 odczytywanego przez doradcę tekstu. Ben Gurion opóźniał ten proces, często przerywając, by głośno rozważyć lub powtórzyć niektóre fragmenty, podczas gdy pozostali nie ukrywali oznak zniecierpliwienia, chcąc już to nareszcie skończyć i wyjechać. Kiedy zakończono czytanie, obradujący spojrzeli po sobie i skinęli głowami. Ben Gurion wyjął dokument z rąk doradcy, podpisał i podał francuskiemu ministrowi obrony, który wydął wargi, uniósł brwi i również złożył swój podpis. Ben Gurion pchnął dokument po stole w kierunku najważniejszego Anglika, dyplomaty niższego rangą niż Selwyn Lloyd. Lloyd nie wrócił. —To nie jest wcale oficjalne — powiedział dyplomata, robiąc bardzo kwaśną minę — więc po co te podpisy? Uśmiechnąwszy się zimno, Ben Gurion powiedział z wyraźniejszym niż zwykle rosyjskim akcentem: • Z pewnością potrzebujemy zapisu naszych ustaleń. W przeciwnym wypadku cośmy tu w ogóle osiągnęli? • W takim razie traktuję to tylko jako zapis — oświadczył Anglik i podpisał. Ben Gurion złożył dokument i schował do kieszeni na piersi. W ciągu

kilku minut wszyscy oprócz Izraelczyków opuścili willę. Ben Gurion rozejrzał się wokół. Zew Barak pomyślał, że jego twarz jest równie poważna jak wtedy, gdy osiem lat temu odczytywał Deklarację o Utworzeniu Państwa. —A więc, panowie, ruszamy na wojnę.

I teraz kraj, którego nie było, wyrwał się ze swego niebytu i synowie Izraela pomaszerowali na Synaj jak za dawnych dni, tylko że tym razem szli w przeciwnym kierunku. Poza położeniem geograficznym i wspaniałymi pomnikami starożytności kraj pułkownika Nasera nie przypominał faraońskiego Egiptu ani pod względem języka, ani obyczajów, ani kultury, ani zamieszkującej go arabskiej ludności. Ale po trzech tysiącleciach Żydzi byli dokładnie tymi samymi kłótliwymi Izraelitami z Księgi Wyjścia, z tym samym Bogiem, tym samym językiem i z takim samym charakterem narodowym, włącznie z niemożliwą do wykorzenienia skłonnością do wiecznego wahania się 260 pomiędzy wzniosłością a bałaganem. I taka była bitwa o przełęcz Mitla; na poły wzniosła, na poły bałaganiarska, heroiczna porażka, Termopile w krzywym zwierciadle, walka stoczona bez jakiegokolwiek celu. Zgodnie z ustaleniami batalion komandosów został zrzucony nad przełęczą Mitla jako detonator międzynarodowej bomby, francuskiego i brytyjskiego lądowania w Suezie. Takie było jego jedyne zadanie. Innego nie było. Ale dowódca brygady, Ariel Szaron, nie został poinformowany o szerszym, tajnym znaczeniu tej strategii i w związku z tym pomyślał, że

jego siły dokonują tego skoku sto mil za liniami wroga, aby stoczyć walkę, i ta błędna interpretacja była całkiem zrozumiała.

W pięć dni potem, jak Ben Gurion schował porozumienie do kieszeni, szesnaście samolotów transportowych, każdy z dwudziestoma pięcioma spadochroniarzami na pokładzie, wystartowało w zachodzące nad Synajem słońce. Był to właśnie batalion, który miał za zadanie skok na przełęcz Mitla i utrzymanie się tam, dopóki Ben Gurion nie oceni reakcji Egiptu i dobrej woli Brytyjczyków. Co do Francuzów nie miał żadnych wątpliwości. Zgodnie z obietnicą, trzy szwadrony myśliwców znajdowały się już w jego bazach lotniczych. Dakoty lecące nisko nad równiną piachów, by uniknąć wykrycia przez radary, dawały spadochroniarzom, a wśród nich spoglądającemu w dół przez wąskie okienko Don Kichotowi, poczucie błyskawicznego pędu ku bitwie. W gruncie rzeczy jednak te maszyny były starymi, niezdarnymi „końmi pociągowymi" typu DC-3, robiącymi około dwustu mil na godzinę. Musiały jednak pokonać nieco mniejszą odległość i już po trzydziestu minutach od startu zaczynały schodzić do wysokości skoku. Dla Don Kichota było to długie, pełne huku silników i napięcia pół godziny lotu w nieznane. Tym razem nie istniała dokładnie wyznaczona linia odwrotu, chroniona przez jednostki blokujące i ogień osłonowy, tak jak w przypadku nocnych akcji. Batalion będzie skakał daleko od własnego terytorium, na górzysty obszar pustynny, prosto do gniazda szerszeni, pomiędzy wojska pancerne wroga. O ile wiedzieli, będą całkowicie uzależnieni od zrzutów żywności, paliwa i wody do czasu, aż główny trzon brygady Arika Szarona przebije się do nich, pokonując fortyfikacje wroga i

nierówny pustynny teren. Niewygodnie obciążony swym sprawdzanym 261 aż do znudzenia oporządzeniem, niespokojny i zdenerwowany Jossi spędzał te uciążliwe, męczące minuty, rozmyślając o wczorajszym, drażliwym spotkaniu z Szajną. Próbował uporządkować swoje uczucia po szalonych zdarzeniach w „wesołym Paryżu". Szajna podeszła do telefonu okropnie zakatarzona i zaskakująco wesoła. • A więc wróciłeś! Jak było w Paryżu i gdzie teraz jesteś? • Paryż był w porządku. Dzwonię z „Króla Falafli", obok mojej bazy. Jesteś przeziębiona? • Potwornie! Ale już mi przechodzi. Złapałam to tej nocy, kiedy było przyjęcie. Bardzo wtedy padało. I dobrze, że nie pojechałam z tobą, leżałabym tam w łóżku z gorączką tak samo jak tutaj. Przyjedź i opowiedz mi wszystko o Paryżu. Sądząc po jej głosie, Jossi miał wrażenie, że już pogodziła się z ich kłótnią i jego wyjazdem z Jael i znów była kochająca i czuła. • TSJie mogę. —"Rozmawiał z publicznego telefonu poza bazą wojsk lotniczych. Wokoło nad falaflami i piwem siedzieli ze swymi żonami i dziewczynami lotnicy i spadochroniarze, z wahaniem wypowiadający ciche słowa pożegnania: w powietrzu wisiała zbliżająca się akcja. Jossi zniżył głos: • Ostre pogotowie. • A więc ja przyjadę. • Jeśli jesteś chora, to nie. • Bzdura. O której możesz?

• Od siódmej dałem mojej kompanii after (wychodne). • Przyjdę. Jak zwykle powściągliwa, Szajna odłożyła słuchawkę, nie rzuciwszy ani jednego pieszczotliwego słowa. Miała swoje tajemnice. Chciał ją zobaczyć, pobyć z nią, zanim wyruszy na bitwę. Ale i bał się tego. Szalona przygoda w Paryżu z Jael nie była niczym innym niż te nic nie znaczące błazeństwa w mieszkaniu przy ulicy Karla Nettera. Jak może opowiedzieć Szajnie o Paryżu, pomijając tę sprawę? Właśnie to działo się w Paryżu. Kiedy o siódmej podszedł do budki z falaflami, już tam stała, otulona płaszczem. • Co siędzieje? —brzmiały jej pierwsze słowa, zakończone kichnięciem. • Na zdrowie! Nic. — Usiadł na krześle obok niej. Właśnie podczas ponurej odprawy w zimnej, nieprzyjemnej sali zebrań w bazie, zawieszonej wielkimi mapami Synaju z przezroczystymi nakładkami 262 z wymazanymi na nich strzałkami, batalion wysyłany na przełęcz Mitla dowiedział, się na czym ma polegać powierzone mu zadanie. Włosy mogły stanąć dęba! To była ulga odsunąć od siebie rozmyślania o wojnie, by zająć się myślami o miłości. Naprawdę kochał tę dziewczynę. Wystarczyło tylko, żeby na nią spojrzał, i już był tego pewien. Paryż się nie liczył. Nawet zaczerwieniony nos był wzruszający, ponieważ Jossiemu było jej żal. Kiedy się uśmiechnęła, jej policzki zaokrągliły się ślicznie, nabierając charakterystycznego dla niej kształtu. Oczy Jael w Paryżu nigdy nie błyszczały tak, jak oczy wpatrującej się w niego Szajny. Ale Jael przecież powiedziała, że go nie kocha. • Wszyscy gadają, że będzie wojna. W Jerozolimie znów robią zapasy

— powiedziała Szajna. — Mama nie różni się od całej reszty, wszystkie szafy są zapchane. W sklepach robi się pusto. O nic cię jednak nie pytam. — Bystre spojrzenie badało jego twarz. • Dobrze. Nie rób tego. • No więc? — Zamknęła jego rękę w swoich dłoniach. — Opowiedz mi o Paryżu. Dobrze się bawiłeś? Całkiem niewinne pytanie, chociaż czy aby na pewno? Z jej twarzy biła czysta, nie skrywana radość z tego spotkania, a przecież czy nie była trochę zbyt otwarta i swobodna? Mówiła dalej, ściskając jego rękę. • No dobrze, strasznie się pokłóciliśmy. Ja powiem najpierw. Przepraszam, Jossi. Przecież to ty opowiadałeś mi o spadochroniarzach, którzy po prostu kamienieją i nie chcą skadać. To było właśnie to. Paryż był skokiem, a ja skamieniałam. Myślę, że mogłabym to wywalczyć u ojca, ale nie wywalczyłam, a teraz było i minęło. I tak zachorowałam, więc dobrze się stało. Tylko bym przeszkadzała. A moim rodzicom tak bardzo ulżyło, że nie pojechałam! • Paryż jest przechwalony — powiedział Jossi. • Co ty mówisz, w jakim sensie? • Cóż, może nie byłem w odpowiednim nastroju. Brakowało mi ciebie. — W tym było trochę prawdy. Jej policzki zaokrągliły się uroczo. —Ach, naprawdę? Jak miło. Zacznij od początku. Opowiedz mi wszystko, co robiliście z Jael. (Do wszystkich diabłów!) • No, pierwszego wieczora Lee zaprosił nas do Folies Bergere. • O, Folies Bergere! Czy aktorki naprawdę tańczą, nie mając nic na

sobie? 263 —Tak, albo w najwspanialszych kostiumach, jakie tylko można zobaczyć. Ubrane bardziej mi się podobały. Rzuciła mu z ukosa spojrzenie wszystkowiedzącej starej damy. —Niewątpliwie. A potem? Rozśmieszył ją opisem kierownika sali z „Le Tour d'Argent'' i marnego hoteliku. Zazdrościła mu wspinaczki na wieżę Eiffla: „To chyba była najlepsza zabawa" — i z szeroko otwartymi oczami chłonęła opowieść o czterogwiazdkowych

atrakcjach

turystycznych

i

o

przedstawieniu

Świętoszka. • Po powrocie do tego beznadziejnego hotelu zastaliśmy wiadomość z rozkazem powrotu do domu najbliższym samolotem. • A co z hotelem „Georges Cinq"? • Nie rozumiem. —Kichot był bardzo zaskoczony. — Chcesz falafla? • No, z tym niesamowitym apartamentem twojego brata. Co tam się działo? • Chyba 'wezmę sobie falafla. • To ja też. Spoglądał na nią ukradkiem, czekając przy kontuarze, aż sprzedawca napełni farszem placki. Siedziała taka pewna siebie i spokojna, nie okazując nawet śladu zazdrości, gniewu czy podejrzliwości. Co właściwie wiedziała? Może rozmawiała z Jael? Ale Jael przyjechała razem z nim prosto do bazy w Ramii, gdzie Sam Pasternak umieścił główną kwaterę Mosze Dajana, i od tej chwili pracowała już dniami i nocami. Kiedyś spotkał ją na korytarzu; była

blada i wyglądała na zmęczoną. Kiedy się mijali, ledwie rzuciła mu przyjazne pozdrowienie. Zresztą Jael nie powiedziałaby ani słowa. A może jednak? Była twardą damą z ostrymi pazurami. Co się kryło za słodkim obliczem tego dziewiętnastoletniego sfinksa? • Nie poszedłeś do jego hotelu? — spytała, kiedy przyniósł falafle. — Twój brat powiedział mi o tym apartamencie podczas przyjęcia. Obiecał, że pozwoli ci z niego skorzystać. Brzmiało to fantastycznie. • Ach, Lee lubi się popisywać. Tak, weszliśmy tam, żeby się czegoś napić. Stamtąd był ładny widok, ale dla mnie to wszystko wyglądało jak dekoracje filmowe. Fałszywie. • Założę się, że Jael się podobało. — Spojrzał na nią tępym wzrokiem. — Jestem pewna, że lubi luksusy. • Oboje byliśmy wtedy dosyć zmęczeni. Trochę się przespała. • Tam? W tym apartamencie? To dziwne. Czemu nie w waszym hotelu? 264 • Twierdziła, że tam są pluskwy. • Pluskwy! Fe! • To była tylko krótka drzemka, potem poszliśmy do Comćdie Franqaise. • A co robiłeś, kiedy ona spała? • Lee miał tam kilka świńskich francuskich czasopism. Czytałem je. • No jasne. — Popatrzyła na niego w milczeniu, teraz już z dużą dozą sceptycyzmu. • Chcesz jeszcze jednego falafla, Szajna? • Już tego nie mogę skończyć.

Dla Jossiego było oczywiste, że Szajna już zrozumiała albo jakoś się o wszystkim dowiedziała. Czemu tak niezdarnie kłamał? Po co ta drzemka Jael. LAzazell Na co te pisma p*rnograficzne? • Jednak ci powiem, Jossi, że zaczynam coś podejrzewać. • Co? Dlaczego? • Myślę, że świetnie się bawiłeś i tylko nie chcesz, żeby mi było smutno. Ale nie bądź głupi, pewnego dnia pojedziemy razem do Paryża. Ile masz jeszcze czasu? Możesz mnie odprowadzić na przystanek? Autobus odjeżdża za piętnaście minut. • To chodźmy. W ciemnościach chciał ją pocałować. • Nie. Zarazisz się ode mnie. • Nie szkodzi. • Nie i już. Nie rób tego. Wiedział, co to znaczy „nie i już". Z niebieskimi dżinsami Szajny wiązały się pewne ograniczone ustępstwa co do pieszczot, ale najwyraźniej nie tego wieczora. Przez chwilę szli w milczeniu. • Słuchaj, Jossi, moja kuzynka Fajga niedługo wychodzi za mąż. Jest jakaś szansa, żebyś mógł ze mną pójść na wesele? • Jeśli będę mógł, pójdę — powiedział Jossi, mając świeżo w pamięci plany skoku na przełęcz Mitla. • To przerażające, jak moi przyjaciele żenią się na prawo i lewo. — Szajna roześmiała się wesoło w ciemnościach. — Za rok będę w mojej paczce starą panną. Nie żebym się martwiła. Wiesz, że kiedy byłeś w Paryżu, ktoś mi się oświadczył? Pomyśl, co bym straciła, gdybym pojechała!

To ubodło Kichota. —

Kto tym razem? 265

• Co to znaczy „tym razem"? Czy to się dzieje aż tak często? Nazywa się Bertram Packer. Przyszedł, kiedy leżałam w łóżku. Właściwie prosił mnie już dwa lata temu i teraz, bach, znów mi się oświadczył. • Czy to któryś z tych twoich zwolnionych z wojska przyjaciół z jesziwy? • O nie, Bert jest bardzo religijny, ale należy do B'nai Akiwa. Odsłużył swoje trzy lata i jest artylerzystą w rezerwie. Nie martw się, nie przyjęłam tych oświadczyn. — Wzięła Jossiego za rękę. — Więc tak nie warcz. Pojechałeś do Paryża z tą piękną Jael Lurią i czy słyszysz, żebym ja warczała? • Ostatnia kontrolal — Szorstki rozkaz nadzorującego skoki przebija się przez

huk

postukiwanie

dwusilnikowego pistoletów

samolotu.

maszynowych,

Pobrzękiwanie

klamer,

skrzypienie

ławek,

wymuszony żart wśród młodszych spadochroniarzy i skupione, poważne twarze weteranów podczas sprawdzania szelek, głównego spadochronu, spadochronu zapasowego, olinowania, zamocowań worka ochronnego na nogi. Koniec z rozmyślaniami o Szajnie, przynajmniej na jakiś czas. • Dwuka Alef! (Pierwsza partia!) Razem z Jossim wstało pięciu połączonych z nim mężczyzn. Przeszli do przodu, przesuwając się na linkach zaczepionych na drucie. Lewa noga z przodu, prawa — z tyłu. Boczny luk otwiera się, silne uderzenie i wycie

lodowatego wiatru, czerwone światło zachodu zalewa mroczne wnętrze dakoty, malując purpurą młode twarze. Teraz koniec z żartami. —Kfotze! (Skacz!) Jossi zajął trzecią pozycję, aby dopilnować właściwego rozpoczęcia desantu. Pierwszy skoczek, w porządku. Krok do przodu, zniknął. Drugi skoczek, moment wahania, zbyt długo na lince. —Kfotzel — Niedelikatne pchnięcie w kark ze strony podoficera. Poszedł! Teraz Jossi. Do otwartego luku, prosto w wiatr i huk! Czerwone słońce na poły schowane za czarnymi szczytami. Inne niż na Negewie, prawdziwe, wysokie góry. Może tam jest góra Synaj, ale kto to wie? Mojżesz, dziesięcioro przykazań... —Kfotzel Don Kichot rzucił się ze śmiechem do przodu, koziołkując w gwiżdżącym mu w uszach zimnym powietrzu. Krótkie pionowe spadanie, spodziewane dziwne uczucie w jądrach — szarpnięcie linek! Powolne kołysanie, 266 kołysanie, łopot i spadochron wzdyma się pięknie nad głową. Spokój i cisza, lekki świst spadochronu. Inne spadochrony, płynące tu i tam po granatowym niebie. Zwolnić ochraniacz nóg, zwolnić spadochron zapasowy, mają swobodnie zwisać... Był tam daleko w dole i na zachód samotny obelisk poświęcony pamięci Parkera, ledwie widoczny o zmierzchu, oznaczający wejście na przełęcz Mitla. Zarówno on, jak i reszta rozsianych po niebie skoczków, opadali zbyt blisko, o dwie lub trzy mile na wschód. Jossi zdążył tyle zauważyć, a potem zaczął się do niego zbliżać brunatnoszary piach

pokryty skalnymi odłamkami. Przy ziemi wiatr nie był zbyt silny. To dobrze. Mocno, prawidłowo zderzył się z ziemią; stopy razem, łagodne koziołkowanie, najlepszy skok do tej pory! A teraz do Egipcjan! Wszędzie wokół niego lądowali spadochroniarze, niektórzy nieporadnie, inni zręcznie. W pobliżu jakiś młodzik z innej kompanii jęczał i zwijał się z bólu, leżąc na piachu z dziwnie skręconą nogą. Jossi uwolnił się ze swego spadochronu i podbiegł, aby mu pomóc. Gwiazda wieczorna błyszczała jak klejnot w zachodzącym słońcu, powietrze stawało się chłodniejsze, a lekki wiatr — ostrzejszy. W purpurowym zmierzchu pomnik był małym, ciemnym wybrzuszeniem terenu znajdującym się na zachodzie, tam gdzie horyzont wciąż jeszcze porysowany był pasmami pomarańczowego światła. Dowódca batalionu, Raful Eitan, niski, żylasty moszawnik, który potrafił uśmiechać się czarująco lub postępować z zimnym okrucieństwem, zebrał swych ludzi i dokonał przeglądu; to był dobry zrzut, na czterystu skoczków tylko dwunastu odniosło lekkie obrażenia. Raful ruszył na czele tych trzech kompanii na zachód, ledwie widoczną, przypominającą wielbłądzi szlak drogą, przez chłodną, cichą pustynię. W zasięgu wzroku ani żywej duszy czy rośliny. Ani śladu Egipcjan. Czterystu maszerujących ludzi, wyglądających jak zagubiony patrol na piaszczystym, zasypanym kamieniami pustkowiu, pod ogromną, ciemną kopułą nieba. Dotarłszy do pomnika, przy resztkach niknącego dnia i w coraz jaśniejszym świetle gwiazd szybko wyznaczyli swoje pole działania, okopując się, zakładając blokady i zasadzki wzdłuż wielbłądziego szlaku i uruchamiając reflektory naprowadzające dla samolotów. Kiedy żołnierze jedli swój suchy prowiant, pod gwiazdami pojawiły się z cichym buczeniem

silników oczekiwane przez nich czarne sylwetki i w dół zaczęły spływać całe grona spadochronów, niosących ze sobą dżipy, moździerze, amunicję, 267 działa, żywność, wodę i medykamenty dla wiwatujących spadochroniarzy. Buczenie silników ucichło w ciemnościach i batalion pozostał samotnie w dzikiej głuszy; niewielkie siły lekko uzrojonych komandosów, mięso dla każdego pancernego uderzenia. —Ben Gurion ma wysoką gorączkę. Dokładnie ogolony, z błyszczącym okiem, Mosze Dajan wszedł następnego dnia nad ranem do biura Pasternaka w kwaterze dowództwa, znajdującej się w rozpadającym się baraku na terenie dawnej brytyjskiej bazy lotniczej na przedmieściach Ramii. Były tam również świeżo wykopane bunkry dla dowództwa, ale Sam Pasternak nie miał zamiaru korzystać z tych dziur. Jak do tej pory egipskie siły powietrzne nie ruszyły się; powiedział, że jeśli to zrobią i tak zostanie tam, gdzie jest, uzależniając swe bezpieczeństwo od egipskiej celności w strzelaniu. • Stary Człowiek żył ostatnio w dużym napięciu—powiedział Pasternak. • A jednak jest całkiem przytomny i chce wiedzieć, co się dzieje. Pasternak zmęczonym gestem wskazał na przezroczystą nakładkę na wielkiej, ściennej mapie Synaju. Duży czerwony krąg wyznaczał pozycję wojsk spadochronowych daleko na przełęczy Mitla; dwie grube czarne strzałki przy granicy egipskiej, w jej części północnej i centralnej, wskazywały punkty ataku piechoty, którą można było szybko wycofać. Dajan spytał, stukając zgiętym palcem w oznakowanie na przełęczy: • Czy Arik Szaron już ruszył, żeby się do nich przyłączyć?

• Pół godziny temu dał sygnał „ruszamy". Nie dostał połowy tych sześciokołowych pojazdów, które mu obiecaliśmy, więc zarekwirował wszystkie autobusy i samochody, jakie mu tylko wpadły w ręce. • Cały Arik. Sam, sprawdź, gdzie są te pojazdy, i wydaj rozkaz, żeby dołączyły do niego! • Już to zrobiłem. Na razie Szaron jedzie do przodu.—Pasternak nacisnął brzęczyk swego wewnętrznego telefonu. — Jael, przynieś mi meldunek od Rafula... Pierwsze słowa z Mitli, Mosze, i to niepokojące. Jego urządzenia sygnalizacyjne zostały uszkodzone podczas zrzutu i dopiero zaczęły działać... Z teczką meldunków i rozwianym włosem do biura wpadła Jael. Dajan rzucił okiem na pierwszą stronę i podparafował. —No więc kilka egipskich dżipów patrolowych wpadło w ciemnościach na Rafula i odjechało. No to co? Nie będą wiedzieli, co o tym myśleć, Kair też nie. Dopóki nie zrobią zwiadu lotniczego... Potrzebujesz snu, Jael. 268 Miała zaczerwienione oczy i ziewając opierała się plecami o mapę. • To Sam musi się wyspać. Kawy, dode Mosze? Dajan pokręcił głową. • Ja się jeszcze napiję — powiedział Pasternak i Jael wyszła. • Kiedy pogadam z B.G., lecę na południe — rzekł Dajan. • Dokąd na południe? • Tam, gdzie się biją. • Mosze, jesteś potrzebny tutaj.

• Muszę zobaczyć żołnierzy i dla nich też będzie dobrze, jeśli mnie zobaczą. Cała kampania jest już zaplanowana. Bądź w kontakcie i zawiadom, jeśli będę się musiał do czegoś włączyć. — Dajan spoglądał na wiszący na ścianie szczegółowy plan działań. Rozpisano tu dzień po dniu akcje przewidziane na następne dwa tygodnie i podzielono je na cztery pionowe kolumny: Izrael, Francja, Anglia i ONZ. • Chyba jesteś zbytnim optymistą co do ONZ, nie uważasz? Przez dziesięć dni żadnego decydującego głosowania? Skróć ten termin o połowę. • Czemu, Mosze? Wszystko zależy od Amerykanów. Rosjanie będą wrzeszczeć i grozić, ale czy sądzisz, że Eisenhower pozbędzie się swoich sprzymierzeńców? Będzie krzyczał „wstyd, wstyd", to tak. Ale zdecydowana akcja — nie. Dajan gwałtownie potrząsnął głową. —Ten Dulles bez wahania zdradziłby Anglię i Francję. Jeśli naprawdę dzisiaj to się stanie, będziemy się ścigać z tym starym gdera. — Wskazał wyprostowanym palcem na hasła w kolumnach „Anglia" i „Francja" w Ultimatum. — W przeciwnym razie przeprowadzimy KADESZ sami. I bardzo dobrze. Zajrzyjmy do sali konferencyjnej. Pośrodku dużego pomieszczenia zawieszonego mapami operacyjnymi żołnierki przesuwały na wielkiej leżącej na stole mapie tam i z powrotem oznakowania symbolizujące egipskie i izraelskie brygady i bataliony i wpinały szpilki wyznaczające linię frontu. Młodzi oficerowie przy biurkach lub przy mapach, w słuchawkach z biegnącymi od nich długimi przewodami na uszach, śledzili wydarzenia w szumie rozmów przerywanych dzwonkami telefonów i mnóstwem szczekających rozkazów, rzuca-

nych do słuchawek. Pasternak i Dajan obeszli pokój wokoło, wypytując oficerów i po kolei otrzymując od nich takie odpowiedzi, jak: nie odzywają się... nie możemy się połączyć... sygnał był zniekształcony... tylko się domyślam... 269 Kiedy Jael podała Pasternakowi kawę, podniósł kubek do ust bez podziękowania, nawet na nią nie spojrzawszy. • Chodzi o to, Mosze — jęknął Pasternak — że łączność jest straszna. Zły sprzęt, niedostateczne wyszkolenie. • A więc kolejny powód, żebym pojechał na front. — Dajan zatoczył ramieniem krąg obejmujący tych zapracowanych ludzi. — Sądząc z zarysowującego się obrazu, na razie wszystko idzie dobrze. O wpół do piątej chcę mieć samolot. • Będzie czekał. Dajan wyszedł. Do Pasternaka podeszła Jael, niosąc na kartonowym talerzyku kanapkę z mięsem. • Nie jestem głodny — zbył ją krótko. • Sam nie wiesz, czy jesteś głodny, czy nie — powiedziała cichym, familiarnym tonem. — Nawet nie wiesz, co robisz. To cud, że wciąż trzymasz się na nogach. Czy zauważyłeś, że nie śpisz już od czterdziestu godzin? • Robisz notatki? • Przygotowałam pryczę w piwnicy. • Śmierdzi tam jak w grobie. Nie zejdę do tej dziury. • Właśnie, że tak. Mosze powiedział mi: „opiekuj się Samem, wykonuje

wspaniałą robotę, jest niezastąpiony''. Właśnie tak powiedział słowo w słowo. • Dobra. — Pasternak wziął kanapkę. — Zjem. • Pójdziesz spać — szepnęła Jael rozkazująco — i to zaraz. Obudzę cię za godzinę... albo wcześniej, jeśli zdarzy się coś ważnego. • No, to sprawdź te pojazdy, które mają dołączyć do Szarona, słyszysz? I powiedz Uriemu, niech ostrzeże odpowiadającego za to oficera, że jeśli nie dotrą do Szarona, może się zacząć przygotowywać na sąd wojenny. W bunkrze, zamiast wsunąć się pod leżący na pryczy szorstki koc, Pasternak położył się nakryty wojskowym szynelem i pociągnął za sznurek, aby zgasić świecącą mu nad głową gołą żarówkę. Jael zeszła z latarką po schodach i nie zwracając uwagi na gderanie, ściągnęła mu buty. • Tu rzeczywiście śmierdzi jak w grobie — powiedziała. — Miło i spokojnie. Pojazdy z Rechowot spotkają się z Arikiem, a właściwie pierwsze dotrą na umówione miejsce. • Co kupiłaś w Galeries Lafayette? — wymruczał sennie. • Co? — Również na poły śpiąca Jael dopiero po chwili zrozumiała pytanie. — O? To znaczy w Paryżu? — Miała wrażenie, że to wszystko działo się wiele miesięcy temu. 270 • A gdzie? Na przełęczy Mitla? • Cóż, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, trochę seksownej francuskiej bielizny. • Tak? A więc jest się na co cieszyć. — Próbował ją pieścić, kiedy

otulała go szynelem, ale odepchnęła jego rękę. • Tak myślisz? To jeszcze długo możesz się cieszyć. • Więc dalej będziesz się zachowywać tak nonsensownie? Jael nie sypiała z Pasternakiem od kilku miesięcy, od czasu gdy zaczęła być niezadowolona ze swego statusu. Taki stan wystąpił już wcześniej i przeminął wraz z nawrotem namiętności, a teraz pojawił się znowu. — Nie, skończyłam z wszystkimi nonsensami, i to raz na zawsze. Sam, daj sobie z tym spokój i odpocznij. W biurze Sama zastała swego brata Benny'ego w czapce podbitej barankiem, zawadiacko przekrzywionej w stylu filmów z drugiej wojny światowej. W przeciwieństwie do większości oficerów w sztabie dowodzenia, był wesoły i wypoczęty. • Tutaj jest raport z mojego zadania, który chciał dode Mosze. • Mosze przyszedł i poszedł. To, co słyszeliśmy o tobie, Benny, brzmi jak całkowite wariactwo. • Cóż, przeczytaj sobie i zobacz. Wysunęła z koperty kartkę papieru przebitkowego z nagłówkiem sił powietrznych, pokrytą gęstym pismem maszynowym. 29 października 1956 Zastępczy raport z akcji — Pilne Przedmiot: Awaria wyposażenia. 7.Moja grupa otrzymała zadanie zakłócania łączności wroga w celu zapobieżenia informacji o desancie spadochronowym na Mitlę, przez przecięcie napowietrznych kabli telefonicznych na Synaju.

8.Wykonywanie zadania rozpoczęto zgodnie z planem. Jednak łańcuchy z hakami zostały wyrwane z samolotów przez przytrzymujące je kable lub zgubione w drodze do celu. Wyposażenie okazało się zbyt delikatne dla takiego zadania. 9.W związku z tym postanowiono podjąć próbę przecięcia kabli przy wykorzystaniu skrzydeł i śmigieł samolotowych. Uczyniono tak i zadanie zostało wykonane. Wszystkie oznaczone kable zostały przecięte. 271 4. Jednakże metoda ta jest ryzykowna, ponieważ samolot musi przelecieć 4 metry nad ziemią i istnieje możliwośd owinięda się kabli wokół śmigła lub uszkodzenia skrzydeł. Zaleca się użyrie mocniejszych łańcuchów lub jakiegoś bardziej efektywnego urządzenia tnącego. Benny Luria, major Jael szeroko otwartymi oczami spojrzała na brata, który kończył do połowy zjedzoną przez Pasternaka kanapkę z mięsem. • Naprawdę poleciałeś na tę akcję? • Ja i jeszcze trzech facetów. Bo co? • Czyim zwariowanym do reszty pomysłem była ta historia ze śmigłami? I jak mogliście tak ryzykować? • No cóż Jael, to było tak, że w zeszłym miesiącu pewien człowiek uczący się pilotażu w bazie przez pomyłkę wleciał w druty telefoniczne i je poprzecinał. On i jego samolot przetrwali ten wypadek. Więc wiedzieliśmy, że to możliwe. I nie było aż tak źle.

Tylko mocne szarpnięcie i trochę trzęsienia. Dwa razy chybiłem, zanim przeciąłem druty. • Czy samoloty zostały uszkodzone? • Parę wgnieceń i zadrapań. Śmigło mojego samolotu wygięło się. Mustangi to silne szkapy. Oboje popisywali się przed sobą; pilot udawał nonszalancję, Jael udawała oburzenie, w gruncie rzeczy jednak pękała z dumy, że ma takiego brata, a Benny z podziwu dla samego siebie. Lot na te druty był cholernym ryzykiem. Przyszedł Pasternak z Zewem Barakiem, który właśnie przyjechał, całkiem zmordowany i zdecydowanie potrzebujący żyletki. • Nie mogłem zasnąć, Jael. Cześć, Benny. Słyszałeś o tym szaleństwie z przecinaniem kabli, wymyślonym przez tego tu faceta? • Coś słyszałem. • Sam, może wiesz, dlaczego nie atakujemy egipskich lotnisk? — zuchwale zapytał Benny. — Do świtu na pewno się pozbierają. Mają nad nami przewagę liczebną jak cztery do jednego. Tracimy najlepszą szansę. • Nie pytaj o coś, co do ciebie nie należy. • A do kogo należy walka z egipskimi siłami powietrznymi? W każdym razie tu jest mój raport. • Dwoje dzieci i następne w drodze — powiedziała Jael — a on robi coś tak szalonego. 272 —Szalona rodzinka — odparł Pasternak.

Brat i siostra wyszli razem, uśmiechając się. Kiedy już ich nie było w pokoju, Barak zwrócił się do Sama: —Mogłeś' w ogólnych zarysach powiedzieć Benny'emu, co się dzieje. —Powiedzieć mu, co? — burknął Pasternak. — Że atak z powietrza jest jawnym działaniem wojennym i dopóki Brytyjczycy się nie ruszą, musimy udawać, że to był tylko wypad? Sam mu to powiedz „ogólnie", nie naruszając tajemnicy, jeśli to potrafisz! Masz moją zgodę. Barak przyglądał się nakładce na mapie ściennej, na której zaznaczono posunięcia zaplanowane na Synaju. Przesunął palcem wzdłuż południowej osi, zaczynającej się w Ejlacie, wysuniętym najbardziej na południe punkcie Izraela, i biegnącej dwa tysiące mil ku wschodnim wybrzeżom Synaju, do Szarm asz-Szejch na czubku półwyspu. • Szaron ma trudne zadanie, ale z mojąbrygadąmoże być jeszcze gorzej. Mamy gorsze pojazdy, nasze siły składają się ze starszych wiekiem rezerwistów i to nie jest teren dla pojazdów sześciokołowych. Nie możemy wziąć ze sobą tyle zaopatrzenia, żeby starczyło nam aż do Szarm asz-Szeich. To jasne. • To problem twój i Joffego — powiedział Pasternak. Barak był zastępcą dowódcy u pułkownika Awrahama Joffe. — Naszym jedynym celem w tej wojnie jest otwarcie Cieśniny Tirańskiej, niezależnie od tego, co zrobią Francuzi czy Anglicy, a więc nie gadaj głupot, tylko znajdź jakiś sposób na rozwiązanie naszych problemów z zaopatrzeniem. • Rozmawiałem z marynarką o dostarczeniu uzupełnień do Dahabu. To jest mniej więcej w połowie drogi do Szarm asz-Szejch. Niestety, statki, które mogłyby przewieźć zapasy z Ejlatu, znajdują się w

Hajfie. • W Hajfie? Dlaczego w Hajfie? Dlaczego nie ma ich w Ejlacie, kiedy już od miesięcy prowadzimy akcje terrorystyczne i plany wojny na południu? • To jest pytanie. Bałagan. Zapytaj marynarkę. • Przewieź barki do Ejlatu lądem. • Już się nad tym zastanawiałem. • No i? • Właściwie to jest możliwe. Można je przewieźć koleją z Hajfy do Beer Szeby. Tam można je załadować na platformy i dostarczyć do Ejlatu. • A więc masz swoją odpowiedź. • Nie, zadałem sobie trud, żeby sprawdzić całą drogę. Nie ma wątpliwości, że barki nie będą mogły ominąć niektórych przeszkód — stodół, magazynów, domów i tak dalej. 273 —Wyburz je. Zmartwiona twarz Baraka rozpłynęła się w uśmiechu. • Naprawdę? A kto wyda zgodę na takie zniszczenia? I kto za to zapłaci? • To się załatwi. Rób swoje. Wróciła Jael i z ponurą miną podała Pasternakowi meldunek: • Nowe wiadomości z Mitli. • Hm! — Pasternak postawił swoją parafę i pokazał informację Barakowi: O ŚWICIE SPODZIEWANY ATAK PANCERNY NA NASZE SIŁY — PILNIE ŻĄDAMY OSŁONY LOTNICZEJ. Pasternak rozkazał Jael: — Obudź francuskiego oficera łącznikowego.

Twojemu przyjacielowi, Don Kichotowi, robi się ciepło. • Jemu? Otrzepie się z odłamków jak z łupieżu — powiedziała Jael, idąc do sali konferencyjnej, w której teraz panowało straszne zamieszanie. Barak i Pasternak spojrzeli po sobie: • Daleko do tej eleganckiej francuskiej willi — powiedział Pasternak. • Daleko do Szarm asz-Szejch — dodał Barak. —

17

Muszkieterowie i Omlety

Don Kichot leżał w swoim okopie, spoglądając na gwiazdy świecące nad pustynią, a przez głowę przebiegały mu myśli zmęczonego żołnierza — przebłyski grozy w obliczu tego czarnego, nieskończonego wszechświata, przebłyski tęsknoty za Szajną, za jej szczupłym ciałem w jego objęciach, przebłyski niepokoju, dotyczącego ich ostatniego, zagadkowego spotkania, przebłyski wspomnień o szalonych dniach z Jael w Paryżu, które sprawiły, że roześmiał się głośno w ciemnościach. Francuska dziwka, to ci dopiero! Ta Jael to dobre ziółko, ale nie chciał już od niej niczego więcej ponad to, co dostał. Lamparcica! Tego się nie da powtórzyć.... Właśnie tak, Jael! Egipska kolumna wojsk pancernych, kierująca się na przełęcz Mitla, została rozbita przez siły powietrzne; na razie wszystko było w porządku. Jednakże po dniu ciężkiej harówki, polegającej na usypywaniu z piachu i kamieni stanowisk dla karabinów maszynowych, i po lotniczych atakach

wroga, które nie wyrządziły żadnych szkód, ale zniszczyły tę pracę, Jossi był wykończony. Powtarzane z ust do ust wiadomości z innych pozycji były bardzo pocieszające: zwycięstwa na północy, brygada posiłkowa Szarona pokonała już spory odcinek drogi, zdobywając lub wymijając wysunięte fortyfikacje Egipcjan, i powinna przybyć na miejsce w ciągu jutrzejszego dnia. Przytuliwszy się w okopie na godzinę snu przed powrotem na wartę, dobrze chroniony przed ostrym, zimnym wiatrem 275 wysokimi piaszczystymi nasypami, otaczającymi tę dziurę, już zasypiał, kiedy nagle rozbudziły go napięte nerwy. Co to było? Ciche dudnienie... Na ziemi czy w powietrzu? Nocny atak? Chwycił karabin i wyskoczył z okopu. Wszędzie wokół niego wyłaniały się z ziemi cienie komandosów z bronią. Nagle ktoś krzyknął. „Arik"! Okrzyk powtórzono w kilku miejscach i wtedy zobaczyli w świetle gwiazd pełzające czarne chrabąszcze. Daleko na północnym wschodzie, pod przesuwającą się chmurą pyłu wiła się całymi milami kolumna pojazdów. — Arik! Arik! Don Kichot też przyłączył się do powitalnych wrzasków ludzi, którzy jechali w w ciężarówkach, autobusach, czołgach i półciężarów-kach, które nadciągnęły z głośnym warkotem i trzeszczeniem, z syczącymi chłodnicami i na płaskich oponach. Uszczęśliwieni spadochroniarze podskakiwali wokół nich, wydając okrzyki radości. Z pojazdów wyskakiwali zarośnięci, umazani smarami, obsypani piachem żołnierze, obejmując i caiując ludzi z desantu, równie brudnych i niechlujnych. Jednak żadne spotkanie nie było tak radosne jak Don Kichota z wysokim, pękatym, rudowłosym żołnierzem. Walili się nawzajem po plecach, czując

smak kurzu i smaru w zdyszanych pocałunkach okrywających zarośnięte policzki. Kichot uwielbiał Aharona Steina, tego tłustego, niezbyt rozgarniętego kibucnika, z powodu rudych włosów nazywanego Dżindżi. Dżindżi niemal przepadł na kursie komandosów i na kursie dla dowódców plutonów i kochał Kichota za to, że pomógł mu to jakoś zaliczyć. Ze względu na ich pochodzenie ta przyjaźń była nieprawdopodobna; Kichot był polskim imigrantem z Cypru, Dżindżi — synem i wnukiem pierwszych osadników z kibucu Degania Alfa. Zupełny sabra, mówiący tylko ciężką, miejscową hebrajszczyzną, nie posiadający żadnej wiedzy zarówno o świecie zewnętrznym, jak i żydowskiej religii, Dżindżi wyznawał prosty syjonistyczny socjalizm, a jego jedynym sposobem na życie było współzawodnictwo z rówieśnikami z Deganii Alfa. Podczas skoku ćwiczebnego skręcił nogę w kostce, a potem, przy pierwszym skoku z samolotu, połamał sobie dwa żebra, uderzając o skałę. Dowódca kursu radził mu, by spróbował raczej artylerii lub wojsk pancernych. Ale on był z Deganii Alfa. Postanowił zostać spadochroniarzem lub umrzeć — i był spadochroniarzem, chociaż nadal tylko dowódcą plutonu, podczas gdy Jossi awansował na dowódcę kompanii. 276 • Co za marsz! Przejdziecie do historii! — wykrzykiwał Jossi. — Z Jordanii do Mitli w ciągu jednej nocy i jednego dnia! • To był największy bałagan, jaki tylko można zobaczyć — powiedział ochryple Dżindżi. — Wygraliśmy kilka dobrych bitew, i to było w porządku, ale planowanie, zaopatrzenie, konserwacja, części zamienne — zero! Umieram z pragnienia. Masz może kroplę wody? ■— Kichot

podał mu swoją manierkę. — Przebicia, awarie, zdychające silniki, tego się nie da opowiedzieć. Zostaliśmy zmobilizowani w tak krótkim czasie i tak szybko wyruszyliśmy, że nic nie było zorganizowane. Po drodze czterokrotnie zmieniłem pojazd i... • Ale jesteś tu. • Jestem, i masz rację, przejdziemy do historii! Mieliście tu atak z powietrza? • Żaden problem. Pokazała się nasza osłona lotnicza. Kiedy zobaczyli nasze samoloty, zwieli w popłochu. Dżindżi dźgnął Kichota łokciem w bok: —

Popatrz tam.

Na masce stojącego nie opodal dżipa Raful Eitan i Arik Szaron rozłożyli mapę i pochylali się teraz nad nią, dyskutując w świetle latarki. Szaron przytrzymywał

szarpaną

wiatrem

mapę

przy

pomocy

długiego,

wyciągniętego z pochwy na biodrze noża. Szaron krzepki blond sabra, cieszący się ponurą reputacją zdobytą wskutek planowania i prowadzenia bezlitosnych akcji odwetowych, był równie usmarowany brudem, jak wszyscy jego ludzie. • I co dalej, jak myślisz? — zapytał Dżindżi. • Na ile znam tych dwóch facetów — powiedział Kichot, który jako dowódca kompanii miał z nimi wiele do czynienia — o świcie ruszymy do Suezu. Tamtędy. — Wskazał kciukiem w kierunku przełęczy biegnącej do czarnego w świetle gwiazd garbu Mitli. — Arik Szaron pobije wszystkich aż do samego kanału, ale wybije nas wszystkich po drodze. • Jossi, czy przeprowadzono rozpoznanie przełęczy?

Tak, z powietrza. Nie ma tam żadnych Egipcjan.

Szaron rysował nożem na mapie kurs dalszego marszu. — Przez te dwa wąwozy będziemy się posuwać bardzo powoli, ale w tym spodku — nóż zatoczył krąg wokół środkowej, szerokiej części przełęczy — który obejmuje większy kawałek przejścia, jest mnóstwo miejsca do manewru. — Szaron już tylko chrypiał, powieki miał tak 277 spuchnięte, że niemal zasłaniały oczy w masce z piasku i smarów, ale szczerzył zęby w dzikim uśmiechu, a jego miękka czapeczka była przekrzywiona zawadiacko. — Kiedy wyłonimy się z drugiej strony, będziemy mieli za sobą ponad połowę drogi. — Rozkaz — powiedział Eitan, który znał polecenie sztabu generalnego, zabraniające jakiegokolwiek ruchu na zachód, ku przełęczy, ale podobnie jak Szaron zupełnie go nie rozumiał. Do tej pory nie wyjaśniono żadnemu z dowódców skomplikowanej polityki międzynarodowej sojuszu angielsko-francuskiego. Na północy brygada pancerna pospieszyła się i podczas nocnego ataku przekroczyła granicę, na co przyleciał samolotem pieniący się z wściekłości Dajan i zmieszał z błotem dowódcę brygady i frontu północnego; obaj byli tym bardzo zaskoczeni, ponieważ to Dajan osobiście stworzył w Lod i Ramii legendę godną naśladownictwa przez ambitnych oficerów: zwyczaj ignorowania rozkazów i rzucania się w wir walki. Dla Arika Szarona przełęcz Mitla najwyraźniej stwarzała szansę przyćmienia sławy Lodu i Ramii przez błyskawiczne dotarcie do kanału i domysły Kichota były właściwe: teraz już nic nie mogło go powstrzymać.

Rano Szaron, wykorzystując do tego samolot łączności, zwrócił się do sztabu generalnego z prośbą o zgodę na przejście przez przełęcz. Otrzymał odmowę. Następnie zwrócił się o akceptację na wysłanie „patrolu" dla przeprowadzenia rozpoznania jedynie najbliższego wąwozu w celu zbadania możliwości zajęcia pozycji na wyższym terenie, przy wejściu na przełęcz Mitla. Ta zgoda została przekazana przez oficera ze sztabu generalnego. Przyleciał tylko na krótko sportowym samolotem, aby powtórzyć rozkazy bardzo precyzyjne i wprowadzające ograniczenia. Kiedy samolot odleciał, Szaron zorganizował i wysłał „patrol" w sile jednego batalionu, mogący zająć całą siedemnastomilową przełęcz, by stawić czoło jakiemukolwiek spodziewanemu oporowi. Wyznaczone oddziały ruszyły w piękne pustynne południe, długą kolumną półciężarówek, ciężarówek, czołgów i ciężkich moździerzy, kierując się ku płaskim, łysym pagórkom wokół wąwozu, podczas gdy spadochroniarze Rafula pozostali w swoich okopach. Wychylony ze swej dziury Don Kichot z karabinem maszynowym w ręku obserwował posuwającą się z hałasem kolumnę. —Zazdroszczę ci! — krzyknął do Dżindżiego, który mijając go na ciężarówce, wyszczerzył zęby i pomachał ręką. Kichot wielokrotnie sam 278 jechał w takiej kolumnie na punkt wypadowy do akcji odwetowych. Ale to była wojna, a cel stanowił sam Kanał Sueski! Otaczający go surowy kamienny krajobraz, wznoszący się pod słońce poszarpanymi erozją urwiskami i górami, burzył w nim krew; oto był Synaj manny, złotego cielca i grzmiącego Głosu, taki, jakim go sobie wyobrażał w dzieciństwie. I podobnie jak Szaron i Raf ul nie wiedział nic o szerszym planie strategicznym. Nie miał również pojęcia, że ten marsz na przełęcz był pogwałceniem wyraźnych rozkazów. Tak samo jak

Raful czy Szaron, nie mógł wiedzieć, iż w nocy przełęcz Mitla została zajęta przez znaczny oddział Egipcjan, wyposażony w broń dalekiego rażenia, który usadowił się w grotach i skalnych załomach. Sam Pasternak chodził jak niedźwiedź w klatce, napinając swe szerokie ramiona. Warczał na Baraka, który właśnie wrócił z rozpoznania całej linii kolejowej do Beer Szeby. • No dobrze, przynajmniej ty tu jesteś. Co z tymi barkami? Zacząłeś już wyburzanie? • Jak mogłem? Nie dostałem żadnego dokumentu zezwalającego. • Uduszę Jael. • Gdzie ona jest? • Odbiera tego pułkownika Simona, łącznika Ben Guriona z rządem francuskim. Idziemy do domu B.G., który wciąż leży z gorączką, kiedy tylko pokaże się tu Dajan. Samolot jest już bardzo spóźniony. — Pasternak spojrzał na zegar ścienny, marszcząc czoło z zatroskaniem. — Stary Człowiek dostał od Eisenhowera list, który mu się nie podoba. Zadzwonił telefon. • Tak? Natychmiast. — Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Baraka, wskazując kciukiem na salę narad. — Dobra. W tej chwili przyjechał Dajan, jest tam i piekli się o Mitlę. • Mitla? Co się stało na Mitli? • Nie słyszałeś o Szaronie? To usłyszysz. Chodź. Zew Barak był przerażony widokiem oka Dajana, wytrzeszczonego z wściekłości pod pokrytym siatką hełmem; białko otaczało szerokim

kręgiem źrenicę. Mundur szefa sztabu pokrywał kurz, a jego twarz była spocona i brudna. Na Pasternaka posypał się grad gniewnych pytań: Jak to się stało? Kto dał Szaronowi pozwolenie na marsz na przełęcz Mitla? Gdzie były rozkazy? Co się w tej chwili dzieje? I co ma znaczyć ten cały idiotyzm z Ben Gurionem, chcącym odwołać operację KADESZ? 279 Teraz to Pasternak musiał być delikatny. Arikowi zezwolono jedynie na wysłanie patrolu do wąwozu i Pasternak nadal usiłuje się dowiedzieć, jak to się stało, że cały batalion został tam uwięziony pod ciężkim ostrzałem. A jeśli chodzi o Ben Guriona, to brytyjskie ultimatum skończyło się kilka godzin temu i Anglicy nie zbombardowali egipskich lotnisk zgodnie z umową, więc Stary Człowiek obawiał się, że wycofują się z wojny. Amerykanie i Rosjanie zwoływali sesję Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych i B.G. miał zamiar ogłosić przed jej rozpoczęciem, prawdopodobnie telegram do Eisenhowera, że izraelskie akcje odwetowe spełniły swe zadanie i wojska są wycofywane. Wezwał francuskiego pułkownika, aby ostrzec go o swym zamiarze. —Gdzie te doniesienia z Mitli?! — wrzasnął Dajan. Młody oficer z przerażoną miną pospieszył, by mu wręczyć teczkę z komunikatami. Kiedy Dajan przerzucał przebitki, inny oficer przyniósł Pasternakowi aparat telefoniczny na długim kablu. Rozmowa z jego strony ograniczyła się do paru chrząknięć. Odkładając słuchawkę, powiedział: • Tak, Jael ma już tego francuskiego pułkownika, a więc, Mosze, czas do domu B.G. • Dobrze. — Dajan rzucił komunikaty na stół. — Sąd wojenny będzie miał dużo roboty, kiedy to się skończy. Naruszenia dyscypliny są nie

do przyjęcia! Arik wpakował się w bagno i co*kolwiek się stanie, musi wyciągnąć stamtąd wszystkich zabitych i rannych. Sam, powiedz mu to ode mnie. • Tak, Mosze. • Zew, za pięć minut czekaj na mnie na ulicy. Pojedziemy do premiera twoim samochodem. Kiedy Dajan wyszedł, Barak zapytał Pasternaka: • Co spowodowało spóźnienie pułkownika Simona? • Jadł obiad. U Francuza może to oznaczać trzy godziny. Wiedziałem, że Jael go dostarczy, mówi, że Simon nie może oderwać oczu od jej dekoltu. Powiedziała, że przez to ma wrażenie, że coś jest nie w porządku z jej piersiami. • Cóż, po prostu są zakryte — powiedział Barak. — On jest przyzwyczajony do Folies Bergere. W starym służbowym mercedesie z nie wyregulowanym zapłonem, powodującym gwałtowny skok do przodu, Dajan zapytał Baraka: —Gdyby twoja brygada dziś w nocy opuściła Ejlat, to czy w ciągu trzech dni dotrze do Szarm asz-Szejch? 280 • Naszym dowódcą jest Awraham Joffe. To jego należy zapytać. • Pytam jego zastępcę, a więc jak? Barak stukał palcami w kierownicę, nie spiesząc się z odpowiedzią. • Wciąż trwa mobilizacja. Jesteśmy brygadą rezerwistów, chłopaki opuszczają domy i pracę. Pojazdy transportowe są nadal poniżej przydziału. Nie rozwiązane problemy z zaopatrzeniem, na przykład...

• Rzecz w tym — przerwał Dajan z oschłym, zawodowym spokojem — że możemy mieć nie więcej niż trzy dni. Sądzę, że tak długo będzie można kołować w ONZ, nawet jeśli Anglia i Francuzi wycofają się, chociaż nie sądzę, że to zrobią. Ale naszym celem w operacji KADESZ było zawsze i nadal jest Szarm asz-Szejch. Już straciliśmy mnóstwo chłopaków i Szaron traci następnych. — Chwila milczenia. Potem innym, lżejszym tonem: — A więc trzy dni? Tak, czy nie, Zew? • Proszę sobie przypomnieć, że brałem udział w operacji JARKON. • Przypomnieć sobie? Osobiście przypinałem ci odznaczenie. —Rzeczywiście, i teraz nie ja będę tym, który się zgodzi na trzy dni. Dajan zapadł w ponure milczenie, a w pamięci Baraka ożyły pogrzebane już wspomnienia ciężkiej próby, jaką była operacja JARKON. Ponad rok temu znalazł się w patrolu, który dopłynął pontonem do odległego południowego skrawka Synaju, aby piechotą przejść przez rozpalone pustkowie i na wypadek wybuchu wojny wykreślić trasę niespodziewanego uderzenia sił zmotoryzowanych z Ejlatu na Szarm. Patrol o kryptonimie JARKON został wysłany po zainstalowaniu przez Nasera w Szarm aszSzejch ciężkich dział, co mogło doprowadzić do blokady Cieśniny Tirańskiej. Było to najbliższe otarcie się o śmierć lub niewolę, jakie Barak potrafił znieść. Podczas trzech dni i nocy letniego piekła patrol mozolnie posuwał się po Synaju, dopóki grupa Beduinów nie natrafiła przypadkowo na ślady butów i zaalarmowała egipski patrol wielbłądzi, który zaczął ich tropić. Zdesperowani, nadali sygnał wzywający pomocy i zostali wywiezieni przez dwumiejscowe samolociki, dokonujące znajdujących się o włos od katastrofy lądowań i startów z poziomych łach piachu. Potem jeszcze

przez dłuższy czas Barak był ciężko chory wskutek odwodnienia, ponieważ znalazł się o wiele bliżej śmierci zadanej przez słońce niż przez wroga. Po chwili Dajan odezwał się szorstko: • Pomijając czynnik czasu, są jakieś inne zasadnicze przeszkody? -— Jedna. — Zew przedstawił problem transportu barek. • Czy to beznadziejne? 281 • Wciąż nad tym pracuję. • A jeśli wyburzanie nie będzie mogło zostać wykonane na czas, to czy twoja brygada będzie się mogła przebić do Szarm przy założeniu, że nie otrzyma uzupełnień drogą morską? • Nie, nie da rady. Prawdopodobnie nie dotrze tam. Teren morderczy dla ludzi i maszyn, siedemdziesiąt takich mil pod górę. • A więc trzeba rozwiązać problem dostaw — stwierdził Dajan — ponieważ nawet gdyby Stary Człowiek odwołał w tej chwili resztę operacji KADESZ, teraz musimy już iść aż do Szarm asz-Szejch. Ty możesz opowiedzieć mu o operacji JARKON więcej ode mnie. • Opowiedzieć o czym? • Powiedz mu, powołując się na doświadczenia z operacją JARKON, że choćby nie wiadomo co, twoja brygada może się z tym uporać w ciągu trzech dni. • Chce pan, żebym skłamał? Rzuciwszy jednym okiem przebiegłe spojrzenie, Dajan wzruszył ramionami. • Słuchaj, to tylko szacunkowa ocena. Każdy może się pomylić. Jeśli już

ruszymy, zatrzymamy się dopiero po wzięciu Szarmu. A potem on może zająć się polityką. To jego zadanie. Nawet jeśli zostaniemy zmuszeni do wycofania się, będziemy mogli targować się o ponowne otwarcie cieśniny i swobodny ruch tamtędy, gwarantowane przez Amerykanów, ale tylko jeżeli będziemy mieli Szarm. • Tylko piętnaście minut — powiedziała Paula Ben Gurion. Stała przed sypialnią w swej zwykłej, workowatej czarnej sukni, oko w oko z Dajanem i Barakiem. — W środku jest teraz ten Francuz razem z małą Jael. Właśnie przyjechali. • Jak się czuje Ben Gurion? — spytał Dajan. • Ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki. Straszna grypa. Piętnaście minut! Niezależnie od tego, o czym będziecie decydować, musicie to zrobić w ciągu kwadransa. Rozumiesz, Mosze? • Kwadrans, Paula. Ben Gurion leżał wsparty o stos poduszek, w białej nocnej koszuli, która razem z białymi zmierzwionymi pasmami włosów podkreślała ciemny rumieniec na jego postarzałej twarzy. Oczy miał zamknięte, dłonie wyciągnięte na kołdrze. Przy oknie stał pułkownik Simon, założywszy do 282 tyłu ręce. Dostojna wojskowa postać z siwymi wąsami, we wspaniałej, ze złotym otokiem czapce francuskiego oficera, z szeregami barwnych odznaczeń i wstążeczek na szytym na miarę mundurze. Robił wrażenie bardzo zmartwionego. Obok niego stała Jael. —Ben Gurion, przyszedł Mosze — powiedziała Paula, na co premier otworzył błyszczące oczy i usiadł, podnosząc sztywno ramiona, aby się

podeprzeć. —Co się dzieje na Mitli? — spytał słabym, zachrypniętym głosem. Dajan cierpko zreferował komunikaty. Ben Gurion zwrócił się do francuskiego pułkownika po angielsku: —Widzi pan? Zrzuciliśmy tych chłopaków tak blisko kanału tylko dlatego, że wasze rządy chciały „działań wojennych" — powiedział to znużonym, sarkastycznym tonem. —Teraz moi ludzie zostali zaatakowani z ziemi, a co będzie, jeśli z kolei zaatakuje ich lotnictwo egipskie? Gdzie jest dobra wiara waszych rządów? Brytyjczycy obiecali zbombardować egipskie lotniska już dawno temu. Co się stało? Podczas gdy Jael tłumaczyła, Ben Gurion mruknął do izraelskich oficerów: —Nie sądziłem, że będzie rozumiał po hebrajsku, ale po angielsku? Niespodziewanie francuski pułkownik przerwał Jael, posługując się top*rną angielszczyzną: —Pan premier, pardon, w ważne sprawy mój angielski nie całkiem dobry. Słuchał z uwagą, aż Jael skończyła, a potem długo odpowiadał, wykonując zamaszyste, celtyckie gesty. Barak, dobrze znający francuski, miał wrażenie, że pułkownik gada chyba od rzeczy, bez sensu opowiadając o omletach i muszkieterach. Czuł, że czegoś tu nie rozumie. Dajan chyba również był zbity z tropu. Paula przysłuchiwała się ze zmarszczonym czołem: • On ciągle mówi o omlecie. Może jest głodny? Czy mam mu zrobić omlet? Ale dopiero po tym spotkaniu. — Spojrzała na budzik przy łóżku. • Wiem, że „Muszkieter" to kryptonim ich operacji lądowania —

powiedział Ben Gurion, ale o co tu chodzi z tymi omletami? Jael wytłumaczyła szybko po hebrajsku, że operacja nazwana OMLET będzie wariantem lub modyfikacją operacji MUSZKIETER. Wiązało się to ze skomplikowaną zmianą planów lądowania, tak więc, dodawszy to i owo, lotniska zostaną zbombardowane, ale prawdopodobnie nie wcześniej niż tego wieczora. 283 Ben Gurion pokręcił głową gniewnie i ociężale. —To nie wystarczy. Jestem głęboko rozczarowany. W obliczu ONZ i całego świata już zostaliśmy potępieni jako agresorzy, chociaż to Naser pierwszy wypowiedział nam wojnę swoją blokadą i atakami fidainów. Zniszczyliśmy dwie ich bazy i to wystarczy. Pańskie rządy zawiodły moje zaufanie, pułkowniku. Wezwałem szefa sztabu — wskazał na Mosze Dajana — żeby zakończyć działania odwetowe i wycofać moich żołnierzy z Synaju. Twarz pułkownika Simona wydłużała się i smutniała coraz bardziej, w miarę jak Jael tłumaczyła to na francuski. Obserwując go, Barak nie zauważył, aby chociaż raz spojrzał na wypchnięty zuchwale przód jej bluzy. I to właśnie cała Jael Luria — pomyślał. Dla niej sprawy całego świata kręciły się wokół jej cycków. • On mówi — tłumaczyła rozemocjonowaną odpowiedź pułkownika — że chce natychmiast połączyć się telefonicznie ze swoim rządem. • Paula, pokaż mu telefon w moim biurze. • Dobrze. Więc on nie chce omletu? Bo jeśli chce, to może dostać. • Żadnego omletu — powiedział premier.

• Dziewięć minut — rzuciła jego żona, dając znak Francuzowi, który wyszedł za nią. Spośród rozrzuconych na łóżku papierów Ben Gurion wyciągnął wydruk z dalekopisu i podał go Dajanowi. • To przyszło godzinę temu z Waszyngtonu. Rabin Abba Hillel Silver został wezwany do Białego Domu, gdzie polecono mu zanieść to do naszej ambasady. — Szybki rzut oka i Dajan ze wzruszeniem ramion przekazał dokument Barakowi. • Pisał albo dyktował Dulles — powiedział Ben Gurion — jest w jego stylu. Ale Eisenhower podpisał. Ten tekst jest o wiele gorszy niż poprzedni. Przekazany na ręce rabina i wystylizowany w sztywnych, uprzejmych zwrotach list w gruncie rzeczy groził całkowitym przerwaniem amerykańskiej pomocy militarnej i ekonomicznej dla Izraela, zakazem akcji charytatywnych i sankcjami, które mogą łączyć się z embargiem na import niezbędnych towarów, jeśli „agresja" izraelska nie zostanie natychmiast zakończona, a wojska wycofane na linie określone w porozumieniu o zawieszeniu broni. Należy spodziewać się i mieć nadzieję — z namaszczeniem kontynuował autor — że żadna z tych ważkich ewentualności nie będzie 284 musiała się wydarzyć, a to dzięki dojrzalszej refleksji rządu Izraela nad ostatnimi wydarzeniami. List kończył się wyrazami przyjaźni dla narodu żydowskiego. • W Londynie na Trafalgar Square ludzie protestują przeciwko polityce Anthony'ego Edena. — Głos Ben Guriona był coraz słabszy. — Zgromadzenie Ogólne zbierze się dzisiejszej nocy, żeby nas potępić,

a może wykluczyć z organizacji. Egipska marynarka bombarduje Hajfę i płynie ku zatoce Al-Akaba. Ich lotnictwo atakuje nasze wojska na wszystkich frontach. Wywiad donosi, że być może Irak i Jordania przeprowadzają mobilizację. — Zwrócił ku Dajanowi swą zaczerwienioną od gorączki twarz. — A ty chcesz kontynuować KADESZ? Dlaczego? • Ponieważ wszędzie wygrywamy, panie premierze — odpowiedział gwałtownie Dajan. — I wierzę w to, co mówi pułkownik Simon. Kiedy tylko zacznie się bombardowanie lotnisk, rozpadnie się cały egipski front na Synaju. Przed nami wielkie zwycięstwo i nie wolno nam się zatrzymać. Ben Gurion skrzywił się w bardzo żydowskim, sceptycznym grymasie, uniósłszy ramiona i przechyliwszy na bok głowę. • I za wszelką cenę musimy zająć Szarm asz-Szejch. Ben Gurion zwrócił się ze znużeniem do Baraka. • Ile czasu zabierze ci dotarcie do Szarm? • Od chwili wymarszu trzy dni. • Kiedy możecie ruszać? • Natychmiast, jeśli otrzymamy taki rozkaz. Premier spojrzał na Dajana, którego twarz i oko niczego nie wyrażały, potem znów zwrócił się do Baraka: —Wolfgang, opowiadasz mi bobbe-myse. Czemu ty mi opowiadasz bobbe-mysel Do pokoju weszła Paula, za nią pułkownik Simon i Jael. Z twarzą rozświetloną uczuciem ulgi pułkownik w wartkim potoku francuskich słów znowu mówił o omletach i muszkieterach, dodając kilka niejasnych

uwag na temat teleskopów. Jael wyjaśniła, że najnowsza modyfikacja planu, której nadano kryptonim TELESKOP, przyspieszała inwazję o dwa dni i bezwarunkowo wymagała zmasowanego bombardowania lotnisk jeszcze dzisiaj o zmierzchu. Francuski minister obrony gotów był to potwierdzić Ben Gurionowi przez telefon, jeśli zaszłaby taka konieczność. Stary Człowiek wciąż kiwał głową, uśmiechając się do pułkownika. 285 —Nie podam panu ręki, mógłby się pan zarazie grypą. Wierzę panu na słowo i do wieczora nie podejmę dalszych działań. Proszę to powiedzieć waszemu ministrowi obrony. Jael przetłumaczyła. • Czas się skończył — powiedziała Paula. — Ben Gurionie, odpoczynek! Jael, zapytaj tego Francuza, czy na pewno nie chciałby omletu. • Albo teleskopu — mruknął Barak do Dajana. Usłyszał to Ben Gurion i jego oczy błysnęły humorem i przebiegłością. —Wolfgang, koniec z bobbe-myse. Przygotuj swoją brygadę. To straszna trasa. Nie spiesz się, jeśli nie będziecie gotowi. Już dosyć tego mieliśmy. Zatrzymał spojrzenie na Dajanie, potem opadł na poduszki. —

Natychmiast chcę znać wszystkie wiadomości, jakie nadejdą na temat

przełęczy Mitla. Obudźcie mnie, jeśli będzie trzeba. Wiadomości z Mitli były o wiele gorsze od tego, co wiedział każdy, kto tam nie był. Góry u wejścia do wąwozu wyglądały tak samo, jak wszystkie inne na Negewie i Synaju: brunatne, nagie, poszarpane wiatrem, pokryte głazami i

pozbawione jakichkolwiek innych widomych śladów życia poza rozrzuconymi tu i ówdzie mocno zbitymi kępami ciernistych krzaków. Problem sprawiało życie, którego nie było widać. Z tych cichych, martwych, płaskich wzniesień wytryskiwały długie salwy, które zaskoczyły zbliżającą się jednostkę bojową, wysadziły w powietrze ciężarówkę z amunicją, podpaliły transporter z paliwem, zmieniając go w słup płomieni i kłębiącego się czarnego dymu, rozbiły dwa czołgi i zamknęły w potrzasku dowódcę i jego oddział. Z tyłu — płonące pojazdy i niewidzialne karabiny, z przodu — niewiadome niespodzianki, ze ścian wąwozu —

morderczy, krzyżowy ogień za każdym razem, gdy schwytani w

pułapkę żołnierze wysuwali się spoza osłony zatrzymanych pojazdów lub wychylali głowy z tworzących naturalne okopy wadi. W radiu zniekształcone, gorączkowe, mieszające się ze sobą komunikaty:

• Uri, Uri, przerwij ogień, strzelasz do nas... • Nieprawda, Motta, nieprawda, nieprawda, nie strzelamy... • ...Tak, tak, staramy się wrócić i pomóc wam... — to z kompanii półciężarówek, która wyprzedziła dowódcę — ...ale sypie się na nas zasrany grad kul... 286 I tak dalej, nieprzerwany potok nadawanych chrapliwym głosem informacji, chwilami zagłuszany trzaskiem i świstem kul, rykiem moździerzy i przeraźliwymi krzykami rannych. Poza zasięgiem nieprzyjacielskiego ostrzału znajdowały się stojące w gotowości bojowej pojazdy dwóch kompanii spadochronowych, wysłane przez Szarona na ratunek tkwiącego w pułapce oddziału. Szaron pozostał z

resztą swoich wojsk, przygotowując się do starcia z pancernymi siłami wroga, które zgodnie z doniesieniami zbliżały się od północy. Przybyli na ratunek komandosi ustawiali baterię ciężkich moździerzy; pytanie tylko, w jakim kierunku należało z nich strzelać? W jasnym, popołudniowym słońcu, wśród snujących się dymów i kurzu zasadzki mieli wrażenie, że serie z karabinów wroga padają zewsząd i znikąd. W jaki więc sposób można było stawić czoło tej niewidzialnej zasadzce? Dowódca odsieczy zdecydował się na desperacki fortel, polegający na wysłaniu przodem jednego dżipa do wąwozu, aby ściągnął na siebie ogień, podczas gdy wywiadowcy mają przez lornetki obserwować góry, aby wytropić gniazda karabinowe. Don Kichot był jednym z kilku ochotników, którzy zgłosili się na wezwanie dowódcy, a Raful Eitan, mający nadzorować akcję, zaproponował, że osobiście poprowadzi dżipa. Wybrano jednak Jehudę Kan-Drora, osobistego kierowcę dowódcy. Kichot patrzył na to z przykrością, ponieważ wiedział, że Kan-Dror stracił brata w wojnie o niepodległość. W kilka minut było już po wszystkich, chociaż minuty te ciągnęły się w nieskończoność, kiedy podskakując na nierównościach prymitywnego szlaku, dżip wpełzał w wąwóz, pozostawiając za sobą chmurę pyłu i przyciągając z gór ogłuszający, nieprzerwany, huraganowy ogień. Kichot, który powinien był przez swą lornetkę obserwować góry, nie mógł się oprzeć, by nie śledzić krętego kursu Kan-Drora. Widział, jak na całym nadwoziu samochodu pojawiają się ciemne dziury od kul, widział drgnięcia hełmu kierowcy, który został trafiony raz, a potem jeszcze raz. Dżip zatrzymał się na zakręcie wąwozu; z silnika unosił się dym. Kan-Dror zsunął się z siedzenia, zrobił kilka chwiejnych kroków i ginąc z oczu,

osunął się w wadi. — Gibor hajl (dzielny człowiek) — powiedział ktoś przyciszonym głosem, a mówił to za wszystkich, którzy się temu przyglądali. To męstwo jednak na nic się nie przydało. Płaskie, rozciągnięte na północ i południe góry były podziurawione jaskiniami i wywiadowcy 287 twierdzili, że nie można było ustalić, z której z nich wydobywał się ten gęsty, nieprzerwany ogień. Kichot zastanawiał się, ilu z nich naprawdę potrafiło oderwać oczy od samochodu Jehudy Kan-Drora. Patrole sanitarne miały rozkaz wyniesienia z pola walki wszystkich zabitych i rannych, i to za każdą cenę. Taka była zasada w armii izraelskiej datująca się jeszcze od czasów Palmachu, kiedy drużyny składały się z przyjaciół z dzieciństwa. Żołnierz, taki jak Jehuda Kan-Dror, wyruszając z kamienną, bladą twarzą człowieka, który wierzy, że idzie na śmierć (Don Kichot nigdy nie zapomni widoku tej twarzy w chwili, gdy dżip ruszał z miejsca), wiedział, że jeśli zostanie ranny, prawdopodobnie trafi do szpitala, a jeśli zginie, będzie miał w Izraelu grób, aby go mogli odwiedzać rodzice. Ale jaskinie nadal panowały nad wąwozem i rannych nie można było wynieść spod ostrzału. Pozostało tylko jedno wyjście, pracochłonne i niebezpieczne: niszczenie po kolei gniazd karabinowych atakami małych, kilkuosobowych grup. Ta akcja rozpoczęła się po wypadzie Kan-Drora i ciągnęła się przez całe popołudnie aż do zmierzchu, kiedy lokalizowanie ostrzału po błysku ognia stało się łatwiejsze. Niewielkie oddziały wspinały się na góry i podchodziły do urwisk okrężnymi drogami, pełzając przez tereny, które mogłyby być odsłonięte dla karabinów wroga, godzinami, z mozołem

posuwając się w górę po stromych kamienistych zboczach, prowadzących ich do jaskiń od dołu, z góry lub z boku, ale zawsze poza linią ognia. Kiedy mrok zgęstniał i na niebie zabłysło kilka gwiazd, nie było już wątpliwości, że w południowym łańcuchu znajduje się najcięższa broń i jest jej tam najwięcej. Egipcjanie przeczesywali ogniem o dalekim zasięgu oddziały posuwające się po północnych wzniesieniach i mnożyli żydowskie ofiary. Wraz z szóstką wybranych ze swej kompanii żołnierzy Don Kichot ruszył wzdłuż południowego łańcucha, posuwając się po wąskim, skalnym występie, gdzie usuwające się spod nóg kamienie stanowiły kiepskie oparcie, a głębokie przepaście z obu stron powstrzymywały szybszy marsz ku miejscu, z którego niosły się szerokie, hałaśliwe salwy. Występ rozszerzył się i Kichot dostrzegł przed sobą niewyraźne sylwetki. Na jego krótkie wezwanie odpowiedziały szybkie, hebrajskie okrzyki. Był to pluton Dżindżiego. Jego ludzie wskazywali na opadające w dół zbocze i długą, wijącą się ścieżkę, prowadzącą do jaskini Egipcjan. 288 • Próbował nas tam sprowadzić. Poszedł pierwszy i dostał — powiedział zastępca Dżindżiego, szczupły mężczyzna z brodą. — Próbowałem go ściągnąć, ale mają ścieżkę pod ostrzałem. Kule gwizdały mi koło uszu. • Żyje? Wiesz coś? • Przez jakiś czas krzyczał do nas. Jest w dole, na tamtej krawędzi. Nie wiem, czy znów go trafili. Ostatnio go nie słychać. • Próbowaliście dostać się do nich z drugiej strony? • Niemożliwe. Gładka ściana. Żadnego oparcia dla stóp.

• Zobaczę. W ruchliwych błyskach ognia karabinowego z jaskini i dalekiej łunie płonącego pojazdu Kichot dostrzegł, że po drugiej stronie rzeczywiście jest paskudne urwisko. Samą jaskinię osłaniały skalne nawisy. Rozglądając się czujnie wokoło, powoli i ostrożnie prowadząc swój oddział po górskiej grani i przy błyskach strzałów przyglądając się urwisku, Kichot miał wrażenie, że dostrzegł zejście w dół. Wymagało ono długiego ześlizgiwania się po niemal pionowym kamienistym zboczu, skoku na wystającą poza jaskinią skalną półkę, a potem, przy pewnej dozie szczęścia, następnego skoku do jaskini. Egipska obsługa karabinu pilnowała ścieżki po przeciwnej stronie — było to całkiem pewne. Od tej strony można ich było zaskoczyć. Kichot często ryzykował podczas nocnych akcji odwetowych. Ale tu byli żołnierze', a nie fidaini, wyposażeni w skuteczną broń i desperacko czujni, ponieważ to myśliwi stawali się teraz zwierzyną. Bez posiłków, przy zaciętym metodycznym ataku wojsk Arika na jaskinie, obsługa karabinów maszynowych musiała trwać przy nich aż do śmierci albo próbować ucieczki w ciemnościach. Niektórzy już to zrobili, ale dostrzeżono ich i zabito. Inni uciekli. Poszczególne grupy meldowały o natrafieniu na opuszczone gniazda z nie naruszonymi karabinami i złożoną obok nich nie wykorzystaną amunicją. Jednak tutaj trwał silny opór. Kichot zwrócił się do pozostałych żołnierzy: • Chyba spróbuję. • Niech pan tego nie robi. To szaleństwo — powiedział drżącym głosem jego starszy sierżant. • Musimy wydostać stąd Dżindżiego. Rozstawił swych ludzi, by dali mu osłonę, i czekał na błysk i hałas

następnej serii. Nie było to takie samo ryzyko, jakiego podjął się KanDror, ale jednak było niebezpiecznie. Przerażony, podniecony, z krwią krążącą szybciej w żyłach, czekał na tę chwilę. 289 Serie karabinowe. Światło, światło, jeszcze więcej światła! Ruszył w dół z chwiejącym się na pasie automatem, pazurami wczepiając się w skały. Tutaj był ten występ. Wydłużony skok i jeszcze następny i z głuchym łoskotem, chrzęstem i przerażającym wrzaskiem wylądował w jaskini! Znalazł się obok przyćmionej lampy naftowej, przy stosie magazynków do broni maszynowej, twarzą w twarz z sześcioma lub siedmioma osłupiałymi Egipcjanami, kulącymi się na widok tej wysokiej, uzbrojonej postaci, która spadła jak z nieba. Zaledwie miał czas, aby pomyśleć, jak bardzo przypominają jego własny oddział, garstkę młodych chłopaków w mundurach, i zobaczyć, jak odwrócony tyłem do niego żołnierz, pilnujący ścieżki, na której postrzelono Dżindżiego, odwraca się z gotowym do strzału automatem. Jossi zastrzelił go, a potem zastrzelił resztę. Kiedy leżeli rozciągnięci, martwi lub wili się z bólu w kałużach krwi i wykrzykiwali nieznane słowa, przesunął się pod ścianą aż do ścieżki, aby sprawdzić, czy nie przeoczył jakichś Egipcjan. Puls walił mu w skroniach. Nikogo, żadnego innego dźwięku poza krzykami i jękami ciężko rannej obsługi karabinu maszynowego. — Hej! — wrzasnął do góry. — Tu Jossi. Cel został zabezpieczony. Szukajcie Dżindżiego! Osłonięte reflektory wyznaczały prowizoryczny pas startowy obok pomnika Parkera. Był to jedyny skrawek równej ziemi na tym terenie, nie

poprzecinany wadi ani beznadziejnie wyboisty. Kiedy wystartowała jedna dakota, załadowana do pełna rannymi, rzucając na pas błękitną poświatę ■z rur wydechowych swych dwóch silników, następna już kołowała do lądowania. Siły powietrzne wysłały inżyniera, aby przeprowadził inspekcję terenu. W swym raporcie stwierdził, że nie ma tu miejsca, w którym mogłaby wylądować dakota i że przy przełęczy Mitla nie może wylądować nic większego od sportowego samolotu. Lecz Arik Szaron „wygadał" dakotę, wiozącą na swym pokładzie medykamenty i nosze dla rannych, a teraz pojawiały się jedna po drugiej we wczesnych godzinach przed świtem, aby ewakuować ofiary bitwy: do tej pory odnaleziono ich ponad sto, z czego trzydzietu — zabitych. Zadaniem kompanii Kichota było załadowanie ich na pokład i szybka przemiana dakot w latające szpitale przez wyrwanie siedzeń oraz instalację przygotowanych naprędce prycz i linek przytrzymujących rannych. Podczas tej ponurej pracy, wykonywanej przy świetle latarek i reflektorów, Jossi ze 290 zdumieniem zauważył, że Jehuda Kan-Dror żyje; biały jak papier w wyniku utraty krwi i ledwie przytomny, ale żywy. Uznanemu za straconego udało się wypełznąć z głębokiego wadi i zemdleć na drodze patrolu, który poszukiwał rannych. Dżindżi również żył. Rozpoznawszy Kichota w świetle reflektorów, okazywał więcej życia niż Kan-Dror. Miał grube bandaże na głowie i jednej nodze, a lekarz trzymał nad nim butelkę z kroplówką. — Kichot! Powiadają, że zawdzięczam ci życie — wydyszał słabym głosem, kiedy podawano jego nosze do samolotu. —Wydobrzej, Dżindżi, i wtedy zobaczymy, co mi zawdzięczasz. Wszędzie wokoło noszowi nosili rannych i podawali ich na pokład. Na

kilku noszach twarze były zakryte; żołnierze zmarli podczas akcji ratunkowej. To była ta sama dakota, która przewoziła jego kompanię na miejsce desantu. Wszystkie samoloty były mniej więcej takie same, ale na tym jakiś dowcipniś wymalował z przodu jelonka Bambi. —A więc, Bambi — wymamrotał Don Kichot — prawda, że to wcale nie jest zabawne po przyjęciu wracać do domu? 18

Wyścig

Z chwilą nadejścia porannych raportów, wszyscy oficerowie w pokoju operacyjnym przybrali dla odmiany wesołe miny. Nawet opanowany, śmiertelnie zmęczony Pasternak studiował dużą mapę rozłożoną na stole z czymś, co przypominało uśmiech. Dziewczyny przesuwały szpilki i symbole jednostek daleko w głąb Synaju, z wyjątkiem brygady pułkownika Joffego, która do tej pory jeszcze się nie ruszyła. Operacja KADESZ rozwijała się tak, jak to przewidział Dajan. Opóźnione brytyjskie bombardowanie lotnisk spełniło swe zadanie, eliminując powietrzne siły wroga z toczącej się szybko wojny, a wojska egipskie, zalewające poprzednio Synaj, na łeb na szyję wycofywały się w strefę Kanału Sueskiego. W końcu — i dlatego właśnie Pasternak prawie się uśmiechał — brygada Joffego mogła ruszyć w dół Synaju, wyznaczonym przez patrol JARKONU szlakiem wzdłuż wschodniego wybrzeża. Do tej pory istniało zbyt

duże zagrożenie z powietrza. Tym niemniej Joffe będzie musiał maszerować bardzo szybko, aby zdobyć Szarm, zanim Narody Zjednoczone przyjmą amerykańską rezolucję o zawieszeniu broni, nad którą już obradowano w Zgromadzeniu Ogólnym. Teraz było dwóch wrogów: Egipcjanie i zegar. Do stołu podszedł żołnierz: • Telefon do pana. • Halo, tu Pasternak. 292 Pierwsze słowa Zewa Baraka brzmiały: • Zwariowany bałagan. Nie ma co opowiadać ci całej historii. Chcę mieć twoje upoważnienie na kupno osiemdziesięciu siedmiu krów. • Osiemdziesięciu siedmiu krów? Czy to jest żart? • Żądasz wyjaśnień, czy od razu dasz mi zgodę? Mamy poważny problem. • No to posłuchajmy. Barak spojrzał przez otwarte okno wiejskiego domu na przysadzistą, siwą postać, powstrzymującą buldożery. Smród z obór raził jego nos mieszczucha. • Dobra, więc jest tutaj ten stary facet, którego obory są o kilka stóp za blisko prawej strony torów. Właściwie jest to jedna, długa obora, zwrócona dłuższym bokiem do szlaku. Kolej zgodziła się na to, więc już od lat tak jest. W środku jest osiemdziesiąt siedem krów. To jeden z tych starych rosyjskich Żydów; chłop jak skała, obłąkany indywidualista. Powiada, że za tym wszystkim tkwi ten dziadowski, socjalistyczny kibucowy system, że ci wszyscy dziadowscy kibucnicy są chorzy na

widok jego dochodowego prywatnego mlecznego gospodarstwa i że teraz postanowili go zniszczyć. • No to co? Rozwal tę oborę. • On ma uzi i gotów jest strzelać do kierowców buldożerów. • No to rozbrój tego starego wariata! To takie trudne? • Sam, pprozmawialiśmy sobie. Okazuje się, że znał mojego dziadka w Płońsku, nawet mówi, że kiedyś był zakochany w mojej babce. Żal mi go. • Zew, do diabła, na co wojsku osiemdziesiąt siedem mlecznych krów? • Przecież możemy je zjeść, no nie? • Klnę się na moje życie, jesteś tak samo szalony, jak on. Mlecznych krów się nie zjada, lecz się doi. Powiadam, rozwal oborę, i to szybko. Powiedz mu, że „Solel Bonę" wybuduje mu całkiem nową. — „Solel Bonę" była wielką rządową spółką, drogowo-budowlaną. • Dobrze, mogę spróbować. • Zew, ty chyba majaczysz. A co z twoją brygadą? Posuwa się do przodu? • Naturalnie. Joffe wyruszył na południe i dogonię go, kiedy tylko usunę tę przeszkodę. Barki zostały załadowane w Hajfie na platformy i są gotowe do drogi. Reszta wyburzenia jest zakończona. Została tylko ta obora. Barak istotnie majaczył, ponieważ nie spał całą noc, intensywnie przygotowując brygadę do wymarszu. Problem obory uznał za niesamowicie 293 zabawny i z przyjemnością zadręczał nim Pasternaka. Co więcej, nie chcąc

użyć wobec starego człowieka siły, naprawdę znalazł się w kropce. —Zrób, co uważasz za najlepsze! — warknął Pasternak. — Kup te krowy, przypadkiem postrzel tego starego drania w nogę, wszystko jedno. Dziś lub jutro ONZ może głosować w sprawie zawieszenia broni. Rusz się! Barak podszedł do mleczarza, który z wyjątkiem szczeciniastej białej brody bardzo przypominał Ben Guriona swą masywną szczęką, grubym nosem i srogim spojrzeniem spod krzaczastych śnieżnobiałych brwi. Kiedy Barak złożył ofertę dotyczącą „Solel Bonę", Rosjanin wybuchnął: • „Solel Bonę"? Pracowałem dla „Solel Bonę"! Odszedłem z „Solel Bonę''! W tym kraju jedyną rzeczą gorszą od kibuców jest „Solel Bonę''. Zanim „Solel Bonę" zabierze się do tego, chyba Mesjasz wybuduje mi stodołę. • A więc wojsko odkupi pańskie krowy. • I co ja zrobię bez krów? Wrócę do pracy dla „Solel Bonę"? P i e r d z ę na „Solel Bone"f Barak wyjął z ładownicy mapę operacyjną KADESZ. —Proszę spojrzeć, Rebie Szlojme, to wygląda tak. — W krótkich zdaniach naszkicował obraz wojny, w miarę możliwości wyjaśniając zadanie brygady Joffego, powód wyburzenia i wyścig z głosowaniem w ONZ. — Rebie Szlojme, bez uzupełnień drogą morską chłopaki nie wezmą Szarm asz-Szejch, ponieważ czołgi i ciężarówki nie będą miały paliwa, aby tam dojechać. A pańska obora stoi na drodze barek, które muszę dostarczyć do Ejlatu. Ze ma sze'jaisz. (Tak to właśnie jest). Mleczarz słuchał, wpatrując się uważnie w mapę i kiwając głową. • Dlaczego ci ludzie w buldożerach nie powiedzieli mi o tym? • To tylko kierowcy, mają swoje rozkazy. Ścigamy się z ONZ.

• Pierdzę na ONZ — powiedział mleczarz, opuszczając karabin. — Pozwól mi wyprowadzić moje krowy na pole. • Dam panu dokument mówiący, że władze odbudują pańską oborę. • Wytrzyj sobie tyłek tym dokumentem. Sam odbuduję własną oborę. Pułkownik Awraham Joffe, wysoki, krzepki dowódca brygady, zażądał Zewa Baraka na swego zastępcę, ponieważ znał go jeszcze z czasów Brygady Żydowskiej. Jako sierżant Wolfgang Berkowitz, Zew był na północnoafrykańskiej pustyni specjalistą od głębokich piachów i nieporęcznej maszynerii. Był także w patrolu JARKONU i rozumiał, że wyzwaniem dla 294 brygady było zarówno wzięcie Szarm asz-Szejch, jak i pokonanie drogi do wschodniego wybrzeża Synaju. Barak stanął na wysokości zadania; sporządził ogromne listy potrzeb i nie zmrużywszy oka, sprawdzał dostawy i dystrybucję, wpędzając sztab Joffego w skrajne wyczerpanie i nie przyjmując żadnego innego meldunku poza „Wykonano!" Teraz, kiedy długa kolumna Dziewiątej wypełzała z Negewu na terytorium wroga, nie brakowało części zamiennych i urządzeń naprawczych w wijącym się na dziesięć mil wężu na kołach; ani wody, ani żywności, ani paliwa, zapasowych opon i tysiąca innych drobiazgów niezbędnych dla zmechanizowanego wojska, jadącego przez pustynię i wiozącego ze sobą własne środki do życia, podobnie jak wyruszająca na morze flota. Barak jechał o kilka mil przed głównym trzonem kolumny, razem z poruszającą się dżipami kompanią inżynieryjną i obsługą moździerzy, sprawdzając, czy na trasie wyznaczonej na mapie nie ma zasadzek i pól

minowych. W miarę jak słońce podnosiło się coraz wyżej i płaska, otwarta pustynia zaczynała wznosić się ku górom, grunt stawał się coraz bardziej nierówny. Potem jego kompania natknęła się na wydmy, wielkie, powyginane łagodnie fale piachu, piętrzące się aż po horyzont! Jadąca za nią kolumna Joffego worała się w piach i szybkość jej marszu spadła niemal do zera. Popędzany pilnymi depeszami ze sztabu, żeby się spieszyć, pułkownik Joffe poganiał swoich ludzi niewybrednym językiem i przerażającą siłą woli. Półciężarówki żłobiły koleiny we wszechogarniającym piachu, a ciężarówki miały rozkaz jechać ich śladem, ale mimo wszystko zapadały się aż po osie, podczas gdy moździerze same zakopały się do połowy w piachu wyrzucanym przez własne koła. W morderczym słońcu żołnierze wzdłuż całej kolumny wysiadali ze swych pojazdów, aby je popychać i podpierać. Przegrzane silniki dymiły i zgrzytały, koła wzbijały fontanny piekącego piachu, a półciężarówki z rykiem przesuwały się tam i z powrotem wzdłuż kolumny, podciągając i holując ugrzęźnięte maszyny. W sztabie Sam Pasternak miał aż zbyt wyraźny obraz tego wszystkiego, dzięki sportowym samolocikom z łączności powietrznej: kolumna utknęła w piachu i znieruchomiała, piekąc się na brunatnoszarych piachach Synaju; kropkowana linia czarnych maszyn ciągnąca się wzdłuż skalistego wybrzeża nad skrzącym się w słońcu morzem. A tymczasem w Nowym Jorku przesypywały się resztki politycznego piasku w oenzetowskiej klepsydrze. Opóźniająca taktyka francuskich i brytyjskich dyplomatów 295 mogła odsunąć głosowanie nad zawieszeniem broni jeszcze tylko najwyżej o jeden dzień, ale wojska desantowe obu krajów były wciąż jeszcze na morzu, spory kawał drogi od Suezu. Szanse na dotarcie Joffego na czas do

Szarm asz-Szejch były coraz mniejsze. Rozgoryczony Pasternak zrozumiał, że Dajan miał rację, iż należy powstrzymać Joffego, dopóki nie zostanie rozbite nieprzyjacielskie lotnictwo, ale Brytyjczycy zbyt długo opóźniali bombardowanie i teraz John Foster Dulles z pełną determinacją dążył do likwidacji kampanii sueskiej. Podczas gdy na północy Egipcjanie załamali się i wycofywali, losy prawdziwej wygranej w tej wojnie, jaką było Szarm asz-Szejch, nadal się ważyły, i z godziny na godzinę wygrana ta była coraz bardziej poza zasięgiem Izraela. —Co to znaczy — Pasternak zwrócił się niemal opryskliwie do Jael — że nie mogą znaleźć Dajana? Czy jego samolot wylądował? Muszę z nim porozmawiać. Jael poinformowała, że szef sztabu przeskakuje z frontu na front i ledwie uda się go. zlokalizować, już jest z powrotem w powietrzu. Radio w jego samolocie nie działało albo nie odpowiadało. Pasternak siedział za swoim biurkiem ponury i nie ogolony. • Widzę tylko jedno wyjście w tym bałaganie — powiedział, żując kanapkę, którą wsunęła mu do ręki, i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co je. — Brygada Szarona robi teraz na Mitli tylko jedno: liże swoje rany. Komandosi Rafula są nadal w dobrej kondycji. Mogliby ruszyć swoje tyłki i okrążywszy przełęcz dotrzeć do przeciwległego wybrzeża Synaju. Jest całkiem inne niż teren, na którym utknął Joffe. Drogi są całkiem dobre, niektóre nawet asfaltowane. Raful mógłby desantem spadochronowym zdobyć jakieś lotnisko i sprowadzić sobie drogą powietrzną ekwipunek szturmowy. Ten batalion mógłby ruszyć prosto na Szarm i jeśli Joffe nie dotrze tam na czas, może uda się to

Rafulowi. Chcę to przedstawić Mosze do natychmiastowej decyzji, ale gdzie on jest? • A więc nie czekaj i zrób to — powiedziała Jael. • Co? • Zrób to, Sam. Popatrzył na nią, zmuszając się do cierpkiego uśmiechu: —Tak po prostu? Samodzielnie? Zmienić taktykę kampanii prze łożonego? 296 • A czy to właściwy krak? Czy jest pilny? • Pilny? Jedyny! Prawdopodobnie Joffe i Barak przejadą, ale z godziny na godzinę wygląda to coraz gorzej. • A co masz do stracenia, wydając taki rozkaz, w porównaniu z utratą Szarm asz-Szejch? Pasternak był przyzwyczajony do" niemal małżeńskiej bezczelności Jael, z którą dziewczyna niezbyt się kryła przed personelem. Była wymizerowana i przybita, ale nie straciła swojego tupetu. • Dobra, zobaczymy. Powiedz Uriemu, żeby tu przyszedł. I przynieś mi wykaz rezerwowej broni powietrznej. • Dobrze, a ja będę dalej próbowała skontaktować się z Mosze. • Zrób to. — Roześmiał się chrapliwie, aż podskoczyła. — Wiesz, jakie jest największe ryzyko? Jeśli wydam ten rozkaz i potem Raful Eitan prześcignie Awrahama Joffego w drodze do Szarm, Awraham zrobi sobie szaszłyk z mojej wątroby. Z cebulką. Teraz więc zaczął się niezwykły, potrójny wyścig: spadochroniarze

Rafula Eitana gnali do Szarm asz-Szejch zachodnim wybrzeżem półwyspu, brygada Awrahama Joffego przedzierała się przez wydmy na wybrzeżu wschodnim i obie siły dążyły ku południowemu wierzchołkowi trójkąta synajskiego, do Szarm asz-Szejch, a w Nowym Jorku delegacja Eisenhowera w ONZ w nieprawdopodobnym partnerstwie z Rosjanami parła do wprowadzenia zawieszenia broni przez głosowanie w Zgromadzeniu Ogólnym. Dokładnie w tym samym czasie czołgi Armii Czerwonej krwawo tłumiły powstanie przeciwko marionetkowemu sowieckiemu reżimowi na Węgrzech, a Amerykanie łagodnie karcili Kreml za takie chuligańskie zachowanie, rezerwując swe oburzenie dla Izraela i w mniejszym stopniu dla jego sprzymierzeńców, Brytyjczyków i Francuzów. Dla znajdującego się w samym centrum tych wydarzeń Sama Pasternaka cały ten obraz był tak samo jasny, jak dla wszystkich, polityka międzynarodowa podobna była do surrealistycznych, sflaczałych zegarków Salvadora Dali, ale te koszmarne zegarki odliczały mijające godziny izraelskiej szansy na otwarcie Cieśniny Tirańskiej. — Idź naprzód — sygnalizował Pasternak Awrahamowi Joffe, który około północy zameldował, że brygada w końcu wykonała siedem297 dziesięciomilowe podejście, lecz rozciągnęła się daleko poza zasięgiem wzroku, wzdłuż zbocza, aż do wybrzeża, i potrzebowała wytchnienia. — Powiadam ci, idź naprzód! Sytuacja polityczna szybko się pogarsza. Żeby cię pocieszyć, Raful maszeruje w dół zachodniego wybrzeża, aby ci pomóc we wzięciu Szarmu, jeśli to będzie potrzebne.

Zgodnie z przewidywaniami Pasternaka, dla brygadiera było to jak dźgnięcie ostrogą. Pozwolił swym wojskom tylko na dwie godziny odpoczynku i przeglądu maszyn pod gwiazdami, podczas gdy znajdujące się z tyłu półciężarówki i ich mechanicy trudzili się nad uwolnieniem ciężarówek nadal uwięzionych w piachu lub unieruchomionych. Potem ten dziesięciomilowy wąż przeciążonych pojazdów i dwóch tysięcy wyczerpanych mężczyzn ponownie znalazł się w ruchu, z hałasem podskakując na nierównościach, zjeżdżał w dół w mrokach przedświtu, pokonując wadi pocięte odbijającymi nerki rozpadlinami. Niebo się rozjaśniło i oślepiające pomarańczowe słońce wstało nad tą dziwną, żelazną karawaną, wędrującą starymi jak księga Genesis szlakami wielbłądzimi wśród przepaści. Teraz zasadniczym pytaniem było, czy barki dotrą do wyznaczonego punktu. Barak obliczył, że walcząc z piachem i wznoszącym się terenem kolumna zużyła już większość paliwa. Bez uzupełnień z morza będzie musiała zatrzymać się niedaleko Szarmu. Kiedy pierwsze dżipy zwiadowcze Baraka wychynęły z głębokiego, dzikiego, brunatnego wąwozu, on sam zaczął razem ze swymi żołnierzami wznosić radosne okrzyki na widok kołyszących się palm, połyskliwej błękitnej wody i trzech zbliżających się morzem barek. To uniesienie trwało jednak krótko. Z małych, cichych zabudowań pod palmami dobiegł suchy trzask wystrzałów i gwizd kul. To pierwsze spotkanie z ludzką osadą przyniosło brygadzie pierwszych zabitych. Kiedy zorganizowana grupa szperaczy rzuciła się naprzód i wybiła snajperów, pojawił się Joffe wraz z głównym trzonem brygady, a przywiezieni przez Baraka płetwonurkowie zaczęli poszukiwać min i podwodnych przeszkód zlokalizowanych u wybrzeża. Żołnierze wyskakiwali ze swych pojazdów,

aby zanurzyć się w wodzie, i Barak pozwolił swym zwiadowcom, by sobie popływali, a kiedy barki przybijały do plaży, wezwał ich z powrotem do dżipów. — Czy prześcigniemy Rafula? — Awraham Joffe w czarnym od potu mundurze wyrósł jak góra nad dżipem Baraka, załadowanym pojemnikami paliwa i z wciąż pracującym silnikiem. 298 • To trudne. Będziemy mieć problem z Wadi Kid. • Coś ci powiem — odezwał się Joffe ze złym półuśmieszkiem. — Wysłanie Rafula było niewątpliwie mądrym środkiem ostrożności, ale jeśli weźmie Szarm, zabiję go. — Machnął grubym owłosionym ramieniem w kierunku nierównych szeregów pojazdów, które ustawiały się, by uzupełnić paliwo. Stały na pustyni aż do wejścia do wąwozu. — Szarm asz-Szejch jest moim celem! Podobnie jak wyprawa JARKON, zwiad Baraka w Wadi Kid był budzącym grozę przejściem przez biblijne pustkowie, a szereg pojazdów powodujących swym mechanicznym hałasem echo wśród odwiecznych skał wyglądał na dziwaczny anachronizm z filmu o wehikule czasu. Baraka naszła refleksja, że te krótkie dni w Paryżu, te farsowe spotkania kilku starych ludzi w willi w Sevres spowodowały niesamowite zamieszanie w tak odległych miejscach. Nie można było przewidzieć, jak Francuzi i Brytyjczycy wyjdą na swoim opieszałym działaniu, z wciąż jeszcze odległym w czasie desantem, z Rosjanami, rzucającymi przerażające aluzje o wojskowej interwencji na Synaju i zrzuceniu rakiet na Paryż i Londyn, i z Amerykanami, nie podnoszącymi hałaśliwego sprzeciwu, ale raczej aprobującymi sowieckie stanowisko i proszącymi jedynie o większą

rozwagę, co nie dotyczyło niewybaczalnej agresji izraelskiej. W tym czasie Izrael był bliski podboju półwyspu trzykrotnie większego niż pas wybrzeża, stanowiący całe terytorium tego państwa. Barak był świadomy, że gdyby w operacji KADESZ coś się nie udało, ogólnie rzecz biorąc, Dajan miałby rację, a jeśli Stary Człowiek z wszystkimi swymi słabościami był politycznym geniuszem, to ten jednooki moszawnik z wszystkimi swymi błędami był rodzącym się geniuszem militarnym. Brygady na północy już rozgromiły Egipcjan i przebyły całą drogę aż do Suezu. Należało jeszcze tylko zdobyć Szarm. Trapiące Baraka od dawna poczucie zguby dla tej absurdalnie maleńkiej, piaszczystej żydowskiej ławicy wśród posępnego, groźnego morza islamu — poczucie, o którym nigdy nie mówił, ale które bez przerwy go prześladowało — rozpływało się w oślepiającym blasku tej triumfalnej kampanii. Dżip podskakiwał i przechylał się w palącym słońcu, a potem pod rozgwieżdżonym niebem. Barak, pomyślawszy o Paryżu, przypomniał sobie niezdarną, gadatliwą Emily Cunningham. Od czasu powrotu w jego myślach pojawiały się i znikały przebłyski wspomnień o tej dziwnej dziewczynie. Zastanawiające, że podczas swych wytężonych, trwających 299 dniami i nocami wysiłków, by zmobilizować brygadę Joffego, zaopatrzyć ją i przygotować do wymarszu, nigdy całkowicie nie zapomniał Emily. Pamiętał nawet drobiazgi: niecierpliwe, szybkie falowanie długich szczupłych dłoni, sposób, w jaki nagle szeroko otwierała oczy, kiedy czuła się zaskoczona jakimś słowem, spadające w nieładzie, brązowe włosy, wielki tani amerykański zegarek, a przede wszystkim wzbudzone przez nią pożądanie, ten rodzaj młodzieńczego apetytu, który pogrzebał pod tuzinem

nawarstwiających się grubo lat szczęśliwego małżeństwa i ojcostwa. Ta mała nie mogła się równać z Nachamą pod względem urody czy wdzięku: chuda tam, gdzie jego żona była zmysłowo krągła, cierpka, wtedy gdy jego żona byłaby słodka, szorstka i obcesowa, podczas gdy jego żona, niezależnie jak zmęczona czy wytrącona z równowagi, była miękka i kobieca. To prawda, Emily była mądrym stworzeniem z wielkiego świata poza granicami Syjonu. Wojna zacierała pamięć o tym świecie, ale Emily udawało się wkraść w jego myśli nawet tutaj, wśród skał i wydm Synaju. Mogłoby się wydawać, że mężczyzna nigdy nie jest za stary na szaleństwo, lub przynajmniej tak było z nim. W Wadi Kid, jak się tego obawiał, ściany wąwozu zwężały się do ścieżki, którą mogły przejść wielbłądy, ale nie wojskowe pojazdy. Skwitowawszy wzruszeniem ramion ryzyko min lub zasadzki, razem z małym patrolem pokonał w nocy to wąskie gardło i zdecydował, że trzeba je poszerzyć dynamitem, ponieważ nie było ani czasu, ani paliwa, aby zawrócić brygadę i poszukać innej drogi do Szarmu. Tym razem nie było to zniszczenie obory, ale podobnie jak tamto i to było zadanie, które należało wykonać. Pułkownik Joffe zareagował na jego pilny raport natychmiastowym wysłaniem inżynierów z silnymi materiałami wybuchowymi. Od razu zabrali się do roboty. Przerażające, toczące się jak grom huki eksplozji i rozświetlające noc słupy ognia sprawiały na Baraku niesamowite wrażenie. Wydawało mu się, że oto ogląda jakąś scenę biblijną. Kiedy widoczna w szkarłatnych błyskach długa kolumna brygady zaczęła pełzać jak wąż przez wadi, piach i rumowiska skalne spowodowane wybuchami, które za każdym razem odbijały się zwielokrotnionym echem BUM!

Sypało się tego coraz więcej w ogniu, w tumanach kurzu i gryzącego dymu. W miarę nadciągania brygady Barak zatrudniał wszystkich przy usuwaniu odłamków skalnych gołymi rękami i wyrównywaniu terenu pod prowizoryczną drogę. Cztery tysiące rąk to bardzo dużo i w zdumiewająco 300 krótkim czasie, kiedy to pułkownik Joffe bez przerwy chodził tam i z powrotem, pokrzykując, najpierw półciężarówka, a potem ciężka cysterna wypróbowały drogę i przejechały nią. Wówczas Barak popędził ze swą jednostką wywiadowczą do przodu, a brygada znowu ruszyła. Jakąś milę za wąwozem dżip Baraka wpadł na minę. Usłyszał niespodziewany huk płomieni i razem z kierowcą został wyrzucony z samochodu, a z ciemności runął na patrol ciężki, krzyżowy ogień ostrzału. Ogłuszony i krwawiący, Barak zebrał swych ludzi i pojazdy i wycofał się, by zaczekać na światło dnia. Znalazł to, czego szukał: oczekującą zasadzkę, na którą konieczny był atak z powietrza, i miny, do których potrzebni byli saperzy. Dla kontrastu batalion spadochroniarzy Eitana miał teraz wypoczynek po długiej, okrężnej wędrówce po pustyni, omijającej przełęcz Mitla. Konwój zatrzymał się tylko tyle czasu, ile trzeba było na odebranie ciężkich dział i amunicji dowiezionej samolotami na zdobyte lotnisko, a stamtąd (przynajmniej dla Don Kichota siedzącego w dżipie na czele wiodącej kompanii) podróż po dobrej asfaltowej drodze wzdłuż ciemnoniebieskiej Zatoki Sueskiej była czymś w rodzaju przyjemnej przejażdżki, zwłaszcza że swoim wyczynem w ratowaniu Dżindżiego zasłużył sobie na szorstkie, dobre słowo i klepnięcie w ramię od małomównego Rafula Eitana. Konwój minął południowy cypel Synaju głęboką nocą. Kierując się na

północ, ku Szarm asz-Szejch, we wczesnych godzinach porannych wdał się w utarczkę ogniową z nieprzyjacielem u wejścia do wąwozu prowadzącego prosto do fortecy. Tutaj Kichot, którego dżip znalazł się blisko samochodu Rafula Eitana, usłyszał, jak ten nawiązuje łączność z pułkownikiem Joffe, żeby go powiadomić, iż znajduje się w zasięgu komunikacji radiowej i jest gotowy przebijać się do Szarm asz-Szejch. — Nie! Nie! Teraz ja atakuję z północy — odezwał się ochrypły głos Joffego, nieco zniekształcony, ale w tej kwestii bardzo wyraźny. • Podejdźcie na jedną milę od rozmieszczonej na południu artylerii wroga i zatrzymajcie się! Powtarzam raz jeszcze, zatrzymać się! Żeby nie było znów takiego bałaganu, jaki dopiero co mieliśmy na północy! • Chodziło mu o awanturę, podczas której dwie brygady pancerne zdobywające ten sam cel zaczęły nawzajem niszczyć sobie czołgi. Pułkownik Joffe był tu wyższym rangą oficerem, dowódcą brygady. Raful Eitan jako dowódca batalionu teoretycznie powinien był podporząd301 kować się docierającym drogą radiową ochrypłym rozkazom, wzmocnionym przez depeszę przekazaną sportowym samolotem, który ze świstem wylądował na płaskich piachach w pobliżu batalionu. Pilot wyskoczył i z powiewającą w ręku kartką podbiegł do samochodu Rafula Eitana. Niedaleko, w świetle poranka, widać było liczne, szybkie błyski ciężkiej artylerii. Kichot usłyszał, jak Raful i jego zastępca, wysoki, brodaty i równie agresywny major, dyskutują nad depeszą. • No więc mamy to na piśmie — powiedział zastępca. — „Stop, nie atakuj, powtarzam, nie atakuj'' — przeczytał. — To jak, idziemy? • Oczywiście! Natychmiast! Skąd mamy wiedzieć, czy sytuacja nie

zmieniła się, odkąd to wysłał? — Raful wskazał na dudniący w oddali ogień artyleryjski. • Słychać, że mu tam bardzo ciężko. Prawdopodobnie będzie zachwycony, kiedy nas zobaczy. Wyszczerzyli do siebie białe zęby w uśmiechu, który pojawił się na ich opalonych, pokrytych kurzem twarzach, i batalion ruszył do Szarm asz-Szejch. I tak egipski dowódca fortecy znalazł się w obliczu ciężkiego ataku z północy i z południa. Po kilkugodzinnej walce wysłał do znaczniejszych sił Joffego emisariusza z kapitulacją. Kiedy Don Kichot powoli wjeżdżał za Rafulem do Szarm asz-Szejch, widokiem, jaki ich powitał, była sporządzona naprędce flaga z Gwiazdą Dawida, powiewająca na maszcie ustawionym na szczycie fortecy przez żołnierzy Joffego. Razem z Rafulem jechał Mosze Dajan. Część drogi przeleciał samolotem, a potem przedsięwziął ryzykowną jazdę samochodem wzdłuż zachodniego wybrzeża, aby wziąć udział w radości zdobycia Szarmu; po drodze mijał oszalałe grupy uciekających żołnierzy egipskich, którzy bez trudu mogli go zabić. • A więc znowu się spotykamy — powiedział Kichot do Baraka, wpadając na niego przypadkowo podczas poszukiwania snajperów w ruinach fortecy, którą naloty lotnicze zmieniły w gruzy jeszcze przed uderzeniem z ziemi. Ciała egipskich żołnierzy leżały rozrzucone w słońcu lub na poły zasypane gruzem; wciąż jeszcze sączyła się z nich krew. Nad tym posępnym widokiem, ujętym w niesamowite ramy portu z jego błękitną wodą i czerwonymi skałami, snuły się dymy. • Świat jest mały — powiedział Barak, którego głowę i prawą rękę spowijały zakrwawione bandaże. • Wszystko w porządku?

302 • Tak. Wpadłem na minę. Nic poważnego. • Stąd jest lepszy widok niż z „Georges Cinq'' — stwierdził Kichot, spoglądając na skaliste, czerwonobrunatne wyspy w Cieśninie Tirańskiej, wznoszące się nad powierzchnią purpurowego morza. • Rzecz gustu. • Zew, kto wygrał? • Co kto wygrał? Wojnę? Co za pytanie? Zapytaj Egipcjan! Kichot wskazał na łopocącą flagę. • Nie, mam na myśli wyścig do Szarmu. Joffe czy Raful? Barak nie odpowiedział od razu, spoglądając na zniszczenia, ofiary rzezi i piękne tło. O drugiej nad ranem poprowadził nieudany atak, ustępując przed gęstą zaporą nieprzyjacielskiego ognia artyleryjskiego i karabinowego. Joffe postanowił za wszelką cenę pokonać Raf ula w tym wyścigu, ale dla Baraka nie miało to aż takiego znaczenia. Najważniejsze było osiągnięcie celu przy minimalnej liczbie ofiar. A jednak czuł uniesienie, kiedy jego półciężarówki wtoczyły się do fortecy za samochodem egipskiego dowódcy z białą flagą, i nie dostrzegł Rafula. Nachama często oskarżała go, że lubi gry wojenne i samą walkę. Czasami powiadała: „Urządzacie sobie wesołe miasteczko!" Mądra kobieta. — No cóż, Kichot, to będzie zależało od tego, kto to opisze. Jako uczciwy historyk, nazwałbym to remisem. Jako zastępca Joffego będę utrzymywał, że wygraliśmy spacerkiem. Kichot roześmiał się z oczyma błyszczącymi zwycięstwem i pobiegł dalej. Nie opodal Barak dostrzegł Rafula, Dajana i Joffego pogrążonych w

poważnej rozmowie. Na ich twarzach także malowała się okrutna radość zdobywców. Ale dla niego upojenie zwycięstwem ustępowało wobec widoku i woni egipskiej śmierci. Już wcześniej natrafiał na takie widoki i wonie, w Afryce Północnej i podczas walk w Izraelu; ale tym razem było mu szczególnie ciężko po tak wielkim wzlocie ducha i przepajającym go poczuciu spełnionego zadania. To był zawód, którego nie czuł żaden z trzech zdobywców, lub może potrafili go ukryć. Może było tak dlatego, iż wszyscy trzej byli sabrami i przez całe życie walczyli z Arabami. I dlatego Zew Barak zastanawiał się, czy mimo wszystko nadaje się na przyszłego izraelskiego generała, czy też w duchu jest nadal zagubionym, wiedeńskim Żydem. 19

Minister spraw zagranicznych

Na małych drzwiczkach w mrocznym korytarzu przed pokojem operacyjnym przytwierdzona była kartka, na której napisano ołówkiem: Hajalot (Żołnierki). Jael otworzyła te drzwi i wszedłszy do środka, bardzo szybko zamknęła je za sobą, ponieważ stała tam pani minister spraw zagranicznych Izraela z wysoko podkasaną z jednej strony czarną spódnicą, ukazując obszerne, różowe wełniane reformy. —Może masz przy sobie agrafkę? — zapytała z papierosową chrypką w głosie.

Jael odebrało mowę. Właśnie wróciła z kwatery głównej w Ramat Gan, gdzie dostała kilka tajnych dokumentów dla Pasternaka, który odbywał z Ben Gurionem i innymi ministrami konferencję przy dużej mapie kampanii leżącej na stole. • O, mogę pani jakąś przynieść, pani minister. • Stokrotne dzięki. Golda Meyerson szarpała się z gumką od reform. — Że też akurat mam taki kłopot. Jael dopadła do szafki, w której trzymała swoje rzeczy. Była przyzwyczajona do ważnych osobistości, ale jeszcze nigdy nie znajdowała się tak blisko „tej Amerykanki", co było określeniem, jakie często słyszała w odniesieniu do pani Meyerson. Znała także inne epitety. Wskutek pokrętnych politycznych przesunięć personalnych, dokonanych 304 przez Ben Guriona, pani Meyerson została przeniesiona z Ministerstwa Pracy na najwyższe stanowisko w służbie zagranicznej. Pod naciskiem Ben Guriona zhebraizowała swoje nazwisko i ludzie jeszcze się nie przyzwyczaili mówić o niej Golda Meir. Golda była dla Jael Lurii ideałem kobiety, traktując najznaczniejszych mężczyzn na zasadzie równości w polityce i, jak powiadano, w łóżku, a także odgrywając w sprawach Izraela równie ważną rolę, jak oni. • Jesteś bardzo ładna — powiedziała Golda Meir, obrzucając ją długim, szacującym, przenikliwym spojrzeniem. Skorzystawszy z agrafki, strzepnęła w dół i poprawiła swą długą spódnicę, a potem przygładziła czarne warkocze przed małym kwadratowym lusterkiem przybitym do ściany z dykty. — Jesteś córką Nahuma Lurii, prawda?

Adiutantem Sama Pasternaka? — Golda zrobiła karierę dzięki Partii Pracy i znała wszystkich przywódców z kibuców i moszawów. • Tak, jestem Jael Luria. — Prawdopodobnie Golda wiedziała o niej i o Pasternaku, a jeśli tak, to nie było w tym nic dziwnego. • Kiedy cię ostatnio widziałam, byłaś małą dziewczynką. Ciągle słyszę cuda o twoim bracie lotniku. — Surowa, zatroskana twarz Goldy złagodniała na chwilę w przelotnym uśmiechu. Paliła papierosa i wciągała dym jak kierowca ciężarówki. — Sam wygląda, jakby nie spał, odkąd tylko zaczęła się wojna. • Bo naprawdę nie spał. • Cóż, teraz już może, miejmy nadzieję. W istocie, udzielający wyjaśnień przy mapie Pasternak czuł się całkiem dobrze. Miał szkliste oczy, zapadnięte w głębokie, ciemne jamy i Jael obawiała się, że stojąc zaśnie i się przewróci. Ale na wieść, że Stary Człowiek przybywa ze swoimi najważniejszymi ministrami, Pasternak znalazł w sobie siły na ożywczy prysznic, golenie i zmianę munduru. Miał już za sobą kilka kryzysów śmiertelnego zmęczenia, złapał drugi i trzeci oddech, a teraz napędzała go adrenalina zwycięstwa. — Ani jednego cala! — powiedział Ben Gurion, kiedy Jael na znak Pasternaka podeszła do mapy. —Ani jednego cala w tył! — Wyprostowany sztywno palec mierzył w ministrów, w tym także w Goldę, i ich doradców. Szczęka premiera była wysunięta do przodu, wargi tworzyły czarną, zdecydowaną linię, a z oczu bił prawdziwy lub udany gniew. Wyglądał na tryskającego zdrowiem i wypoczętego, miał świetną cerę. Pasternak szepnął Jael, że przyjdzie francuski oficer łącznikowy i że ma zostać na tłumaczenie. 305

Minister z gęstymi, szpakowatymi włosami wtrącił łagodnie: • Ben Gurionie, decyzja o zawieszeniu broni i wycofaniu przeszła siedemdziesięcioma pięcioma głosami przeciwko jednemu na naszą niekorzyść; mówi się poważnie o wykluczeniu nas z Narodów Zjednoczonych. • Mówi się! — Z szerokim gestem w kierunku mapy sytuacyjnej i nagłym przejściem do wesołej uprzejmości Ben Gurion powiedział: — Czemu wszyscy jesteście tacy zmartwieni? Podczas gdy oni ciągle gadają i gadają w Nowym Jorku, a my siedzimy na Synaju, sprawy nie mają się aż tak źle. • A list Bułganina? — niemal wojowniczo wtrąciła Golda. — Co powiesz o tym liście? • Golda, nie jestem Żydem w trzęsących się portkach. Myślę, że wiesz o tym. Napisał także listy do Anglików i Francuzów. A przecież kontynuują lądowanie, czyż nie tak? Oni też się nie boją. • W stosunku do nich nie użył tych samych zwrotów: ...stawia pod znakiem zapytania samo istnienie Izraela jako państwa... To ostre sformułowanie. — Golda wymachiwała swoim papierosem jak grożącym palcem. — To pogróżka militarna. • A doniesienia wywiadu z Moskwy? — wtrącił się minister z gęstymi włosami. Jeśli Izrael się nie wycofa, Związek Radziecki przygotowuje się do zniszczenia go w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin? • Musisz się nauczyć patrzeć na mapę, Pinchas. — Ben Gurion wskazał na ścienną mapę Europy i Bliskiego Wschodu. — To tylko gadanie na postrach, sianie propagandy. Dwadzieścia cztery godziny! To fizycznie

niemożliwe. Rosjanie próbują zatuszować swoje mordercze działania na Węgrzech. I chcą sobie przypisać zasługę zatrzymania kampanii sueskiej, w wypadku gdyby udało się to Eisenhowerowi. • Panie premierze, jest już pułkownik Simon — powiedział Pasternak na znak dany przez siedzącego za odległym biurkiem oficera dyżurnego. • Odprawa skończona. Golda, ty zostaniesz. — Tym, którzy już wychodzili, powiedział, że spotkają się ponownie wieczorem. — A więc, Golda, teraz dowiesz się wszystkiego o omletach i teleskopach. — Ben Gurion prychnął rozbawiony, widząc jej pełną zdumienia reakcję. Do pokoju wkroczył francuski oficer, wyprostowany na tyle, na ile pozwalał mu duży brzuch; w swym obwieszonym medalami, idealnie wyprasowanym mundurze był wspaniałą wojskową postacią, w przeci306 wieństwie do wymiętych, przeważnie nie ogolonych oficerów izraelskich; niektórzy z nich byli ubrani w stare swetry. — Monsieur le Premier — zaczaj bez zbędnych powitań — vous nous avez faites tous des dindons. Jael przetłumaczyła: —

Panie premierze, zrobił pan z nas wszystkich indyki.

Ben Gurion uniósł gęste brwi. Jael wzruszyła ramionami i dodała po hebrajsku: • Dokładnie tak powiedział, panie premierze. Dindons. To po francusku hodim (indyki). • Indyki? — Ben Gurion zwrócił się bezpośrednio do Simona. — Jak to indyki, panie pułkowniku?

Pułkownik Simon oświadczył ubolewającym tonem, że Izrael zawiódł swych sprzymierzeńców, akceptując rezolucję Zgromadzenia Ogólnego dotyczącą zawieszenia broni, podczas gdy lądowanie dopiero się zaczęło. Oczywiście, Egipt natychmiast skwapliwie skorzystał z obu rezolucji o zawieszeniu broni: Rady Bezpieczeństwa i Zgromadzenia Ogólnego. Czym więc można było teraz usprawiedliwiać kontynuację ataku, którego celem miało być „przywrócenie pokoju"? Malheureusem*nt — pułkownik powtórzył to słowo z przesadną gestykulacją — malheureusem*nt, w Zgromadzeniu Ogólnym nie było weta. Lądowania rozwijały się „znakomicie", ale być może trzeba je będzie zastopować i ten drań Naser utrzyma się, chyba że Izrael zmieni zdanie i będzie kontynuował walkę. — Ale walkę o co, pułkowniku? — Ben Gurion wskazał na stół. — Wasze rządy poleciły nam zatrzymać się o dziesięć mil przed strefą kanału. No więc jesteśmy tam, na całej linii. Na południu jesteśmy w Szarm asz-Szejch. I co teraz? Mamy maszerować na Kair? Kiedy Jael przetłumaczyła, pułkownik uśmiechnął się z wahaniem. • Monsieur le Premier, oczywiście podziwiam wasz sukces, ale przedstawiam panu poważny dylemat mojego rządu. • Ale proszę wziąć pod uwagę mój dylemat — powiedział nieco patetycznie Ben Gurion. — Amerykanie zagrozili nam rujnującymi sankcjami gospodarczymi. Rosjanie właściwie zagrozili, iż zniszczą nas jako państwo. Czy nie tak, Golda? • Pułkowniku, otrzymaliśmy przerażający list od Bułganina. Absolutnie przerażający — powiedziała Golda. 307 -r- Widzi pan, pułkowniku? Jesteśmy bardzo małym krajem, naciskanym

przez potężne supermocarstwa. Dzięki rycerskiej Francji i tylko dzięki niej nasi żołnierze mogli oczyścić Synaj z terrorystów i otworzyć nam dojście do morza. Zawsze będziemy o tym pamiętać. • Powtórzę te uprzejme słowa memu rządowi. Niemniej jednak, Monsieur le Premier... • Pułkowniku, jedynie kaprys Anglii upierającej się przy opóźnieniu lądowań o tydzień, aby zachować bezsensowny pretekst, z którego teraz śmieje się cały świat, stworzył pański dylemat. Zgodnie z planem francuskim wylądowalibyście sześć tygodni temu. Mielibyście teraz kanał, a Naser uciekłby do Szwajcarii. • Helas, jakie to prawdziwe! — powiedział Simon. — Anglia jeszcze raz zrobiła z Francji indyka. Jakby znów powtórzył się 1940. Zdrada pod Dunkierką! A więc nie może pan zmienić zdania? Ben Gurion rozłożył obie ręce dłońmi do góry i spojrzał na Goldę, która smutno potrząsnęła głową. • W tej sprawie jestem bezsilny, pułkowniku. • Monsieur le Premier, spełniłem swój obowiązek wysłannika. Natychmiast przekażę pańską wielce godną ubolewania odpowiedź. • Francuski pułkownik wyprostował się jak struna, wciągając brzuch. • Teraz mówię jako osoba prywatna i jako żołnierz. Tak, Francja udzielała wam pomocy, ale błyskawiczny podbój Synaju jest chwałą Izraela. Dzięki temu osiągniętemu w ciągu stu godzin zwycięstwu wchodzicie do historii już nie jako naród ofiar, ale bojowników. Oddaję honory panu i oddaję honory Żydom. — Bardzo formalnie zasalutował. Ben Gurion również się wyprostował, wciągnął swój brzuch, na ile

tylko mógł, i zasalutował: • Ślubuję wieczną wdzięczność Izraela względem Francji. A waszego sojusznika, Anglii, jest mi tylko żal. co*kolwiek jednak się wydarzyło, Brytyjczycy umożliwili powstanie Państwa Izrael i Żydzi nigdy tego nie zapomną. • Ach, ci Anglicy. — Pułkownik Simon wzruszył ramionami. —Helas, obawiam się, że brytyjski lew opuści historię jako indyk. Cest la guerre. —

Skłoniwszy się lekko Goldzie Meir, wymaszerował, zatrzymując się

na chwilę, aby zdumionym wzrokiem obrzucić brudną, zabandażowaną postać, wchodzącą tymi samymi szerokimi drzwiami. —

Jest już Zew Barak — powiedział Sam Pasternak.

308 • Dobrze. — Ben Gurion zwrócił się do Goldy Meir. Jego zatroskaną twarz pokryły głębokie zmarszczki, głos stał się chrapliwy. — List Bułgamna jest obraźliwym i bardzo niebezpiecznym przesłaniem. Co teraz zrobimy? • Znam tego człowieka. Często go spotykałam w Moskwie. — Golda Meyerson była pierwszym ambasadorem Izraela w Związku Sowieckim,

gdzie

rozwścieczyła

Rosjan,

przyciągając

tłumy

śpiewających i wiwatujących Żydów. — To tylko kolejny sowiecki polityk. Oni wszyscy są tacy sami. Rozumieją jedynie wtedy, kiedy odpłaca im się pięknym za nadobne. Przygotowuję projekt odpowiedzi równie ostrej, jak jego list. • Możesz być tak ostra, jak ci się tylko spodoba, a ja to podpiszę. Nie

prowokuj jednak, żeby nas zniszczył. Nie sądzę, żebyśmy mogli pobić Armię Czerwoną. • Będę o tym pamiętać. — Wychodząc zwróciła się do Jael: —

Dzięki za agrafkę.

— —

Jaką agrafkę? — zapytał niezmiernie dociekliwy Ben Gurion. Dałaś Goldzie agrafkę? Po co jej była agrafka?

Jael gorączkowo szukała słów, ponieważ odpowiedź, „żeby podtrzymać majtki" nie wydawała jej się właściwa dla Ben Guriona, ale wtedy podszedł Zew Barak, cały w piachu i od stóp do głów wysmarowany olejem. — Panie premierze, samolot przywiózł pańskie posłanie, więc wsiadłem tak, jak stałem. Przepraszam. • To brud z Szarm asz-Szejch — powiedział Ben Gurion — piękny brud. Te bandaże, to coś poważnego? • Nie, nic mi nie jest. Kiedy odlatywałem, zagważdżaliśmy armaty. Nawet gdyby jutro wrócili Egipcjanie, będą potrzebowali wiele czasu, aby znów zamknąć cieśninę. • Nigdy nie wrócą. Nigdy! — Szczęka Ben Guriona wysunęła się do przodu, a powieki opadły ciężko. — Szarm asz-Szejch to tylko skalisty cypel w Cieśninie Tirańskiej. Historycznie to wszystko jest Jotwat. Na głównej wyspie w cieśninie była pradawna żydowska osada — byliśmy tam dwa tysiące lat temu, to wszystko jest opisane u Prokopiusza, pokazywałem ci. Wróciliśmy. 1 tam zostaniemy. To się nie zmieni. Zarzucił Baraka szybkimi pytaniami o główną bitwę, o zachowanie egipskich dowódców, postępowanie z jeńcami, stan wojsk izraelskich, poziom zaopatrzenia i odbudowę zrujnowanej fortecy jako pozycji obronnej.

— Zew, dziś rano rozmawiałem z Mosze. Awraham Joffe poleca ciebie do tzijun Vszwach (udzielenia pochwały w rozkazie). 309 • Dlaczego mnie? To jemu się należy. Dla kogo innego ludzie przeszliby całą tę gehennę? • Widziałeś Mosze w Szarm? • Tak, przyjechał z Rafulem. • Był wszędzie, tylko nie tutaj, prawda, Sam? — premier uśmiechnął się do Pasternaka. — Przez całą wojnę. Zamiast odpowiedzi otrzymał mętne spojrzenie. Jael dotknęła ramienia Pasternaka, który drgnął. • Co? Przepraszam — wymruczał, mrugając powiekami. • Sam, rozkazuję ci odpocząć! — krzyknął Ben Gurion. — Wiem, co tu robiłeś. Mosze Dajan sam mi powiedział. To, co zepsuliśmy rano na polu bitwy, Sammy po południu naprawiał w sztabie. Byłeś nadzwyczajny. • Nie słyszałem nawet jednego wystrzału — mruknął Pasternak. • Pojedziesz ze mną moim samochodem. — Ben Gurion wziął go pod ramię. • Powiedz Uriemu — zwrócił się Pasternak Jael, kiedy premier wyprowadzał go już z pokoju. • Chciałbym zadzwonić do Nachamy — poprosił Barak. • Idź do biura Sama. Kiedy Jael tam weszła, Barak stał przy telefonie i śmiał się. W słuchawce dźwięczał radosny głos jego żony.

• Jest miło zaskoczona, że już wróciłem — powiedział Barak, skończywszy rozmowę. • Mogę sobie wyobrazić. • A przy okazji, twój przyjaciel Kichot jest wielkim bohaterem. Słyszałaś już o tym? • On nie jest moim przyjacielem. Słysząc te pospieszne, ostre słowa, Barak rzucił jej figlarne spojrzenie. • A więc twój towarzysz podróży. Jak wolisz. Na pewno otrzyma pochwałę. • Czemu, co on zrobił? Barak usłyszał już po żołniersku upiększoną opowieść o wyczynie. Skok Don Kichota stał się skokiem górskiej kozicy, przekraczającym ludzkie możliwości, chłopak zmiótł cały pluton Egipcjan, i co już było czystą fantazją, zszedłszy na skalną półkę, na której leżał Dżindżi, na własnych rękach zaniósł go w bezpieczne miejsce. 310 • Większości nie jestem pewien — powiedział Barak — ale wiem, że uratował temu człowiekowi życie i zniszczył gniazdo karabinu maszynowego w jaskini. Tyle powiedział mi Raful. • Cóż, podjął szalone ryzyko. I to jest dla ciebie godne podziwu? — Komentarz Jael był opryskliwy i — pomyślał Barak — dziwnie lodowaty. — Jak długo jeszcze pożyje, robiąc takie rzeczy, i co to w ogóle za dowodzenie? Barak wstał. • Awraham Joffe powiedział, żebym wziął siedemdziesiąt dwie

godziny wolnego. Trzy dni z żoną i dziećmi! To jest dowodzenie. • Czy Kichot był ranny? Widziałeś go? • Tak. Ani jednego zadrapania. • A więc mogę tylko powiedzieć: Bóg czuwa nad prosiaczkami. Był to cytat z Psalmów. • Coś ci opowiem, Jael. Kichot jest trochę szalony. I taki był jego przyjaciel, Guliwer. I Teodor Herzl. Taki jest Ben Gurion. Kichot jest żołnierzem, bojownikiem i jeśli przeżyje, będzie graczem o najwyższą stawkę. Barak zostawił Jael skuloną nad papierowym kubkiem z letnią kawą, zdenerwowaną kłopotliwą sytuacją. Do tej pory wszystko u niej odbywało się bardzo regularnie i dlatego była piekielnie zmartwiona. Raz, tylko jeden raz jej okres się spóźnił: podczas pełnych napięcia egzaminów do szkoły wyższej. Była wtedy dziewicą i poza tym napięciem nie istniało żadne inne wytłumaczenie. Tym razem jednak wyjaśnienie było aż nazbyt oczywiste: szalona zabawa w apartamencie hotelu „Georges Cinq". Sądziła, że to była bezpieczna część miesiąca, w ogóle to wszystko były impulsywne wygłupy z denerwującymi przerwami, a teraz, krótko mówiąc, albo chodziło o zmęczenie w związku z wojną, albo francuska dziwka znalazła się w kłopocie. Nieprawdopodobieństwo takiej ewentualności, czysta niesprawiedl iw oś ć rozdrażniła tylko Jael Lurię. Długie lata namiętnych pieszczot z Samem Pasternakiem, czasami zdarzających się podczas burzliwej kłótni lub pojednania, kiedy zapominali o zabezpieczeniu, a przecież — nic! Gdyby to się stało z Samem, miałaby wtedy jakieś pocieszenie. Przynajmniej go

kochała! Ale na całe nieszczęście ostatnio była wobec niego oziębła, 311 a więc to nie był Sam. Nawet nie mogła udawać, że tak myślała. Co za wpadka! Albo musiało to być napięcie związane z wojną, oczywiście, mogła to być wojna, albo właśnie była w ciąży z tym ryzykantem, Don Kichotem, który poza innymi mankamentami miał tę religijną dziewczynę z Jerozolimy. Przerażająca możliwość, że mógłby to być Don Kichot! A teraz wymazać wszystko z pamięci, dopóki nie pojawi się następna miesiączka. Przez całą operację KADESZ, kiedy dniami i nocami pracowała w sztabie, wydłużający się termin denerwująco łączył się w myślach Jael z kolejnymi zwycięstwami. Jedynym pocieszającym promieniem w tym mroku była myśl, że jeśli już dojdzie do najgorszego, przynajmniej będzie wiedziała, że jest płodna. Jael tak często kochała się z Pasternakiem, a przed nim i z innymi, nie zachodząc przy tym w ciążę, że w duchu zaczęło ją to niepokoić. A teraz Barak rzucił jej jeszcze jedno pocieszenie. Jeśli nawet Jossi nie był Samem Pasternakiem, to przecież się wybijał. Mimo wszystko jego akcje wzrosły podczas operacji KADESZ. Jeśli przeżyje, będzie graczem o najwyższą stawkę. Lepiej jednak, żeby to było zmęczenie. Wcale nie chciała, żeby mężczyzną jej życia był ten zwariowany czaruś, Don Kichot. • Jesteś ranny! — krzyknęła Nachama, otwierając drzwi przed Barakiem. • Głównie jestem brudny. — Przytrzymał żonę na odległość ramion, żeby ją pocałować, ale rzuciła się do przodu, chcąc go przytulić i

obsypać spragnionymi pocałunkami. Potem dotknęła bandaży. • Zew, co się stało? • Zadrapania i zwichnięcie. Nic więcej. Duże szczęście, mój dżip wpadł na minę. Muszę wziąć prysznic, a ty zmienisz opatrunek. Pojawił się Noah w mundurku skauta, szczupły, śniady, bystrooki chłopiec, trzymający gazetę. Mając prawie dwanaście lat, zachowywał się godnie i już dawno nie podskakiwał i nie tańczył, kiedy jego ojciec żołnierz wracał do domu. —Patrz, abba\ Duże na trzy szpalty zdjęcie na pierwszej stronie Ha'aretz (Ziemi) ukazywało jadący pod białą flagą samochód egipskiego dowództwa, a za nim Baraka za kierownicą swego dżipa i żołnierza w hełmie, obsługującego karabin maszynowy. 312 Z sypialni wyszedł kulejąc Michael Berkowitz w kapeluszu i płaszczu, z wypchaną teczką pod pachą. —Wolfgang, witaj w domu! Nic ci nie jest? — Objął Baraka ramieniem, ucałował go w zapiaszczony policzek i wskazał na Ha'aretz. —

Cały uniwersytet mówi o tobie.

• Nie zawieszono wykładów? • Zaczynają się w poniedziałek. Pracuję nad zaległymi papierami. Pomaga mi ta dziewczyna, Szajna. • Dobrze, powiedz jej, że z jej spadochroniarzem wszystko w porządku. Widziałem go w Szarm asz-Szejch. Wyróżnił się w boju. • Ach, ucieszy się! Nic nie mówiła, ale z niepokoju była jak

otumaniona. Pogadamy sobie dziś wieczorem. Jednakże bracia nie porozmawiali ze sobą tego wieczora. Nachama przygotowała wcześniej kolację i położyła maleństwo, Galię, do łóżeczka. Noah opierał się, twierdząc, że musi usłyszeć wszystko o marszu na Szarm asz-Szejch. Jego ojciec doszedł do przybycia barek do oazy i poszukiwania snajperów, którzy zabili jego żołnierzy, kiedy wtrąciła się Nachama: —Abba jest zmęczony, więc znikaj, Noah. Zostanie tutaj trzy dni, usłyszysz o wszystkim. Pod tak częstą nieobecność męża rządziła rodziną w starym stylu marokańskiej matki. Barak zwalił się do łóżka pomiędzy świeże prześcieradła, napawając się wygodą i tym, że jest czysty. Jednocześnie jednak był zdezorientowany nagłym przejściem od cudownych widoków rozdartego bitwą Szarm aszSzejch do ciasnych ścian mieszkania, cichej, spokojnej melodii rodzinnych pogawędek, kuchni pełnej zapachu przypraw żony i samej Nachamy. Kiedy siedział nago w łazience, była bardzo praktyczna i zmieniła mu opatrunki, do czego była już przyzwyczajona. Zachowywała się tak samo, kiedy przyniosła do sypialni radio i opuściła rolety na fioletowym od zmierzchu oknie. —Jesteś całkiem wyczerpany. Posłuchasz wiadomości o szóstej i pójdziesz spać. Nic z tego — odepchnęła sięgające po nią ramię. —

Powiedziałam „posłuchasz wiadomości". Usiadła na łóżku. Wzięli się za ręce, kiedy szybko, jedne za drugimi,

zaczęły napływać informacje, najpierw z zagranicy. Francuskie i brytyjskie oddziały desantowe posuwały się w dół strefy Kanału Sueskiego, napotykając słaby opór egipski, ale sytuacja polityczna robiła się katastrofalna.

313 W Londynie szerzące się demonstracje uliczne i wrzawa w parlamencie niemal doprowadziły do upadku rządu Edena. W ONZ Amerykanie podżegali do narastających wystąpień przeciwko Francji, Anglii i Izraelowi i kierowali nimi. Rosjanie otwarcie przygotowywali się do desantu w Egipcie i namawiali Amerykanów, aby się przyłączyli do tej ekspedycji mającej na celu „zmiażdżenie agresora". List Bułganina do Ben Guriona znalazł się na pierwszych stronach gazet. Lektor cytował przykłady: Rosja zmiażdży Izrael — Buigain i Ostateczne wykorzenienie syjonizmu przez ZSRR! Przy tych tytułach dłoń Nachamy zacisnęła się na ręce męża. • Zew... • Nic takiego się nie stanie. Amerykanie postanowili powstrzymać desant i prawdopodobnie tak uczynią. Rosjanie tylko robią hałas. • Przerażający hałas! • No cóż, sowiecki. Wiadomości izraelskie były przesadną drugą stroną medalu. Kolejne szczegóły zwycięskich bitew, przykłady bohaterstwa, liczba ofiar niska, chociaż wystarczająco przygnębiająca; mniej niż dwustu zabitych i zaginionych, podczas gdy Egipcjanie przyznawali się do wielu tysięcy. W wiadomościach znalazł się także wywiad z pułkownikiem Joffe, nagrany przez korespondenta w Szarm asz-Szejch. Kiedy Joffe wspomniał o „bohaterskich" wysiłkach swego zastępcy, podpułkownika Baraka, Nachama odwróciła się, by go uściskać, i została wciągnięta do łóżka. • Nie! Powiedziałam, nie! Musisz odpocząć. Na to jest jeszcze dość czasu. Nie. —Zakończony niepowodzeniem protest, słaba walka i gorączkowy szept: — I zobacz, ta poduszka jest mokra, i to od krwi.

Mówiłam ci. • Strup się oderwał. To nic. • Chodź, zabandażuję to i zmienię poszewkę. —Włączyła przyćmioną nocną lampkę. — Boże, dopiero wpół do ósmej. Co za skandal! A gdyby Michael wrócił do domu i zastał nas w takim stanie? Szybko! — Poprawiła mu opatrunek na głowie, zdecydowanie położyła do łóżka i nachyliła się, by go pocałować. — Witaj w domu, bohaterze. Śpij dobrze. Następnego dnia, kiedy w płaszczu kąpielowym wszedł do kuchni, mrużąc oczy przed zalewającym ją słonecznym blaskiem, jego żona chowała talerze. Nakuchennym stole leżała koperta z hotelu „Król Dawid". • I co to ma być? • Przepraszam, zapomniałam. Wczoraj po południu przyniosła to jakaś dziewczyna. Córka amerykańskiego archeologa. Wiadomość od jej ojca. 314 • Archeologa? — Już otwierał list. • Tak sądzę. Rozmawiałyśmy po francusku i niewiele z tego wyszło. 6 listopada, 56 Cześć, Wilku Błyskawico! Skrobię to przy herbacie i ciastku w „Królu Dawidzie". Podpułkownik Pasternak ma zapieczętowany list, który ojciec wysłał mi do Paryża, polecając, abym tu przyleciała i doręczyła mu go z ręki do ręki. Większą część środy spędzę na wykopaliskach w Ramat Rachel, które tato pomaga

finansować. Jestem na liście oczekujących na lot powrotny do Paryża w czwartek. Pasternak powiedział, że jesteś gdzieś na Synaju, ale i tak mam zamiar zobaczyć twoją żonę i dzieci. Zdumiewające zwycięstwo Izraela, chociaż ojciec odnosi się do tego bardzo negatywnie. Cholernie przykro, że cię nie spotkałam, ale wszystko zawsze wychodzi na dobre, mawia moja matka. Być może. Emily C. Nachama powiedziała nad smażącymi się, skwierczącymi jajkami: • Dzwonił Sam Pasternak. Powiedział, żebym pozwoliła ci się wyspać, ale masz do niego zadzwonić natychmiast, jak tylko wstaniesz. • Najpierw coś zjem. • Ta dziewczyna rozmawiała z Noahem i powiedziała, że jego angielski jest merveilleux. Miła osoba. Czy ona też jest archeologiem? • Nie wiem. Poznałem jej ojca w Ameryce. Podczas bitwy o Szarm asz-Szejch obłędne myśli Baraka o Emily Cunningham całkiem się zatarły. List od Cunninghama, osobiście przywieziony z Paryża! Denerwujące. Ta śmiała, krótka notatka sprawiła, że zaczął się zastanawiać nad swymi dziwacznymi rozmyślaniami o tej dziewczynie podczas długiej wędrówki po Synaju; uznał je za wynik nudy, ^męczenia i napięcia nerwowego. Promienna Nachama postawiła przed nim śniadanie. Często widział ten blask w jej oczach, kiedy wracał do domu po bitwie lub długiej nieobecności. Miała na sobie prostą, niebieską domową sukienkę, na jej głowie piętrzyły się w nieładzie gęste włosy. —Wyglądasz cudownie. Pocałowała go w czoło poniżej bandaża. —Zjedz i zadzwoń do Sama. Nie wiem dlaczego, ale sprawiał

wrażenie zmartwionego. Wszystkie wiadomości są dobre, poza tym, że Brytyjczycy i Francuzi zatrzymują swoje wojska i siły ONZ może zajmą strefę kanału. Na razie wszystko jest w zawieszeniu. 20

Issur Jichud

Golda Meir paliła jednego papierosa za drugim, czytając jednym ciągiem i bez żadnych komentarzy dwustronicowy list Cunninghama. Od czasu do czasu popatrywała sponad swego biurka to na Pasternaka, to na Baraka, który jeszcze nigdy dotąd nie był w jej biurze. Jak na ministra spraw zagranicznych było to małe, surowe pomieszczenie, którego ściany zdobiły jedynie portrety Ben Guriona i wychudzonego prezydenta Ben Cwi, obu w koszulach z rozchylonymi kołnierzykami, oraz duża mapa Izraela z zakreskowanym czerwonym atramentem okupowanym Synajem. Dym wypływał przez małe, na poły uchylone okno, a z pełnej niedopałków popielniczki wydzielała się zastarzała woń nikotyny. • Powiedzcie mi jeszcze raz, kim jest ten człowiek? — Zdjęła okulary i opuściła list na biurko. • Przyjacielem — powiedział Pasternak. — Wysoko postawionym w Centralnej Agencji Wywiadowczej. • W CIA? Poważną osobą? To co to za nieprofesjonalny nieporządek (Golda użyła tu angielskiego wyrażenia), żeby wysyłać osobisty list

do córki w Paryżu pocztą dyplomatyczną po to tylko, żeby przywiozła go tutaj samolotem, i to w czasie wojny? • Pani minister, sądzę, że nie miał zaufania do telegrafu ani do telefonu, ani nawet do poczty idącej prosto do Tel Awiwu. — Pasternak 316 wzruszył ramionami. — Pan Cunningham jest trochę stuknięty, jeśli chodzi o tajemnicę. Podobnie jak inni w wywiadzie. —I bardzo stuknięty na punkcie Rosjan — powiedziała Golda, zbywając list machnięciem ręki. — Wiecie, urodziłam się w Kijowie. Mogę was zapewnić, że Rosjanin zakłada spodnie najpierw na jedną, a potem na drugą nogę. I nie ma dziesięciu stóp wzrostu. Kiedy chodzi się po Moskwie, widzi się wielu niskich Rosjan. Niektórzy Amerykanie mają o nich dziwne wyobrażenie. — Spojrzała na Baraka, który siedział z nieruchomą twarzą. Pasternak przyprowadził go ze sobą, żeby w razie pytania mógł przedstawić swą opinię o Cunninghamie i jego liście. • Barak, zna pan tego człowieka? • Nie tak dobrze, jak Sam. • Co pan o nim myśli? —Dziwna postać, bystry umysł i wyjątkowo dobre kontakty. Marszcząc swój duży, wyrazisty nos, Golda wzięła list i sardonicznym tonem zaczęła odczytywać początkowe zdania. Drogi Samie. Piszę to podczas bezsennej nocy. Jestem piekielnie zmartwiony. Wasze zwycięstwo jest militarnie godne podziwu, ale politycznie może okazać się

samobójstwem. Amerykańska tarcza została usunięta. Wszystkie izraelskie decyzje polityczne powinny uwzględniać ten fakt Ze swoją amerykańską przeszłością, wasza minister spraw zagranicznych powinna to rozumieć. Informacje wywiadu z Rosji są przerażające i traktujemy je tutaj bardzo, bardzo poważnie... —Amerykańska tarcza? — Golda niemal parsknęła. — Jaka amerykańska tarcza? Co w tym wszystkim przynieśli nam Amerykanie oprócz kłopotów? — Rzuciła list na biurko, a obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. — No, dalej, Sam, wytłumacz mi, o co chodzi z tą amerykańską tarczą. Pasternak wykonał w kierunku Baraka zachęcający gest, który był jednocześnie rozkazem. —Zew słyszał wyjaśnienia Christiana Cunninghama. I to całkiem niedawno. Oczy, na poły przymknięte, o zdecydowanym wyrazie, przeniosły się z zimnym wyzwaniem na Baraka. • Pani minister, nie mogę tego ująć w dwóch zdaniach. • Ale czy to, co mówi ten człowiek, jest według pana sensowne? • Tak. 317 —A więc posłuchajmy, i proszę się nie spieszyć. Dlaczego Sam postawił go w takiej sytuacji? Tu nie istniała taka wieź, jaka łączyła Baraka z Ben Gurionem, z którym mógł rozmawiać niemal jak z kimś z rodziny. A teraz bez przygotowania miał mówić o światowej polityce z tą kobietą, która kształtowała stosunki zagraniczne niemal na równi z Dawidem Ben Gurionem i która słynęła z tego, że nie cierpi

głupców. Czy mógł powiedzieć coś, czego ona jeszcze nie wiedziała? Musiała to być próba w stylu Starego Człowieka. Zebrał się jednak na odwagę i zaczął. Stwierdził, że „tarcza" najwidoczniej oznacza przyjaźń wielkiego mocarstwa. Przy sposobie myślenia Cunninghama syjonizm „wśliznął się do historii" — przy tym sformułowaniu Golda Meir zmarszczyła swoje ciemne brwi — w roku 1917, po Deklaracji Balfoura, pod egidą Anglii. Istniała ona do czasu powstań arabskich i rezolucji ONZ o podziale, co przebiegało pod egidą Ameryki, szczególnie zaś pod wpływem interwencji prezydenta Trumana. W przeciwnym wypadku Izrael by nie istniał. Zagrożenie przetrwania Izraela pochodziło nie tyle od samych Arabów, co od polityki supermocarstw, polegającej na penetracji świata arabskiego za pomocą nieprzyjaznego, a czasami oparego na pogróżkach stanowiska wobec syjonizmu. Rosja rozgrywała obecnie ten gambit w starej Wielkiej Grze i powstrzymywała ją jedynie amerykańska osłona. Ale teraz, kiedy Eisenhower był wściekły na Izrael, amerykańskie stanowisko polityczne, zawsze chwiejne, w ciągu jednej nocy nabrało ogromnego znaczenia. Barak stwierdził, że taki był pogląd Cunninghama, wyrażony w liście. • Dobrze powiedziane, Zew. Chris podkreślił tu także dwa istotne fakty — dodał Pasternak, wysuwając dwa palce w kierunku listu. — Po pierwsze: Dulles poszedł do szpitala z nowotworem, więc Eisenhower osobiście kieruje polityką. Nie jest dyplomatą, tylko wojskowym, przyzwyczajonym do szybkiego, bezwzględnego działania. Po drugie: Departament Stanu rozgłosił swoimi kanałami, że rosyjski atak na Anglię lub Francję wywoła amerykański odwet. — Pasternak zamilkł na chwilę. — I, pani minister, Chris podkreśla, że w tym ostrzeżeniu

I z r a e l z o s t a ł pominięty. • Tak. Izrael nie zo st a ł, p o w t a r z a m , nie z os ta ł wymieniony. Widziałam to. — Golda Meir pchnęła list w kierunku Pasternaka. — Tak, teraz rozumiem was obu i absolutnie się z tym nie zgadzam. Twój przyjaciel z CIA powiada, że powinniśmy drżeć przed 318 rosyjską groźbą, podporządkować się ONZ i wycofać się z Synaju. Nic z tego. To głupota. — Zwróciła się do Baraka: — Tarcze-srarcze! Co z panem? Czy w tym jest jakiś sens? Jakie tarcze? My, syjoniści, osiągnęliśmy to samodzielnie! Przygotowaliśmy się, walczyliśmy o ten kraj i zdobyliśmy go, i d l a t e g o Izrael istnieje! Jeśli wielkie mocarstwo zaprzyjaźnia się z nami, to tylko dlatego, aby służyło to jego interesom w regionie, i tyle. Dla Brytyjczyków byliśmy buforem przeciwko Francuzom, dopóki przez Arabów nie zrobiło im się tu za gorąco. Jeśli chodzi o Amerykanów, to jaką tarczą byli, wprowadzając embargo na broń dla nas, podczas gdy Rosja zbroiła Egipt? Gdyby nie Francuzi, w których interesie leży obalenie Nasera, teraz to on mógłby dokonać najazdu na nas, a nie odwrotnie. A czy wtedy on by się wycofał? Co, Sam? • Raczej nie, pani minister. • Nie, raczej nie. A więc niech Egipcjanie wykażą pokojowe intencje i zaczną z nami rozmawiać! Jeśli wyjdziemy z Synaju, trzęsąc portkami, to czy wtedy zechcą gadać o pokoju? Głupi dowcip! A co do Rosjan, cóż, znajdują się daleko stąd i są teraz bardzo zajęci miażdżeniem węgierskich kobiet i dzieci swoimi czołgami. — Wstała, poprawiając suknię i spoglądając na zegarek. — Za godzinę Ben Gurion będzie przemawiał w radiu. Radzę wam posłuchać. Teraz idę się z nim

zobaczyć. • Spodziewałeś się czegoś innego? — Barak spytał Pasternaka, kiedy wyszli. Zachmurzone niebo siąpiło deszczem. • Chyba nie, ale list Chrisa zaniepokoił mnie i pomyślałem, że powinna go zobaczyć. Już podjęła decyzję, więc jest, jak jest. Albo powinienem powiedzieć, że to Stary Człowiek podjął decyzję. To zresztą wszystko jedno; być może stanęliśmy przed katastrofą. Barak, wracając z banku, mijał hotel „Król Dawid". Nagle przypomniał sobie, że Emily Cunningham dzisiaj wyjeżdża, prawdopodobnie już wyjechała. Wejść i sprawdzić? Po co? Czas wracać do domu na wystąpienie B.G. Jednakże pod wpływem irracjonalnego impulsu wszedł do hotelu. W futrze z wiewiórek i szarym szalu, z niebieską skórzaną torbą u nóg, oddawała swój klucz w recepcji. Poczuł nagły przypływ radości. Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się komicznie. Szeroko otwartymi ustami głośno chwyciła powietrze. —Ty! Miałeś być w Szarm asz-Szejch! Widziałam twoje zdjęcie w gazecie! 319 • Już wyjeżdżasz? • Za parę godzin, ale nienawidzę siedzenia na walizkach w pokoju hotelowym. • Czy w twoim pokoju jest radio? • Tak. • Weź swój klucz. — Podniósł jej torbę. — Niedługo będzie przemawiał premier. Chcę go posłuchać. To będzie po hebrajsku, ale

powiem ci, o co chodzi. Okay? • Tak, naturalnie. Wciąż posyłała mu ukradkowe zdumione spojrzenia, kiedy milcząc wchodzili po szerokich schodach na drugie piętro. W wąskim pokoju machnęła ręką w kierunku okna. —Przygnębiający widok. Cały ten drut kolczasty, a za nim Stare Miasto. Jest jeszcze bardziej przygnębiający, kiedy słońce oświetla mury. Wtedy Stara Jerozolima wygląda jak raj utracony. Małe radio gwizdało, trzeszczało i buczało, dopóki nie nastawił go na szybką, hebrajską zapowiedź. • Wystąpi za kilka minut — rzekł Barak. Emily rzuciła futro i szal na fotel. • Wiesz, że odwiedziłam twoją rodzinę? • Tak. • Twoje rany to chyba nic poważnego? • Za tydzień nie będzie już bandaży. Zrobiła niezgrabny ruch lekko ugiętym w łokciu sztywnym ramieniem. —Jeszcze ciągle tak zabawnie poruszasz ręką. Wiesz o tym? Zauważyłam to w Paryżu. —

Nikt inny tego nie widzi. Albo przynajmniej nie komentuje.

Uśmiechnęła się jak dorosła osoba i na jej dziewczęcej twarzy pojawiły się śmieszne zmarszczki i dołeczki. Teraz przypomniał sobie, dlaczego uznał ją za ekscytującą. • Okropne maniery. • Jak się ma Andre?

• Och, w porządku. — Uśmiech zniknął. — Słuchaj, mógłbyś mi powiedzieć, może tylko szepnąć słówko, co było w zapieczętowanym liście mego ojca? Tajemnicza sprawa. Naprawdę dzieją się tu tak poważne rzeczy? • Nas nie można łatwo przestraszyć. Nie możemy sobie na to pozwolić. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo i przynajmniej to jest pewne. 320 Siadaj i przestań biegać jak tygrys w klatce. — Pokazał na radio. — Przepraszam, jeśli znudzi cię ten hebrajski. To polityczny komentarz. Mnie to też nudzi. Rzuciła się na łóżko i wsparła na łokciach. • Mój Boże, masz piękną żonę i fantastyczne dzieci. Mała jest słodka, a ten chłopak, Noah, będzie przywódcą. • Nachama powiedziała, że jesteś miłą dziewczyną. • Ha! — Zabrzmiało to jak eksplozja. — Naprawdę? Ledwo mogłyśmy się porozumieć. Tak ma na imię: — Nakama? Brzmi jak u Indian amerykańskich. Córka Księżyca, albo coś takiego. Jak Wilk Błyskawica. Może Indianie naprawdę są Zagubionym Plemieniem Izraela. • Paplesz, Emily. I mówi się Nachama. • Co to znaczy „Nachama''? — Wyrzuciła z siebie gardłowy dźwięk. • Pocieszenie. Przez twarz dziewczyny przesunął się cień. • Właściwie mogę ci powiedzieć albo cię ostrzec, że mam magiczną siłę. Nie śmiej się. Bardzo rzadko z niej korzystam, ale kiedy to robię,

przeraża mnie, jak to działa. Właśnie teraz siłą woli zmusiłam cię, byś wszedł przez obrotowe drzwi do hotelu. Naprawdę! Powiedziałam sobie: Wiem, że on jest w Szarm asz-Szejch, ale mimo to chcę, żeby w tej c h w i l i wszedł do hotelu. I wszedłeś. Wierzysz mi? Mogę przysiąc na Biblię. Tam, w tej szufladzie, jest Biblia Gideona, a ja jestem wierząca. • Słuchaj, na końcu ulicy jest nasz bank i Nachama potrzebowała gotówki. Czy tego też chciałaś? • Nie żartuj ze mnie. Mówię ci, robiłam to już przedtem. Kiedyś w szkole potrzebowałam dwudziestu dolarów, żeby wydostać się ze strasznego finansowego dołka, to był okropny wstyd. Myślałam, żeby znaleźć dwudziestodolarowy banknot i znalazłam go w starej torebce, którą już chciałam wyrzucić. Robiłam to również kiedy indziej. • A gdybym nie wszedł? Co wtedy z magiczną siłą? • Ach, ale wszedłeś! W radiu wybuchnął szorstki hebrajski: • To on. — Barak dokładnie wybrał stację. • Myślisz, że jestem wariatką? • Niezupełnie. • Ładne? — Wierzgnęła nogami, które były szczupłe, ale zgrabne. • Zamknij się, chcę go posłuchać. 321 • Boże na niebiesiech, Wilku Błyskawico, jestem szczęśliwa, że wszedłeś przez te obrotowe drzwi! • W porządku.

• Wiesz, nie powiedziałbyś, żebym się zamknęła, gdybyś nie czuł się przy mnie dobrze. Interesujące. Ben Gurion dopiero zaczynał, ale Barak nie chciał stracić ani słowa. Podszedł i ręką zamknął jej usta. Chwyciła ją ostrymi zębami. —Przepraszam, będę cicho. Pokręcił głową nad tą rozbrykaną dziewczyną i odsunął na bok jej futerko, żeby móc usiąść w fotelu. Emily podeszła do okna i stanęła z założonymi rękami, spoglądając na Stare Miasto. Była ubrana w ten sam sweter i spódniczkę, które miała na sobie w Paryżu. W miarę jak głos ostry i na tyle gwałtowny, że radio aż trzeszczało, wylewał się na pokój, Barak zapadał się coraz głębiej w fotelu, czując zmęczenie i przygnębienie. Było to bowiem gromkie przymówienie zwycięzcy, twarde, pełne optymizmu i bezkompromisowe, wyrażające postawę, jaką Golda Meir zajęła podczas spotkania. Stare porozumienia o zawieszeniu broni są martwe. Zamordowały je egipskie działania wojenne. Poprzednie linie zawieszenia ognia już nie istnieją. Jeśli zaś chodzi o propozycję umieszczenia sił ONZ na sp*rnych terenach, Izrael nie zezwoli na obecność obcych wojsk na swej ziemi ani na żadnym okupowanym przez siebie terytorium! (Usłyszawszy te wyzywające słowa, Barak skulił się i przyłożył rękę do czoła. — Co? — szepnęła Emily. — Co on teraz powiedział? Dla mnie to czysta chińszczyzna. Barak położył palec na wargach.) Kiedy Egipt i pozostali sąsiedzi okażą skłonność do pokojowej dyskusji, zauważą, że Izrael jest otwarty na propozycje. Na razie jednak, jak zostało to już wystarczająco udowodnione, może polegać na swych żołnierzach, którzy odepchnęli wszystkich intruzów. Odkryte przez nich wielkie nagromadzenie umocnień i magazynów broni na Synaju stało się

świadectwem, iż Izrael w ostatnim momencie podjął działania samoobronne. • Nie podobało ci się to przemówienie — powiedziała, kiedy wyłączył radio. • I nie spodoba się twojemu ojcu. Tak wygląda w kilku słowach to, co powiedział Ben Gurion.—Barak streścił wystąpienie, robiąc to z coraz bardziej ponurą miną, chociaż obecność dziewczyny rozpraszała go i była urocza. • Prawdopodobnie masz rację, Chris będzie przerażony. Ale w polityce jestem straszną ignorantką. 322 • A jak ci idzie praca o Lamartinie? • Nie chciałabym teraz o tym mówić. • Rozumiem. — Niezręczna pauza. — Cóż, chyba już pójdę. Dzięki za to, że mogłem posłuchać radia. • Nie muszę jeszcze wychodzić. • Mam sprawy do załatwienia. • W porządku. — Wcisnęła się w fiitro i obwiązała głowę szalem. —

Masz rację. Jeśli choć raz cię pocałuję, będę zgubiona, więc lepiej

się stąd wynośmy. Kiedy, choć oddaleni od siebie, stanęli twarzą w twarz, dwudziestoletnia amerykańska dziewczyna i zabandażowany izraelski oficer tuż po trzydziestce, Barak bezsensownie pomyślał o religijnym przepisie issur jichud, o którym często jako nastolatki dyskutowali z Michaelem. Surowe prawo talmudyczne zabraniało, aby osoba płci męskiej i osoba płci

żeńskiej — z wyjątkiem gdy obie były w śmiesznie młodym wieku — nie spokrewnione ze sobą, przebywały razem w zamkniętym pomieszczeniu. Zew utrzymywał, że w dzisiejszych czasach issur jichud było nonsensowne i niewykonalne. Michael, rozważny student jesziwy odpowiadał, że jest wykonalne jedynie dzięki sile woli, natomiast wcale nie nonsensowne. Oczywiście, Barak nigdy nie zwracał na to najmniejszej uwagi, w znacznej mierze dla własnej wygody, i aż do tej pory nigdy nie przyszłoby mu to na myśl. —Bzdura. — Chwycił ją za ramiona i obojętnie pocałował w usta. —

W porządku? Takie straszne?

—To było nieuniknione od czasu nocy ognistych muszek. Ty to zrobiłeś, nie ja. Zapamiętaj. Pewnego dnia będziesz musiał sobie przypomnieć. Wypadła za drzwi, porywając po drodze torbę. Wyszedł za nią. • Daj, to poniosę. • Och, proszę. Nie bądź tak cholernie uprzejmy. To śmieszne. —

W korytarzu odwróciła do niego twarz. Płynęły po niej łzy.

—Co jest, do diabła? I czemu teraz jesteś nieszczęśliwa? —Mój Boże, co ty wiesz! Próbuję nie paść t& szczęścia. Czując, jak coś go ściska w gardle, Zew Barak powiedział: • Następnym razem, jeśli się spotkamy, będziesz mężatką z dwójką dzieci jak Nachama i będziesz tak samo szczęśliwa. • Bardzo wątpię, ale nawet jeśli tak, nie sprawi to najmniejszej różnicy. — Przyłożyła do oczu chusteczkę. — Gadanie o marzeniach! 323 Uch! To przemówienie naprawdę było takie straszne? Taksówkarz na

lotnisku wziął franki. Tutaj też je wezmą? • Wsadzę cię do taksówki. • O, dobrze, jesteś świeżo z banku, masz gotówkę. Dzięki. Kiedy schodzili po schodach, powiedziała. • Zerwę z Andre. Z pewnością to cię dziwi! Ha! Wiedziałeś, że to zrobię, kiedy tylko go zobaczyłeś. Bóg jedyny wie, czemu moi rodzice tak się zachowywali. Biedny Andre! Skoro pytasz, to nie zrobię magisterium w Paryżu. Wracam do domu. Skończę tam, może w Georgetown. • Chcesz uczyć? • Tak, w szkole dla dziewcząt. Są takie w okolicach Waszyngtonu, na prowincji. Kocham dziewczyny. Są twardymi realistkami. Prawie wszyscy chłopcy są próżnymi mięczakami. • Chyba pomyliłaś płcie, co? • Nie, to prawda. — Chwyciła go za ramię. Mieli już wejść do hallu. — Posłuchaj. Gdybym mogła być twoim psem, tylko psem, znalazłabym sposób, żeby zamieszkać w Jerozolimie. Ale jasno widać, że to beznadziejne. A więc wsadź mnie do taksówki i pożegnaj do następnego spotkania. Zmusił się do lekkiego tonu: • Sądzę, że użyjesz swej czarodziejskiej siły, żeby ono na pewno nastąpiło. • Nie będę musiała. —Nagle uśmiechnęła się jakoś inaczej, z miłością. Miała piękne białe zęby i szerokie czerwone usta, dziwnie uniesione w kącikach. — Hiroszima w trenczu? Tak prostacko, tak okrutnie. Ale

wszystko przez to, w pewnym sensie. W taksówce postawił torbę u jej nóg. • Kocham cię. • Wierzę, że tak myślisz. Poczekaj, aż go spotkasz. Człowieka, za którego wyjdziesz za mąż. Wtedy będziesz wiedziała, czym jest miłość. — Wciąż przytrzymywał drzwi, wbrew samemu sobie nie chcąc tracić z oczu Emily Cunningham. • Dokładnie wiem, czym jest miłość, a jest wszystkim. Wiem, że ty i Nachama kochacie się i jesteście idealnie szczęśliwi. Ona jest zjawiskowo piękna i słodka i założę się, bystra. W ogóle nie mogłyśmy nawiązać ze sobą kontaktu. Dobra, zamknij drzwi i powiedz „do widzenia". Nie ma ratunku. 324 —Chyba jesteś szalona. Albo może tylko jotzet dofan. Na te słowa taksówkarz, śniady mężczyzna w stożkowatej wełnianej czapce obejrzał się za siebie. • Co to znaczy , jotzet dofan'' ? • „Wychowanie z boku", po angielsku: cesarskie cięcie. Po hebrajsku tak samo, ale nabrało również znaczenia „niezwykły". Znów ten uśmiech satyra. Szczupłymi palcami chwyciła jego dłoń. —Jeszcze jak, stary! Tak się składa, że faktycznie urodziłam się w wyniku cesarskiego cięcia. Przedwcześnie z łona matki jam wypruta. Ten dramatyczny cytat rozśmieszył go. • Złóż się, Macduffie. — Chyba tak jest dalej? Niech potępiony będzie, kto się znuży i pierwszy krzyknie: Stój! Nie mogę dłużejl

• Wcale nie. Miła próba, ale jest tak: Przeklęty język, co mi to powiada. Będziesz musiał odświeżyć swego Szekspira, staruszku. Może kiedyś ci pomogę. — Błysnęła oczami. — A na razie pa, pa, Wilku Błyskawico. To prawo issurjichud tkwiło w głowie Szajny Matisdorf, kiedy tuż po ceremonii ślubnej siedziała przed zamkniętymi drzwiami sypialni swej kuzynki Fajgi. Z salonu docierała tu radosna wrzawa weselnej zabawy: śpiewy, żarty, śmiechy, tańce i hałaśliwa muzyka klezmerskiego zespołu — dwóch saksofonów i altówki — podczas gdy Szajna, jeszcze jedna dziewczyna i dwóch młodzieńców z jesziwy tkwili w korytarzu, chcąc zaświadczyć, że Fajga była w środku sam na sam ze swym oblubieńcem Fywelem wystarczająco długo, aby przynajmniej teoretycznie to mogło się stać. Ten krótki jichud nowo poślubionych był tylko czystą formalnością, ale tak surowo przestrzeganą w środowisku Szajny, że dla niej było to normalne i nie widziała w tym nic niezwykłego. Fajga i Fywel spędzą tam swoje przepisowe osiem lub dziesięć minut, pijąc herbatę i jedząc ciastka z wilczym apetytem, ponieważ przez cały dzień pościli i oczywiście oboje wyjdą dziewiczy, tak samo jak weszli. Znając nieśmiałość Fywela, Szajna pomyślała, że Fajga za drzwiami może nawet nie dostać całusa. Tym niemniej ten obrzęd jichud był prawdziwym przypieczętowaniem małżeństwa, tak samo jak ceremonia pod baldachimem i stłuczenie kieliszka. Drzwi otworzyły się i wyszła z nich szczęśliwa para: blady oblubieniec w białym kittel i Fajga cała w kremowych woalach i koronkach ślubnego 325

stroju. Ponieważ była czerwona na twarzy i śmiała się, a Fywel miał rozbiegane, nieprzytomne spojrzenie, jakby go ktoś mocno rąbnął w głowę, Szajna domyśliła się, że mimo wszystko był jakiś pocałunek. Dobry znak i niezaprzeczalnie dzieło Fajgi. Fajga była w porządku. Podczas tego krótkiego czuwania pod drzwiami sypialni Szajna podjęła nagłą decyzję i wracając do domu autobusem, ponownie ją rozważała. Wyszła z wesela zaraz po jichud, chociaż zabawa potrwa jeszcze wiele godzin. Batalion Jossiego wracał z Synaju po długich sześciu tygodniach przerywanych rzadkimi piątkowo-sobotnimi przepustkami do domu. Spóźnił się na wesele, ale liczyła na telefon od niego, może jeszcze dzisiejszego wieczora. Szajna cierpiała katusze podczas tej krótkiej wojny i teraz nie miała już żadnych wątpliwości, że jest zadurzona, szalona z miłości do tego spadochroniarza, którego zwano Don Kichotem, i że był już czas, i to najwyższy, aby coś z tym zrobić. Szajna poradziła sobie ze spotkaniem w „Królu Falafli", jak tylko umiała, chociaż męczyła ją grypa i szarpała zazdrość oraz podejrzenia. Niedoświadczona w takich sprawach, była jednak na tyle bystra, żeby rozumieć, iż podczas wyciągania z Kichota wszystkiego, czego tylko mogłaby się dowiedzieć na temat epizodu w wesołym Paryżu, miły i swobodny sposób bycia był jedyny po tym, jak wszystko zepsuła. Jossi nie bardzo rozwiał jej wątpliwości swoimi niezręcznymi odpowiedziami na zadawane mu pytania. Prawdopodobnie nigdy się nie dowie, co się tam działo, ale jednego była pewna: nienawidziła Jael Lurii. Od tej pory będzie musiała uważać ją za zagrożenie. Płotki o Jael i Pasternaku nie dotarły do Szajny, mała grupka jej przyjaciół rzadko kumała się z wojskiem. Szajna wiedziała jedynie, że Jael ma silną wolę, jest piękna, swobodna w

zachowaniu i, o ile nie zawodził jej kobiecy instynkt, jest kłopotliwą rywalką. Być może w głębi serca Szajna kochała Kichota od chwili, gdy poznała go jako mała dziewczynka, kiedy naigrawała się z niego i dawała mu po nosie. Pamiętała ich pierwsze spotkanie, kiedy tak śmiesznie wyglądał w pękniętych spodniach; pamiętała, jak tłukła go pięściami, kiedy zrobił sobie prysznic, oblewając się wodą z jej wiadra, i chyba już wtedy podświadomie coś do niego czuła. Uznała, że świadomie zakochała się w nim podczas przemówienia na uniwersytecie: kiedy, powściągając emocje, opowiadał o Guliwerze i pustych miejscach w autobusie, wiozącym 326 grupę uczestników ataku z powrotem do obozu. Ten imigrant, chudy chłopak z czasów oblężenia Jerozolimy, wyrósł na wysokiego, dobrze zbudowanego żołnierza, a gazety publikowały historię jego wyczynu na przełęczy Mitla. To był jej Jossi i niczyj więcej! A już na pewno nie Jael Lurii! Jednym słowem, Szajna chciała wyjść za mąż. Był pewien haczyk w tym, że Don Kichot się nie oświadczył. Po prostu często się z nią spotykał. Przedstawiła jasno (teraz pomyślała, że może trochę zbyt jasno), że nie jest gotowa do małżeństwa i w ogóle ma wobec niego pewne wątpliwości, ponieważ ona jest religijna i ma zamiar taka pozostać, a on jest dzikusem, który chociaż coś tam wie o religii, ale daleki jest od przestrzegania jej zasad. Na swój sposób Szajna zawsze stosowała się do issur jichud, w wypadku innych młodych mężczyzn było to oczywiste, a z Kichotem już na początku ustaliła tę zasadę: „B'seder, issur jichud", żaden problem. Jeśli zgadzała się na jakieś pieszczoty, to zdarzały się one podczas wieczornych spacerów lub w jego dżipie i były stosunkowo

niewinne, chociaż dla Szajny wszystko to było nowe i cudownie szokujące. Dla swego religijnego otoczenia Szajna była odważnym lekkoduch*em, na granicy przyzwoitości igrającym z obowiązującymi zasadami, ale myśli i sumienie miała czyste. Miłość zezwalała na pewne słodkie ustępstwa, ale issur jichud stanowiło nieprzekraczalną czerwoną linię. W związku z tym podczas długiej jazdy autobusem do domu, kiedy zastanawiała się nad całą sprawą, przyszło Szajnie na myśl, że jeśli pozwoli sobie zostać z Jossim sam na sam w zamkniętym pokoju, będzie to chyba najodważniejsza aluzja, że pragnie, aby się jej oświadczył. Więcej już skromna, religijna dziewczyna doprawdy nie mogła zrobić. Oczywiście nic się nie stanie, z pewnością nie więcej niż z Fajgą i Fywelem, ale Jossi na pewno zrozumie, o co chodzi. U Szajny decyzja oznaczała działanie. Kiedy odezwał się telefon, rzuciła się do niego. Jossi dzwonił z mieszkania przy ulicy Karla Nettera. Po powitaniu i paru czułych słówkach oświadczyła, że chce tam pojechać, żeby się z nim zobaczyć. • Tutaj? Dlaczego tutaj? — dopytywał się zaskoczony. Nigdy dotąd nie odwiedziła tej jaskini grzechu. — Przyjadę do Jerozolimy. • Nie, musisz być skonany i nie masz zbyt wiele czasu. Będę tam około siódmej. Nie kłóć się, już wychodzę na postój szerutów. Jossi odłożył słuchawkę i zwrócił się do dzielących z nim pokój dwóch spadochroniarzy, Szmuela i Amira: 327 —A to coś nowego. Przyjedzie tutaj Szajna. Szmuel, bardzo wysoki Żyd turecki z gęstą, czarną brodą, właśnie zajmował się na połamanej kanapie swoją przelotną miłością, korpulentną dziewczyną w stopniu sierżanta z oddziału sygnalistów, noszącą imię

Miriam. W małej kuchence Amir smażył salami i jajka, robiąc sporo dymu i przyjemne zapachy. • A co my mamy robić? — spytał Amir. — Wynieść się stąd? • Nie, nie, przeciwnie, musicie tu zostać. Wszyscy. Wyjaśnił pokrótce issur jichud. Szmuel słyszał o tym w czasach swego dzieciństwa w Turcji, ale dla Amira, kibucnika z Mapam była to zupełna nowość, będąca jednym z tych religijnych nonsensów. Miriam stwierdziła, że się cieszy, iż dowiedziała się o czymś takim i będzie musiała to sobie zapamiętać. Kiedy niektórzy z tych bezczelnych oficerów zechcą ją wykorzystać, wówczas powoła się na issur jichud. Żałowała, że musi wracać do baraków, ponieważ chciałaby poznać dziewczynę, która była aż tak skrupulatna w przestrzeganiu prawa. W Hajfie, swobodnym mieście, w którym się wychowała i w którym w soboty jeździły autobusy, nie było możliwości dowiedzenia się o takich rzeczach. Issur jichud jako wykręt z pewnością było lepsze od miesiączki i nie tak krępujące. • Tylko nie próbuj tego issur jichud na mnie — powiedział Szmuel, przytuliwszy ją i ucałowawszy na pożegnanie. • Na tobie?! A co na ciebie zadziała? Nawet nie nóż kuchenny. • No, wtedy wiedziałbym, że jesteś trochę nieśmiała. • Turek to Turek — powiedziała Miriam wychodząc. Kiedy więc Szajna przybyła na ulicę Karla Nettera, zastała w tej siedzibie grzechu nie tylko swego bohaterskiego okularnika, ale także dwóch innych umundurowanych spadochroniarzy w czerwonych butach, z którymi dzielił mieszkanie. W tym tkwił następny haczyk. Ta dwójka była dziwnie tępa: siedzieli obok siebie na rozpadającej się kanapie i wcale nie zamierzali wyjść i dać jej szansy do zrealizowania ułożonego w myślach

scenariusza: ominąć jichud, doprowadzić do namiętnych, lecz ograniczonych pieszczot i wtedy przystąpić do poważnych spraw. Była zła na Jossiego. Czy nie mógł tak załatwić, żeby byli sami podczas tej pierwszej randki w jego mieszkaniu? Powitał ją przyzwoitym całusem i teraz też tylko siedział w fotelu, opalony i wspaniały, ale z dziwnie głupią miną. Rozmowa była wymuszona i toczyła się z przerwami. Wielki, czarnobrody facet zapytał, czy była kiedyś w Turcji. 328 • Nie, nigdy nie wyjeżdżałam z Izraela. • Ja pochodzę z Turcji. Piękny kraj, Turcja. Ale to nie miejsce dla Żyda. Szajna wiedziała, że żołnierze powracający z frontu nie lubią opowiadać o walkach, a więc nie był to temat na początek. I tak nie miała zamiaru prowadzić konwersacji. Siedziała jak mumia, rozglądając się po małym zapuszczonym mieszkaniu wykorzystywanym w złych celach, i czekała, aby wyszli. Co się z nimi działo? Wiedzieli, że jest dziewczyną Jossiego! • Zjadłabyś trochę jajek z salami? — zapytał Amir. Odmówiła. • Chyba zrobię sobie kanapkę z salami. — Jossi zerwał się z fotela. Był zbity z tropu przyjściem Szajny, marzył, by zamknąć tę śliczną, szczupłą dziewczyną w ramionach, ale zupełnie nie wiedział, co ma robić. Kiedy był w kuchni, Szajna, która miała już tego wszystkiego dosyć, wyraźnym gestem dała obu spadochroniarzom do zrozumienia, żeby się zmyli. Czarnobrody olbrzym, siedzący przy niej, syknął cicho: • A co z issur jichudl Oszołomiona Szajna

odsyknęła: • Przestrzegacie tego w Turcji? • No, niektórzy z nas — syknął Szmuel. • To wszystko są przesądy — powiedział Amir normalnym głosem. • Co jest przesądem? — krzyknął z kuchni Kichot. — Nic — odpowiedział Szmuel i Szajna jeszcze raz wskazała kciukiem drzwi. Szmuel pociągnął Amira za łokieć. —

Właśnie wychodzimy.

—Czemu? — Jossi wychylił głowę z kuchni. — Siedźcie! Proszę! Ale już wychodzili i zamykali za sobą drzwi. Wtedy Szajna podeszła do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła go całować jak nigdy dotąd, a robiąc to myślała, że Fajga na pewno nie mogła tak pocałować Fywela. Fywel jednak nie był Don Kichotem, a ona nie była Fajgą. W tym miejscu Jossi z bojową szybkością zareagował na ten nowy stan rzeczy, chociaż zupełnie niczego nie rozumiał. Kiedy Jael rzuciła się na niego w „Georges Cinq", czuł się zaskoczony, ale całkowitą nowość stanowił jedynie fakt, że Jael była dziewczyną pułkownika. Ale tu była Szajna, zupełnie inna, 329 nieskończenie słodsza i w ogóle, przedsmak obiecanego raju. Po chwili Szajna delikatnie odepchnęła go od siebie. —Dobrze, wystarczy! Czy wiesz, że prawie umarłam, zamartwiając się o ciebie? Jestem z ciebie taka dumna! Jesteś taki przystojny, taki wspaniały! Wróciłeś bezpiecznie do domu! Przenajświętszy, niech będzie błogosławiony, wysłuchał moich modłów.

Chyba uderzyła w niewłaściwy ton. • Czy mam otworzyć drzwi? — zapytał Jossi. • Ach, na miły Bóg, Jossi! Zrób mi kanapkę z salami. Chcę z tobą porozmawiać. Poważnie. Wchodząc w bramę bazy lotniczej w Ramii, Szmuel i Amir natknęli się na wychodzącą Jael. • Cześć! A więc wasz batalion wrócił? Gdzie jest Don Kichot? Spojrzeli po sobie i jednocześnie każdy z nich powiedział co innego. • Nie mam najmniejszego pojęcia — stwierdził Szmuel. • Właśnie zostawiliśmy go przy ulicy Karla Nettera — ogłosił Amir. Jael popatrzyła na nich z krzywym uśmiechem, przyzwyczajona do obronnej konspiracji mężczyzn. — Przy ulicy Karla Nettera, tak? Czy na noc wraca do bazy? Żaden z nich nie odpowiedział. W mroku bramy, oświetlonej jedynie żarówką z wartowni, Amir dostał silnego kuksańca w bok od Turka, który nie wiedział, czego Jael może chcieć od Kichota, ale nigdy nie należy mówić kobiecie prawdy o innym mężczyźnie ani w ogóle o niczym, jak powiadała zaabsorbowana przez osmozę otomańska mądrość. —Cóż, dzięki. Wasz batalion wyczyniał cuda. Cześć wam i chwała. — Zawróciła i poszła do budynku dowództwa. Minęły już ponad dwa miesiące i Jael zdecydowanie musiała porozmawiać z Jossim. Trzeszcząca sieć telefoniczna Tel Awiwu była przeładowana rozmowami powracających żołnierzy i upłynęło chyba pół godziny, zanim przebiła się przez sygnał zajęcia całej dzielnicy i dodzwoniła pod numer z ulicy Karla Nettera.

• Halo? Jossi? Tu Jael. Witaj w domu! Gratulacje! Tutaj, w sztabie, mówi się, że na polu bitwy dokonywałeś cudów. • O cześć — powiedział Jossi obojętnym tonem, ponieważ blisko telefonu siedziała Szajna z pytającym wyrazem twarzy. — Miło cię słyszeć. 330 — Jossi, muszę się z tobą zobaczyć. Musimy porozmawiać. To dosyć pilne. Niewątpliwie Jossi był tępy, ale nigdy nie przyszedłby mu na myśl prawdopodobny powód tej rozmowy. Jael była kochanką pułkownika Pasternaka i prawie wszyscy o tym wiedzieli—osobą kapryśną i impulsywną. Mógł więc sądzić, że chce się trochę popławić w chwale jego bitewnych wyczynów albo poflirtować z nim, kto to zresztą mógł wiedzieć? • No jasne. W tych dniach skontaktuję się z tobą. • Kto to? — zapytała Szajna, która wyraźnie rozpoznawała kobiecy głos w słuchawce. • Żadne „w tych dniach"! — krzyknęła Jael i w słuchawce aż zatrzeszczało. • Jutro rano! Tutaj, w bazie, czy w twoim mieszkaniu? • Pytałam, kto to? Jichud Szajny z Jossim potoczył się zgodnie z planem. Naprawdę go rozbroiła i zdobyła. Właściwie nie byli zaręczeni, ponieważ powiedziała, że najpierw chce uzyskać zgodę rodziców i Reba Szmuela, ale nie tracąc czasu postanowiła egzekwować prawo własności. Natomiast Jossi był w niej kompletnie zadurzony, wiedział, że poza małżeństwem nie ma sposobu,

aby Szajna poszła z nim do łóżka i, szczególnie w tej chwili, strasznie jej pożądał. Zaczął również myśleć o dzieciach. A więc niech to będzie Szajna. Była o wiele lepsza niż wszystkie inne i oddała mu tyle ze swej cnoty, ile mogła oddać przed ślubem, było to jasne jak słońce. Przesłonił dłonią słuchawkę: —

Och, wiesz, to jedna z tych dziewczyn. Przepraszam za to.

W odpowiedzi Szajna gniewnie zmarszczyła brwi i surowo pokręciła głową. • Jossi, jesteś tam? Odłożyłeś słuchawkę? Ani mi się waż! • Jestem, jestem. Przepraszam. Na noc wracam do bazy. • A więc spotkamy się w „Królu Falafli", rano o siódmej. Słyszysz? Żebyś tam był! • O czym ta szmata tak gada i gada? — powiedziała Szajna. — Po prostu przerwij. Skończyłeś już z tym wszystkim. • Dobrze — rzekł Jossi, co posłużyło za odpowiedź dla obu dziewczyn i naprawdę skończył rozmowę. Szajna znów zrobiła się kochająca i minął jakiś czas, zanim oświadczyła, że musi wracać do domu. Poszedł z nią krzywymi uliczkami starego centrum 331 Tel Awiwu. Oboje jeszcze czuli wspomnienie nowej bliskości. Na postoju szerutów pocałowali się, zanim wsiadła do rozklekotanej taksówki. • Koniec ze szmatami! — rzuciła szeptem swe ostatnie słowo. — Jestem twoja, a ty jesteś mój, i już. • Koniec ze szmatami — powiedział Don Kichot w obłoku ekscytującego szczęścia i wrócił na ulicę Karla Nettera. Jeszcze nigdy

nie czuł dla żadnej dziewczyny takiego uwielbienia, jakie go ogarnęło w chwili skromnego oddania się, no może niemal oddania się, Szajny. Życie dopiero się zaczynało. Zwycięstwo, może odznaczenie i Szajna! —

21

Szmata

Kawa w mieszczącej się na świeżym powietrzu kawiarni „Króla Falafli" nie była zła, ale ciastka bywały stare i niezupełnie wolne od unoszącego się wiecznie pyłu Ramii. Jossi pojawił się tam równo z uderzeniem siódmej, zgodnie z głęboko zakorzenionym wojskowym przyzwyczajeniem. Ogrzewany silnym, porannym słońcem zjadł dwa z tych ciastek, czekając na pojawienie się Jael. Nie dziwiło go, że się spóźniała; kobieta-oficer, i do tego rozpuszczona ulubienica pułkownika. Ćwiczące lądowania samoloty z rykiem siadały w bazie i z rykiem unosiły się w powietrze, ciężarówki załadowane żołnierzami wjeżdżały i wyjeżdżały przez bramę obok wartowni. Mała kawiarenka zapełniła się, podczas gdy Kichot siedział tam, spłukując kawą zakurzone ciastko i wcale nie myśląc o Jael, tylko o Szajnie. Zdobyła go jak burza, i świetnie, że to zrobiła! Zadurzył się w niej już przed wieloma miesiącami i niewątpliwie bardzo się zaangażował, ale na swój niefrasobliwy sposób liczył, że przy jej pełnym rezerwy zachowaniu sprawa będzie się ciągnęła bez końca. Zmieniła to wszystko w jednej

chwili. Dobrze, a więc niech tak będzie. Czas na skok. Prędzej czy później to musiało się stać. Kfotze, Kichot! Nie była najładniejszą ze znanych mu dziewczyn, nawet nie była taka ładna jak niektóre z tych, z którymi się zadawał, i w żadnym wypadku nie tak wspaniała jak Jael Luria; szczupła, 333 ciemna, o nieco ostrych rysach twarzy, z gładką, świeżą cerą, być może ze względu na młody wiek niezupełnie wolną od zanieczyszczeń. Miała piękne włosy, głębokie oczy potrafiące błyszczeć kontrolowaną namiętnością, bystry umysł i promienny urok nie do odparcia; przynajmniej dla niego z tym charakterem jak skała będzie wspaniałą matką. Rozmawiali o dzieciach i nie sprzeciwił się jej stanowczemu stwierdzeniu, iż otrzymają bardzo religijne wychowanie. Kichot lubił religię i uważał, że dzieciakom to się należy. A co zrobią z tym później, jak to było w jego przypadku, to już ich sprawa, lecz o tym już Szajnie nie powiedział. • Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Straszny pośpiech, straszny bałagan. — Do kawiarenki wpadła Jael z nienaganną fryzurą, w świeżo wyprasowanym mundurze, z rumianymi policzkami. — I nie mogę zostać. • Nie? Przynajmniej wypij filiżankę kawy. • No... — podeszła do kontuaru, gdzie „Król", gruby, wymazany tłuszczem mężczyzna w fartuchu i tekturowej czapce z szacunkiem obsłużył ją przed innymi czekającymi w kolejce klientami. • Nie masz na sobie ani śladu — powiedziała, opadając na krzesło obok — po tym wszystkim, co przeszedłeś! • Jael, o co chodzi? Co mogę dla ciebie zrobić?

Rozejrzała się po sąsiednich stolikach, przy których tłoczyli się młodzi rozgadani żołnierze. Roześmiała się dziwnie i spytała: • Co myślisz, jak wyglądam? • Jak zwykle, zwalasz z nóg. • Naprawdę? Dzięki. Czuję się... no... Nigdy nie czułam się tak jak teraz. Trochę wspaniale i trochę strasznie. — Pociągnęła łyk kawy i znów się rozejrzała — O, to niemożliwe, to był błąd. Zresztą nie ma czasu. Twój batalion jest na służbie, w rezerwie czy jak? • Trzy dni przepustki i z powrotem do rezerwy. • Mogę się z tobą zobaczyć na Karla Nettera? Powiedzmy, dziś po południu? Może o trzeciej? • Czemu? O co chodzi? • Cóż, hamud... — Nakryła dłonią jego dłoń. Bip, bip, bip! Za kierownicą wojskowego samochodu Sam Pasternak naciskał na klakson. — Gdzie są wykresy! — zawołał do Jael. — I co ty tu robisz, do wszystkich diabłów?! Cześć, Kichot. 334 • Już prawie wszystko gotowe! — odkrzyknęła. — Jeszcze ostatnia mapa, Uri już nad nią pracuje i... • Prawie gotowe? Wsiadaj natychmiast. Za godzinę mam spotkanie z premierem. • O trzeciej na Karla Nettera — mruknęła. — Tylko mnie nie zawiedź — i pobiegła do samochodu. W tym momencie Jossi mógłby się już domyślić, co się szykuje, gdyby

nie był tąk zajęty Szajną. A może i nie. Dla niego Jael to Jael, przesadnie ambitna siostra Benny'ego Lurii, przebrzmiała historia. W Paryżu pośmieli się trochę i mieli z'beng w'gamarnu, trochę się ze sobą pokotłowali. Po przełęczy Mitla i Szarm asz-Szejch hotel „Georges Cinq" był odległym wspomnieniem. Teraz chodziło o to, co będzie z komornym za następny miesiąc za mieszkanie na Karla Nettera. Amir i Szmuel nie będą mogli go zatrzymać, jeśli nie zapłaci swojej części, ale Szajna zdecydowała: żegnaj, ulico Karla Nettera! To poważna decyzja. Pasternak zobaczył zupełnie innego Ben Guriona: zniknął optymizm, pewność siebie, zwycięski uśmiech. Twarze Dąjana, Goldy Meir i siedzących wokół stołu doradców stanowiły odbicie ponurej miny Starego Człowieka. Kiedy Jael zawieszała mapy Synaju na stojakach, Pasternak myślał o piątkowym popołudniu w Muzeum Tel Awiwu, kiedy Ben Gurion odczytywał Deklarację o Powstaniu Państwa przed zgromadzonymi tłumnie syjonistycznymi przywódcami. Właśnie tak wtedy wyglądał: zdecydowanie, wyzywająco, poważnie. I właśnie tam i wtedy, w tym bałaganie, narodziło się Państwo. Kiedy skończył czytać, muzycy przegapili znak rozpoczęcia Hatikwy, tak że Stary Człowiek zaczął śpiewać sam. Audytorium zawtórowało z ociąganiem i wtedy nierówno przyłączyła się orkiestra w potężnym, rozstrojonym hymnie nowego Państwa Żydowskiego. Potem Sam przyłączył się do młodych ludzi tańczących na ulicach, ale przed oczyma miał ciągle poważną twarz Ben Guriona. Teraz znów ją widział i w jakimś sensie całe to przedsięwzięcie, na dobre czy złe, było ciągle solowym występem B.G. z usiłującym nadążyć za nim rozstrojonym chórem. —Na co cztery mapy? — dopytywał się Ben Gurion, który na wszystko zwracał uwagę. — Zdecydowaliśmy się na trzy propozycje

wycofania się. Po wielu tygodniach zręcznej taktyki opóźniającej, prowadzonej przez Abba Ebana, izraelskiego ambasadora w Waszyngtonie, w końcu rząd 335 izraelski, pod nieustępliwym naciskiem Amerykanów, prezentował mapy, precyzujące możliwe do realizacji etapy wycofywania się z Synaju. • Prosiliśmy z Mosze Dajanem o jeszcze jedną — powiedziała Golda Meir. • Skończyliśmy ją dopiero dziś rano — oświadczył Pasternak. —

Nie jest zbyt szczegółowa...

• W jakim celu? — zapytał Goldę Ben Gurion. Spojrzała na Mosze Dajana. • Chodzi o dłuższy czas na wycofywanie się, panie premierze. —

Również Dajan był mniej przebojowy, niż zwykle. — O dłuższy

odstęp czasu przed rozpoczęciem wycofania. Ben Gurion westchnął. —Próżny wysiłek. • Kto wie! — powiedział Dajan. — Każdy dzień przynosi coś nowego. Im dłużej wytrwamy, tym większy możemy mieć wybór. • Gdyby istniała jakaś sprawiedliwość — wtrąciła Golda Meir —

w ogóle nie byłoby żadnej dyskusji o wycofaniu bez nawiązania do

pokoju. — Joiszer (Sprawiedliwość)? — Ben Gurion wypowiedział to stare słowo w jidysz drżącym głosem, w którym pobrzmiewały mądrość, smutek i drwina

getta. — Ona chce joiszef! Od ONZ? A więc, Sam, posłuchajmy tych planów. Pasternak wziął wskazówkę i zaczął od propozycji minimalnej, mającej posłużyć do negocjacji. Szansa na jej akceptację była niewielka, ale sama propozycja miała być testera na siłę nacisku. Możliwość manewru już i tak była mała. Tego samego dnia, w którym wygłosił swe triumfalne przemówienie, Ben Gurion kompletnie załamał się pod gniewnymi pogróżkami Eisenhowera, że jego nowo wybrany rząd gotów jest poprzeć sankcje ONZ przeciwko Izraelowi, posuwając się aż do blokady, a jeśli Ben Gurion będzie się nadal upierał przy swej nierealistycznej bezkompromisowości i Związek Radziecki podejmie działania militarne przeciwko Izraelowi, Stany Zjednoczone nie będą interweniować! Pasternak zrozumiał, że Chris Cunningham przewidział taki obrót sprawy; amerykańska tarcza opadła. Również B.G. pojął to szybko i ze smutkiem. Jego gabinet zaakceptował zasadę całkowitego wycofania się z Synaju natychmiast po wypracowaniu ustaleń z siłami pokojowymi ONZ. Na tej samej zasadzie Francuzi i Anglicy opuszczali Suez, podkuliwszy pod siebie ogony. 336 Pozostało już tylko zyskać na czasie i walczyć o zapewnienie, iż fidaini nie powrócą, a przede wszystkim o gwarancje, że Cieśnina Tirańska pozostanie otwarta dla izraelskiej marynarki. Tak więc Pasternak opracowywał rozmaite mapy, etapy i ograniczenia czasowe wiążące się z wyprowadzeniem wojsk z Synaju, co było zadaniem przypominającym wyciąganie ręki z koszyka pełnego haczyków na ryby. Ostatni haczyk stanowiło Szarm asz-Szejch. Wszystkie plany zakładały pozostanie tam aż do ostatniej chwili.

• Amerykańscy Żydzi zawiedli nas — zauważyła Golda Meir, kiedy Jael zmieniała mapy. —Gdzie oni byli? Najwięcej głosów dostał w Nowym Jorku! • Nie mają pojęcia o naszych realiach strategicznych — powiedział Dajan. — Większość z nich nie wie, gdzie jest Synaj. Musimy o tym pamiętać. Kilka godzin później, kiedy Pasternak odpowiedział na mnóstwo pytań dotyczących czterech planów i powietrze było gęste od dymu, Ben Gurion oświadczył ze znużeniem, przecierając twarz rękami i rozglądając się wokół zaczerwienionymi oczami: • To wycofanie się, zrealizowane przez nas w dobrej wierze, pewnego dnia bardzo się nam opłaci. Teraz jest bolesne. Ale przeżyliśmy już inne bolesne czasy. Mamy najlepszych żołnierzy na świecie. Wykazaliśmy to i nikt tego nie zapomni. • Wczoraj dostałem kopię artykułu brytyjskiego eksperta Liddella Harta, dotyczącego naszej kampanii — wtrącił Dajan. — Nazwał ją „klasyką sztuki wojennej". Premier skinął głową z melancholijnym uśmiechem. • To bardzo miłe. I prawdziwe. Ale nasz mały kraj nie może przeciwstawiać się dwom supermocarstwom. Patrzcie, nawet Francja i Anglia nie mogły. — Gestem rezygnacji odwrócił dłonie ku górze. — Ze ma sze'jaisz. Tak. Kto zawiezie te plany do Nowego Jorku? • Powinien pojechać Sam i nikt inny — powiedziała Golda. • Sam będzie mi potrzebny tutaj —rzucił bez namysłu Mosze Dajan. • A więc oddeleguj do tej misji Zewa Baraka — rzekł Pasternak. — Radzę tak zrobić. Widziałbym go w tej roli.

Ben Gurion spojrzał na Mosze Dajana, który kiwnął głową, a potem na Goldę. Wzruszyła ramionami. —Nie znam aż tak dobrze podpułkownika Baraka. Jeśli Mosze się zgadza, to w porządku. 337 —Wolfgang jest b'seder — stwierdził premier. — Znam go. A więc Sam, poślesz go do Nowego Jorku z tymi papierami, a kiedy już tam będzie, mógłby przekazać kilka moich osobistych posłań do Waszyngtonu. Jael odwiozła Pasternaka do bazy w Ramii. Ponieważ, jadąc na naradę, musieli wszystko przedyskutować, Pasternak nie wziął swojego stałego kierowcy. Po długim, ponurym milczeniu odezwała się, nie patrząc na niego. • A więc operacja KADESZ była na darmo! Stugodzinna wojna, co? Klasyka sztuki wojennej, co? Wycieczka na Synaj tam i z powrotem. • Nie gadaj głupstw. Naser złamał warunki zawieszenia broni, blokując Cieśninę Tirańską, ale ONZ nie zrobiła nic i Amerykanie też nic nie zrobili. Uważali, że my się nie liczymy. Po prostu Izraela nie było na mapie, więc i nie było problemu! Ale teraz siły ONZ będą stacjonowały w Suezie, na Synaju i w Gazie, żeby zapobiec atakom fidainów. A cieśnina zostanie otwarta w wyniku amerykańskiej gwarancji. • Na jak długo? • Kto to wie? Najważniejsze — wycedził przez zęby — że Izrael jest teraz na mapie. • Starasz się znaleźć plusy w tym paskudnym interesie. • Właśnie.

• Możesz mi dać kilka godzin wolnego dziś po południu? • Dzisiaj? Kiedy mamy tyle roboty! Nie. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. • Chciałeś powiedzieć „tak". • Po co? • Po to. Nie odpowiedział, kiedy znów na niego spojrzała, i z kwaśną miną kiwnął głową. W mieszkaniu przy ulicy Karla Nettera, gdzie zjawił się wcześniej, żeby zapłacić zaległy czynsz i wyrzucić swoje śmieci, Jossi w końcu zaczął się zastanawiać, czego, do diabła, może chcieć od niego Jael Luria. Czekał na wiadomość od Szajny i na próżno usiłował dodzwonić się do niej do Jerozolimy. A tymczasem Jael już była w drodze. Właściwie przyszedł mu na myśl prawdziwy powód jej wizyty, lecz wydało mu się to absurdalne. Przede wszystkim podczas tego szalonego z'beng w' gamarnu w Paryżu, kiedy dawali nura do łóżka, Jael sama zapewniła go, że nie ma żadnego ryzyka. Rzucił jej pytające spojrzenie i zrobił odpowiedni gest, 338 wtedy wyszeptała ze śmiechem: Ze b'seder (Jest w porządku). Ale jeśli przypadkiem na tym właśnie polegał jej kłopot, cóż, zgodnie z prawami natury i regułą prawdopodobieństwa to Sam Pasternak musi być tym szczęściarzem lub pechowcem, zależnie od punktu widzenia. Czyż nie? Jael wiedziała o tym równie dobrze, jak on. Chyba nie próbowałaby aż tak go naciągnąć? A więc o co jej chodziło? Pozostawało tylko zaczekać i

dowiedzieć się, a tymczasem jeszcze raz wykręcić numer Szajny. Jael zrzuciła mundur i po wzięciu prysznica i nałożeniu starannego makijażu włożyła ładną różową sukienkę na wizytę w mieszkaniu przy ulicy Karla Nettera. Rozmowa z Don Kichotem była poważną sprawą i należało wyglądać bosko. Les jewc sontfaits, jak powiedzieliby Francuzi. Kości zostały rzucone. Jael długo się zastanawiała nad swoimi możliwościami i znalazła trzy, ewentualnie cztery. Podczas bezsennej nocy, o drugiej nad ranem sporządziła ich listę, na swój metodyczny sposób dokonała oceny, a potem podarła kartkę na kawałki. 1. Aborcja. Absolutnie wykluczone, urodzę to dziecko! Z Małżeństwo z Kichotem. Chyba najlepsze wyjście. Pierwszorzędny żołnierz, wystarczająco inteligentny poza tym piętnem szaleństwa, które i tak już zanika w miarę jego awansu w wojsku i dojrzewania. Bóg wie, że to nie mój typ, ale przynajmniej ma przed sobą przyszłość. A poza tym on jest ojcem dziecka! 10.Próbować wymusić coś na Samie. Beznadziejne. Przegram. W ciąży z innym mężczyzną jestem w bardzo, bardzo złej sytuacji. Wpadłam w pułapkę. Ze ma sze'jaisz. Pa, pa, biedny Samie! Już od dawna ci się to należało. Ciesz się swoją Ruthie, Sam. 11.Inni faceci? Jakub? Ariel? Ben? W ostateczności, jeśli wszystko inne zawiedzie. W ten sposób Jael trzeźwo oceniła swą sytuację. Nie uwzględniła tu jednak najmniej przewidywalnego aspektu. W gabinecie lekarza, kiedy zostały rozwiane wszystkie wątpliwości i była już pewna, zmartwiona i roztrzęsiona, nagle poczuła zdumiewający dreszcz szczęścia. W duszy

zagrały jej jak muzyka nie wypowiedziane słowa: Jestem kobietąl Podczas wesela w moszawie, dawno temu, jakiś wędrowny rabin opowiadał o postaci z Biblii, może Locie lub Lamechu, który miał dwie żony: jedną dla przyjemności i jedną do rodzenia dzieci. Słysząc to, Jael zdecydowała z cynizmem szesnastolatki, że ona byłaby tą żoną dla przyjemności, ale ostatnio już gorąco pragnęła zostać tą drugą. Don Kichot otworzył przed nią tę bramę życia i postanowiła, że przekroczą ją, choćby go miała wlec za sobą, używając przynęty lub zmuszając siłą woli. 339 Powitał jąze zwykłym, psotnym uśmiechem, poprawiając na nosie okulary. • Hej, Jael, ładnie wyglądasz. Inaczej. • Chciałeś powiedzieć, nie w mundurze. • No w mundurze też ci fajnie, ale to ładna sukienka. Wchodź, wchodź do tego starego chlewu. Miała nadzieję, że jeśli wchodząc znajdzie się zachęcająco blisko, Kichot weźmie ją w ramiona. Stanęli twarzą w twarz, ale to się nie stało. • Mogę cię czymś poczęstować? Coś zimnego do picia? Jest oranżada. • Nie, dziękuję. • Herbaty? • No... filiżankę herbaty, czemu nie? Poszedł do kuchni i zaczął czymś trzaskać i podzwaniać. Zły ruch — pomyślała. • Nigdy nie wiem, gdzie ci faceci kładą to wszystko. Mamy herbatę ekspresową, przysięgam, sam ją kupowałam... • Ach, daj spokój z herbatą. — Stanęła w kuchennych drzwiach.

• Chcesz herbaty, to ją dostaniesz. Patrz, tu są krakersy. Nie. Zupełnie zapleśniały. Ci faceci... • Jossi, jestem w ciąży. To powstrzymało potok słów i krzątaninę. Kichot nie wiedział, co ma teraz zrobić. Popatrzył na nią i poprawił okulary. • Naprawdę? • Tak. • No to mazał tow (gratulacje). —

Dzięki. Mazał tow dla ciebie, mój drogi. Jesteś ojcem tego dziecka.

Spoglądali na siebie przez kuchenne drzwi. Jeszcze raz miał szansę wziąć ją w ramiona. Niczego takiego nie zrobił. Jael dręczyły wątpliwości. Czy mimo wszystko powinna była włożyć tę sukienkę? Może to go zaalarmowało i miał się teraz na baczności? Był przyzwyczajony do jej widoku w mundurze. Don Kichot wyszedł z kuchni, wziął ją pod łokieć i podprowadził do sofy. Ach, to już coś mogło znaczyć. • Siadaj, Jael — powiedział tylko i popchnął ją lekko, a sam usiadł w wystarczającej odległości. • Słuchaj, nie bądź taki troskliwy — roześmiała się. — Czuję się świetnie, poza tym to dopiero dwa miesiące. Nie spieszył się z odpowiedzią, przyglądając jej się uważnie. —A skąd wiesz? 340 —Co skąd wiem? — zirytowała się wbrew sobie. — Że jestem w ciąży? We śnie przyszedł do mnie anioł Gabriel i zwiastował mi, każąc, żebym nazwała go Emanuelem! — Potem wysiliła się na nieco lżejszy ton.

To proste, mój drogi. Dwukrotnie nie miałam miesiączki, zrobiłam

próbę i tyle. Jestem w ciąży. • Nie gniewaj się, Jael. • Wcale się nie gniewam. • Chciałem zapytać... powiedziałaś, że się nie gniewasz... Skąd wiesz, że to ja? Zagryzła wargę, mając nadzieję, że jej nie przegryzie. Strasznie zabolało i poczuła smak krwi. • O co ci chodzi? Ja wiem. • Mówiłaś, że się nie gniewasz. • Bo nie, nie jestem zła. Jossi, na litość boską, zrób coś! Powiedz, co myślisz. Musimy być wobec siebie szczerzy. • Mówisz o hotelu „Georges Cinq"? • A o czym innym? — Zmusiła się do wesołego chichotu. (Utrzymaj to w lekkim tonie, Jael!) — Francuska dziwka, pamiętasz? • Jasne, i pamiętam, że powiedziałaś „ze b'seder,\ • Tak powiedziałam? — Niewinne spojrzenie ogromnych oczu. • Tak powiedziałaś.

• Ze b'sedert • To były twoje słowa. • No cóż, w porządku, chyba wtedy tak myślałam. Mój błąd. —

Uśmiechnęła się. — Ale cieszę się z tego dziecka, a co się stało, to się

stało. • Naprawdę nie jesteś zła? • Dlaczego miałabym?

Kichot zawahał się, ale nie było innego sposobu, musiał to powiedzieć. —A więc powiedz mi jedno. Co z Samem Pasternakiem? — Od powiedzią było zimne, niebezpieczne spojrzenie. Kichot niezręcznie próbował dalej. — To znaczy, skąd możesz być taka pewna? Jael podskoczyła. —Ach, co za bagno! Nie będę płakać, nie będę! — Chodziła gwałtownie po pokoju, kołysząc biodrami w sposób, który Kichot uznał za fantastycznie podniecający, chociaż wcale nie próbowała osiągnąć takiego właśnie efektu. —

Ale to ty jesteś ojcem, ja urodzę to dziecko i co my z tym zrobimy? 341

Podeszła do niego. Jossi również się zerwał. Jeszcze raz stanęli tak blisko siebie. Głos jej złagodniał. • Jeśli chodzi o Sama, to już od miesięcy z nami koniec. Nie pytaj, dlaczego. Tak się stało. Na pewno wiesz, że na ten temat bym nie kłamała. Don Kichocie, jestem zupełnie pewna. To ty. — Podniosła na niego oczy, starając się włożyć cały swój wdzięk w to spojrzenie i swój głos. — Powiedziałeś, że jestem boginią. Dlatego to się stało. A teraz? Czy jestem dla ciebie aż tak odpychająca? • Odpychająca? Boże, Jael! — Nie mogąc od tego uciec, przytulił ją do siebie. Zadzwonił telefon. Stał tuż obok, na małym stoliczku, więc Kichot podniósł słuchawkę. • Halo? • Jossi, wszystko w porządku! — W głosie Szajny brzmiał triumf. —

Mama i papa są szczęśliwi, a Reb Szmuel powiada, że nasze dzieci

będą w Izraelu wielkimi ludźmi! Jossi? Halo? Jossi? Jael skrzywiła się i odsunęła od niego. Słyszała w słuchawce głos, choć

nie rozumiała słów. Nietrudno było się domyślić, kto jest na linii. Kichot wykonał jakiś słaby gest, wymijająco machnąwszy ręką. • No, co się stało? — dopytywała się Szajna. • Ależ nic. To wspaniale, naprawdę wspaniale. • Masz dziwny głos, Jossi. Nie brzmi zbyt radośnie, a może zwariowałam? • Oczywiście, że jestem szczęśliwy. Czemu nie miałbym być? To wspaniale. • Jossi — głos Szajny stwardniał. Miała niemal niezawodny instynkt. —

Masz tam u siebie szmatę, prawda? Jak śmiesz!

• Dlaczego tak mówisz? Tu nikogo nie ma. • To dobrze. A więc kiedy cię mogę zobaczyć? Mógłbyś teraz przyjechać do Jerozolimy? • Do Jerozolimy? Teraz? Jael chodziła po pokoju, kołysząc biodrami. Rzuciła scenicznym szeptem: —Nie! Musimy porozmawiać. Powiedziała to trochę za głośno i Szajna natychmiast stała się czujna. —Kto to był? Jossi, słyszałam tę szmatę! Masz ją wyrzucić, słyszysz? Natychmiast wyrzuć tę szmatę! Poczekam przy telefonie. Powtarzany wyraz „szmata" przebił się przez brzęczenie w słuchawce i Jael się wściekła, chociaż nadal tylko szeptała: 342 • Kogo ona nazywa szmatą? Matkę twojego dziecka? Pozwól mi z nią pogadać! • Kochanie, ktoś jest przy drzwiach — powiedział Jossi. — Będę musiał

zadzwonić do ciebie później. • Nikogo nie ma przy drzwiach! W twoim mieszkaniu jest szmata, więc jeśli chcesz mnie jeszcze kiedykolwiek zobaczyć, każ jej wyjść! Jossi zastukał pięścią w ścianę. • To musi być właściciel. Spóźniliśmy się z czynszem. Szajna, on wyłamuje drzwi! Przysięgam, że zadzwonię do ciebie. • Jossi... Odłożył słuchawkę i odwrócił się, by zobaczyć wściekłe spojrzenie Jael. Była niebywale piękna i naprawdę wyglądała jak bogini zemsty. — Teraz lepiej. Inie zadzwonisz do niej, dopóki tego nie omówimy. A potem może też nie. Ale Jossi miał już dosyć. • Nie kochasz mnie, Jael. co*kolwiek się teraz między wami dzieje, kochasz Sama Pasternaka. Jesteś jego kobietą. • Byłam, nie wypieram się tego. • Ja kocham Szajnę Matisdorf. Ona jest moją kobietą i mam zamiar się z nią ożenić. • Kichocie, Szajna nie chciała pojechać z tobą do Paryża. A ja tak. Kiedy samolot zaczął schodzić do lądowania, przebijające się przez brudną mgłę wieżowce Manhattanu przypomniały Barakowi jego poprzedni przyjazd do Nowego Jorku. W tym momencie postanowił odwiedzić grób Marcusa. Był na to czas, Barak miał trzy dni, aż za dużo na załatwienie tej paskudnej sprawy w ONZ. Wizyta u Marcusa będzie przynajmniej miewa, dobrym, choć smutnym uczynkiem. Długie godziny lotu, podczas których Barak studiował jeszcze raz rozmaite plany wycofania i mapy, aby to

wszystko mieć wyraźnie w pamięci, zlały się w jedną nie kończącą się porę rozmyślań o trzeciej nad ranem. Siedząca obok niego kobieta po pięćdziesiątce, zbyt mocno uperfumowana i pulchna, kiedy tylko nie jadła i nie spała, cały czas przeglądała czasopisma z modą, z pewnością nie zaglądając w niewyraźnie powielone hebrajskie dokumenty. Wycofać się, wycofać się, wycofać się; wspaniałe zwycięstwo, niesamowity marsz Dziewiątej na Szarm, który teraz powracał w jego pamięci, podobnie jak marsz rzymską drogą w roku 1948, jako krótki fajerwerk chwały, stanowiący 343 przeciwwagę i wynagrodzenie długich lat harówki w mundurze. A teraz to wyczołgiwanie się! Znowu smycz, tym razem przy zaciskającym się łańcuchu. Słuchaj albo się uduś. Przez następne dwa dni robocze spotkania z izraelską reprezentacją w ONZ były gorzką pigułką, porannym kociokwikiem po krótkim upojeniu zwycięstwem. To przeklęte kolejne kurierskie zadanie, które stało się chyba jego przeznaczeniem, stanowiło marną alternatywę dla życia na polu walki na czele własnej brygady. Barak był zadowolony, kiedy drugiego dnia mógł uciec pociągiem jadącym szybko wzdłuż majestatycznego Hudsonu, przez mglisty krajobraz, w którym wszystkie barwy jesieni zmieniły się w wypłowiały brąz. Na cmentarzu w West Point kępy jedliny i dobrze utrzymana trawa wciąż jeszcze były zielone. Przechodząc między długimi rzędami nagrobków, dostrzegł wysokiego oficera, stojącego z złożonymi rękami i pochyloną głową daleko od grobu Marcusa. Poza tym cmentarz był zupełnie pusty. Przy nagrobku Marcusa wyrecytował, zacinając się, na pół zapomnianą Ejl małe (modlitwę za umarłych), a potem pod wpływem

impulsu wyszeptał z wilgotniejącymi oczami: — Raport o sytuacji, pułkowniku Stone. Nasze położenie jest o wiele lepsze niż wtedy, gdy pan zginał. Zdobyliśmy Negew i nieco ważnych terenów w centrum i wokoło Jerozolimy. Zdziwiłby się pan, widząc, jak kraj się rozbudował. Populacja wzrosła ponad dwukrotnie. Nigdy nie zdobyliśmy Latrun, więc szosa je omija. Ale właśnie odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, podbiliśmy cały Synaj, chociaż politycy nie pozwolą nam go zatrzymać. W każdym razie przyczółek się trzyma. A więc spoczywaj w spokoju, Mickey i... Kroki na żwirze. Umilkł, ocierając palcami oczy. Kroki zatrzymały się, zbliżyły i znów stanęły. Barak długą chwilę stał ze spuszczoną głową, a potem obejrzał się. Tuż za nim zatrzymał się atletycznie zbudowany, ciemnowłosy major z okrągłą, przyjazną twarzą. • To grób pułkownika Marcusa, prawda? Znał go pan? • Bardzo dobrze. • Jest pan z Izraela? Barak był w cywilnym ubraniu, żeby podczas podróży nie zwracać na siebie uwagi. Wyciągnął rękę. • Zew Barak. Armia Izraela. • John Smith. — Oficer przy powitaniu lekko się uśmiechnął. —To moje prawdziwe nazwisko. 344 • Dlaczego nie miałoby nim być? • Cóż, tutaj jest tak pospolite, że ludzie żartują sobie na ten temat. — Wskazał na zaparkowany w oddali samochód. — Widziałem, że przyjechał pan taksówką. Mogę pana podwieźć do Nowego Jorku

chociaż kawałek. Jadę do Waszyngtonu. • Ja też teraz tam jadę, ale zastanawiam się nad lotem. • Niech pan jedzie ze mną. — Ruszyli, idąc obok siebie. Chciałbym z panem porozmawiać o waszej kampanii synajskiej. — Walczyłem w Korei. Są pewne podobieństwa. Świetne osiągnięcia militarne, polityczna klapa. • Jak długo trwa podróż? • Pięć do sześciu godzin. Nie potrwa to o wiele krócej, zanim dotrze pan na lotnisko, złapie swój samolot i poleci przy tej pogodzie. Barakowi nigdy nie przyszło na myśl porównanie Korei z Synajem. To go zainteresowało, a major Smith był sympatyczny i bezpośredni. —

Dobrze, zgadzam się. Stokrotne dzięki.

Wspomnienia Baraka o Marcusie zaintrygowały Amerykanina, zwłaszcza zaś opowieść o „Birmańskiej Drodze". Nic o tym nie wiedział, a usłyszawszy to określenie, uśmiechnął się i kiwnął głową. Reszta podróży upłynęła na porównywaniu doświadczeń z Synaju i Korei. Major Smith twierdził, że w Korei nawet potężna Ameryka została przyhamowana na politycznej smyczy. MacArthur mógłby wygrać tę wojnę. ONZ i wewnętrzna polityka kraju powstrzymały go i w końcu doprowadziły do usunięcia z zajmowanego stanowiska. Smith umiejętnie prowadził samochód z dużą szybkością. Powiedział, że jest w wojskach pancernych i to mu odpowiada. W obecnych czasach użycie siły na skalę międzynarodową oznaczało użycie wojsk pancernych, co jeszcze raz wykazał Synaj. Namówił Baraka do szczegółowego opisu operacji Dziewiątej Brygady. • Ogromnie imponujące, podobnie jak marsz Japońców przez Malaje do

Singapuru. Zaskoczenie drogą lądową, która uznana została za niemożliwą do przebycia. • Tak, ale w ciągu trzech dni, a nie siedemdziesięciu. • Wasz teatr działań jest mały. Podobnie jak wasza „Birmańska Droga". Tylko kilka mil zamiast siedmiuset, ale idea ta sama. Zasady prowadzenia wojny są niezmienne. — Minęli już Baltimore i zbliżali się do Waszyngtonu. — Panie Barak, czy mogę pana szczerze o coś zapytać? 345 —Czemu nie? Ton głosu Smitha zmienił się, był teraz suchy i ostrożny, niemal wrogi. —Wy, Żydzi, powiadacie, że wróciliście do ojczyzny. Twierdzicie, że byliście tam przed Arabami. Załóżmy, że amerykańscy Indianie wystąpią z pretensją, że byli tu pierwsi i że chcą wszystko z powrotem dla siebie. Co wtedy? Takie gadanie nie było dla Baraka niczym nowym. On także zmienił ton na chłodny i stanowczy. • Są dwie odpowiedzi. Zrobiliby to, gdyby mieli odpowiednie siły, a cały świat prawdopodobnie byłby pełen podziwu i aprobaty. Ale jest to zbyt hipotetyczne, podobnie jak pańskie pytanie, i nie stanowi prawdziwej odpowiedzi. Po tym, co się stało z moim ludem, potrzebne nam jest własne państwo, wystarczająco silne, abyśmy byli pewni, że coś takiego już nigdy się nie powtórzy. A więc wróciliśmy tam, skąd wyszliśmy. Bo dokąd mieliśmy wrócić? • Jest osiemdziesiąt milionów Arabów. Osiemset milionów muzułmanów. Nie chcą was tam, nie wierzą, że to wasze miejsce. Sądzicie, że

na dłuższą metę wam się to uda? • Próbujemy. To nasza ostatnia nadzieja. Brak w y b o r u jest dobrą motywacją. Smith przytaknął z twarzą pozbawioną wyrazu i przez jakiś czas milczeli. Jechał do domu w McLean, niedaleko miejsca, gdzie mieszkali Cunninghamowie.

Poszukując

kawalerki

w

Waszyngtonie,

Smith

zatrzymał się u swego żonatego, pracującego w wywiadzie wojskowym, brata. Był świeżo po powrocie ze służby w Niemczech i tego dnia, zanim odwiedził grób kolegi z akademii, który został zabity w Korei, miał w West Point wykład o sowieckiej broni pancernej. Pasternak polecił Barakowi zadzwonić do Cunninghama i spotkać się z nim, jeśli to będzie możliwe, tak więc człowiek z CIA oczekiwał go. Podczas rozmowy telefonicznej ojciec nie wspomniał nic o Emily, a Barak o nią nie spytał, chociaż w swych ponurych samolotowych rozmyślaniach z ironią zastanawiał się, czy ta dziewczyna przypadkiem nie zmusiła go do tej podróży swymi wspaniałymi, magicznymi umiejętnościami. Jak się okazało, Emily była nieobecna; nadal siedziała w Paryżu, skąd miała wrócić dopiero w styczniu. Matka była razem z nią. Duży olejny portret Emily w hallu domu mile zaskoczył Baraka. 346 • Kto to jest? — zapytał, wychodząc major Smith. Cunningham zaprosił go na szklaneczkę. • Moja córka. Słabe podobieństwo, malowała koleżanka z uczelni. • Podobna do dziewczyny, która dała mi kosza, kiedy ukończyłem West Point. Sue Funston. • Żadnego pokrewieństwa — powiedział Cunningham.

Kiedy Smith wyszedł, Cunningham zapytał Baraka, co sądzi o tym człowieku. • Podczas naszej długiej podróży sporo rozmawialiśmy. To bystry profesjonalista. Dlaczego pan pyta? • Znam go. W wojsku bywa w różnych miejscach. • Cóż, mogę tylko powiedzieć, że nie żywi sympatii do Izraela. • To wojsko nie żywi sympatii, czy może powinienem powiedzieć, nie żywiło. To może się zmienić. — Chris Cunningham nie rozwodził się dalej. Lubił składać zagadkowe oświadczenia i Barak pozwolił mu na to. Z rzadkim u niego uśmiechem Cunningham popukał palcem w portret. — Barak, jej matka sądzi, że uratował pan Em przed tym małym chudym Francuzem. Mamy wobec pana dług wdzięczności. Pili coctaile na oszklonej werandzie, zastawionej doniczkami z zielenią. • To był zwariowany koniec tej wojny — stwierdził Cunningham, wlewając w siebie duże martini, podczas gdy Barak drobnymi łyczkami sączył sherry. — I cholernie dobrze, że wasz pan Ben Gurion wycofał

się

z

tego

swojego

lekkomyślnego,

zwycięskiego

przemówienia. Stanęliście na skraju przepaści. Czy zdawaliście sobie z tego sprawę? Eisenhower nadawał się do kaftana bezpieczeństwa. Rosjanie grali mu na nosie, grzechocąc rakietami, i po świńsku przywłaszczyli sobie zasługę zakończenia wojny, podczas gdy oczywiście było to dziełem jego i Dullesa. Stłamsili Francuzów i Anglików, zmusili was do wycofania się i uratowali skórę Naserowi. • Cóż, Rosjanie grozili, że zmiażdżą nas w ciągu dwudziestu czterech godzin, jeśli się nie zatrzymamy. To nie było miłe. • Hałas. A teraz czynią hałas wokół waszego wycofywania się. Ale wy

się wycofacie, ponieważ flce grozi sankcjami i nie żartuje. — Cunningham skończył swój koktajl i wstał. — Zjedzmy coś. Chociaż powiem panu, że Ike ma także inne oblicze, jeśli to może być jakimś pocieszeniem. Jest wojownikiem. Zrozumie, że zmusza się was do poświęcenia zwycięstwa, 347 które osiągnęliście uczciwie i bez żadnych wątpliwości, i prawdopodobnie nie zapomni o tym. Kiedy przed powrotem do domu Barak spotkał się ponownie z Abbą Ebanem w Nowym Jorku — Eban pełnił podwójną funkcję, ambasadora Izraela w Waszyngtonie i reprezentanta w ONZ — pozwolił sobie zacytować poglądy tego, jak go określił, „przyjaznego i przenikliwego człowieka z CIA". Barak uważał, że wysoki, niezwykle inteligentny Abba Eban był zaskakującym, ale idealnym izraelskim dyplomatą w ONZ. Mówił po angielsku lepiej niż reprezentant Anglii, formułował swoje ostre opinie w miodopłynnych, bezbłędnych zdaniach i był ucieleśnieniem tego, co Amerykanie nazywają „jajogłowym", łącznie ze swą niemal idealnie owalną czaszką. Eban wysłuchał go z mentorskim uśmiechem, od czasu do czasu kiwając głową. — Oczywiście stopniowo się wycofamy — dodał własny komentarz. — En breral I pod amerykańskim, a nie rosyjskim naciskiem. To prawda. Ale z bardzo trudnych przetargów, za które ja będę odpowiedzialny, wyciągniemy znaczne korzyści. Sądzę, że na długo powinniśmy uśmierzyć wypady fidainów z Gazy i Synaju. Otrzymamy amerykańskie gwarancje na wolne przejście przez Cieśninę Tirańską, stanowiące nasz główny casus belli. A zagrożenie wspólnego ataku wojsk arabskich zostanie odsunięte od nas na

całe lata, być może nawet na dziesięciolecie. To również jest zwycięstwo, albo powiedziałbym, zwycięstwo wystarczające w tych wymuszonych okolicznościach.

Szarm asz-Szejch, marzec roku 1957, cztery miesiące po zakończeniu wojny. Mające opuścić bazę wojska i pojazdy z ostatniego batalionu Joffego stoją ustawione w formalnym szyku na placu apelowym, pod piekącym słońcem. Naprzeciwko nich, w niemal lustrzanym szyku, batalion wchodzących wojsk egipskich. Wojskowa orkiestra, wykrzykiwane rozkazy. — Dlaczego, Abbal Dlaczego musimy to oddać? — Głos Noaha krztuszącego się ze złości. — To my wygraliśmy wojnę. Barak nie zajmuje się ceremonią. To ponure zadanie dowódcy batalionu. Barak przyjechał tu jako wysoki rangą oficer Dziewiątej Brygady w roli obserwatora, a Joffe pozwolił mu przywieźć ze sobą Noaha i jego zastęp skautów. Chociaż chłopcy wiedzą, czego za chwilę będą świadkami, 348 patrzą zaszokowani, jak opada flaga z Gwiazdą Dawida, a egipscy żołnierze podbiegają, by podnieść własną zieloną flagę z białym półksiężycem i gwiazdami. Barak spogląda na syna, którego twarz ma twardy, zaskakująco dorosły wyraz. • Dlaczego, Abbcfl — powtarza Noah. — Dlaczego, jeśli ich pobiliśmy? • Robimy to dla pokoju, Noah. • Ale oni nas nienawidzą. Spójrz na nich. Rzeczywiście, Egipcjanie szczerzyli zęby we wrogim, triumfalnym uśmiechu.

—To może się z czasem zmienić. Minął ich żołnierz ze złożoną biało-niebieską flagą. —Odbierzemy to, zobaczysz. Noah zaciska drobne szczęki i podnosi głowę, spoglądając na bazę, nadmorskie skały i roziskrzoną błękitną wodę. —Ja to odbiorę.

Wouk Herman - Nadzieja cz.1 - PDF Free Download (2024)

References

Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Arline Emard IV

Last Updated:

Views: 6286

Rating: 4.1 / 5 (72 voted)

Reviews: 87% of readers found this page helpful

Author information

Name: Arline Emard IV

Birthday: 1996-07-10

Address: 8912 Hintz Shore, West Louie, AZ 69363-0747

Phone: +13454700762376

Job: Administration Technician

Hobby: Paintball, Horseback riding, Cycling, Running, Macrame, Playing musical instruments, Soapmaking

Introduction: My name is Arline Emard IV, I am a cheerful, gorgeous, colorful, joyous, excited, super, inquisitive person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.